sobota, 5 września 2015

Mark Haddon, „Dziwny przypadek psa nocną porą”

Kryminał, nie kryminał. Niby nie, bo ginie nie człowiek, ale pies – a do tego morderca znajduje się grubo przedwcześnie. A jednak są powody, żeby „Dziwny przypadek psa nocną porą” Haddona czytać jak kryminał. Bo czy śmierć psa to mało? Dla kogoś, kto go kochał, może to być zbrodnia wywracająca do góry nogami całe życie. Zwłaszcza jeśli ten ktoś z najstabilniejszym życiem codziennym zmaga się jak z zagadką, a to, co powszechnie oczywiste, dla niego jest nieprzeniknioną tajemnicą, którą z trudem zgłębia przy pomocy rozkładu na czynniki pierwsze. Jest to więc powieść detektywistyczna pełną gębą, choć w innej perspektywie – to literatura obyczajowa o tym, jak prości ludzie radzą sobie (lub nie) z autyzmem dziecka. I o tym, jak autystyczne dziecko prostych ludzi, pełnych miłości, frustracji i zmęczenia, radzi sobie z budowaniem obrazu świata. I nawet jeśli nie jest to hiperpoprawny obraz konkretnego zaburzenia chorobowego – którego autor zresztą nigdzie nie nazywa, to wydawca szufladkowaniem usiłuje nam ułatwić lekturę – jako przedstawienie Innego daje do myślenia oraz, co tu kryć, po prostu wzrusza.




Ocena: 4/6

sobota, 2 maja 2015

Stanisław Obirek, „Przed Bogiem”

Mamy przykład Henry'ego Newmana, który przeszedł z Kościoła anglikańskiego, czy Gerarda Manleya Hopkinsa, który został jezuitą. Dla nich katolicyzm był zachwytem nad spójnością i pięknem doktryny. Szczególnie bliski jest mi Hopkins, którego trudna poezja pozwala przeczuwać, czym dla niego było chrześcijaństwo. Może łatwiej zachwycić się wyznaniem, które w danym środowisku stanowi mniejszość? Bardzo mnie wzruszyło, że odwiedzając pokój, w którym mieszkał Hopkins w Dublinie, tuż obok mogłem obejrzeć pokój Jamesa Joyce'a – ucznia irlandzkich jezuitów, który nie zostawił na nich suchej nitki. Tak to bywa: ktoś przychodzi z zewnątrz i się zachwyca, a ktoś inny z oburzeniem opuszcza mieszkanie.




Przed Bogiem. Ze Stanisławem Obirkiem rozmawiają Andrzej Brzeziecki i Jarosław Makowski. Warszawa 2005, s. 125.

piątek, 1 maja 2015

Sam Shepard, „Wielki sen o niebie”

Pierwszy, i bodaj jedyny, polski przekład prozy Sama Sheparda, znanego amerykańskiego dramaturga. „Wielki sen o niebie” można by zaliczyć do literatury drogi, bo nawet jeśli nie wszystkie zawarte tu opowiadania dotyczą podróży, to motyw wewnętrznej przemiany i odkrycia siebie – choć często jakby zawieszonych w możności, niedoszłych – zdecydowanie dominuje. Shepard mistrzowsko portretuje amerykańską prowincję, gdzie nawet nadzieje są podszyte rozpaczą, gdzie nawet w marzeniach nie można zaznać ukojenia: przydrożne bary ze smażonym kurczakiem i ukurzone stacje benzynowe, sznurkowe krawatki postarzałych kowbojów i flinty w piwnicach szalonych grillowiczów, jastrzębie na niebie i suchy pył nad pustą drogą, którą z rzadka przemyka zardzewiała landara. Tak mistrzowsko, że doskonała powtarzalność tego amerykańskiego obrazka każe weń lekko powątpiewać. Są tu momenty znakomite, są też, niestety, całkiem słabe dłużyzny.

***

Nad malowanymi, buchającymi parą skrzydełkami znajduje się tekturowy szyld z dopisanym odręcznie napisem: ŻYCIE JEST TYM, CO SIĘ NAM PRZYDARZA, KIEDY PLANUJEMY COŚ INNEGO. […]

– Jak dawno temu to było, Dicky?
– Co? – odzywa się jak w transie.
– Ten epizod, kiedy miałeś marzenie o Kolorado?
– Nie wiem. […] Byłem tam. To znaczy, byłem tam, będąc jednocześnie tu. Nie wiem, skąd wzięła się ostrość tej wizji. Chyba bardzo chciałem tam być, jak sądzę. Myślałem o tym przez długi czas.
– O Kolorado.
– Tak. Tam właśnie byłem. I widziałem tę chatę przez padający śnieg. Złotawe światło w oknach i dym unoszący się z komina. I jeszcze drewno na opał, ustawione w pryzmy na ganku. Czegoś jednak brakowało.
– Co to było?
– Ta dziewczyna.
– Hmm. Twoja przyjaciółka?
– Nie, dziewczyna, o której marzyłem, żeby tam była.
– Nie było jej tam?
– Nie. I wie pan, to mnie zaszokowało.1

*

Naprawdę chciałem tu przyjechać, lecz teraz, kiedy tu jestem, ogarnia mnie chandra. Zabawne, jak to się dzieje. Chyba zaczyna się od wspomnień. Przypomnienia okresu sprzed wielu lat, kiedy po raz pierwszy spotkałem Martę. Byłem właśnie w okolicy, w Keeneland, w 1959 roku. Aż trudno uwierzyć. Pamiętasz, Palmer... to właśnie ty dodałeś mi odwagi, bym zaprosił ją na whisky z wodą i stek. Tak to się zaczęło. Dwadzieścia dwa lata istnego piekła. Tak powiedziawszy prawdę, to mi jej trochę brakuje.2





Ocena: 3/6


1 Sam Shepard, „Szyld prosto z życia”. W: Wielki sen o niebie. Tłum. Cezary Murawski. Warszawa 2004, s. 60-65.
2 Sam Shepard, „Szum w uszach”. Tamże, s. 120.

czwartek, 30 kwietnia 2015

Jerzy Pilch, „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (2)

Stary Kubica był trochę jak niedźwiedź grizzly z wiersza Miłosza, co całe życie bolały go zęby, ale był to dlań ból niepojęty, bo niby skąd niedźwiedź ma wiedzieć, że bolą go zęby. Stary Kubica był pijakiem, ale wydawało mu się, że cierpi z innego powodu. Z tego powodu na przykład, że bez powodu straciło się życie, zniknęło jak potok po suszy. Od biedy da się jeszcze zrozumieć, że minęły świetne czasy służby w austriackim wojsku, minęła w końcu młodość. Ale gdzie się podział wiek męski, gdzie są tamte prace, wesela, przemówienia na weselach, kto jak nie Stary Kubica jest teraz starostą, kto zmawia modlitwy przy stole (modlitwy Starego Kubicy z racji jego mniej więcej znanego natręctwa językowego były prawdziwie nieśmiertelne, bo też fraza: „Chleba naszego powszedniego mniej więcej i tamtego racz nam dać Panie” jest nieśmiertelną frazą). Kto jak nie Stary Kubica czyta teraz książki i gazety, kto jest Komendantem Ochotniczej Straży Pożarnej, kto przewodzi Rolniczemu Kółku, kto dyryguje chórem podczas wizyty pana prezydenta Mościckiego? Ja, nie ja, on, nie on. Na razie w każdym razie nie on. Nie Stary Kubica. Stary Kubica jest chwilowo nieobecny, jest w wielkiej podróży, trwa jego piekielna jazda, z której może wróci, choć nie wiadomo, jakim sposobem. Wtedy sposobów powrotu było mniej. Inna rzecz, że gdyby nawet były w tamtych czasach wszystkie nasze sposoby, środki i techniki, terapie indywidualne i zbiorowe, środki uspokajające, oddziały detoksykacyjne, psychiatrie, psychologie, hipnozy, grupy wsparcia i grupy AA, gdyby nawet to wszystko było, i tak Stary Kubica odrzuciłby to niechybnie i być może odrzuciłby to z furią, sięgając po flintę wiszącą na gwoździu. I nie z pychy by tak uczynił, a z godności, z przeświadczenia, że jak w innym wierszu mówi już raz przywołany Miłosz: „Nie wolno pobłażać sobie, pozwalać na nic nie-robienie, rozmyślać o swoim bólu, nie wolno szukać pomocy w szpitalu i u psychiatry.” Nie wolno też mówić ani tym bardziej ekscytować się swoim upadkiem. […]

Stary Kubica, gdyby jeszcze żył, miałby sto pięć lat, czyli i tak już by nie żył. Nie żyje od czterdziestu lat. Nie żyje prawie całe moje życie, choć pamiętam go dobrze, pamiętam pogrzeb, pamiętam go leżącego w trumnie, w brązowych pantoflach, kondukt w ciepły dzień idący z Jawornika do kościoła w centrum i potem na cmentarz. Piszę o jego bólu, choć w gruncie rzeczy nic o jego bólu nie wiem. Obcy ból, inny ból, zawsze jest fantomem. Piszę o chybionym życiu Starego Kubicy, bo od pewnego czasu prześladuje mnie i dręczy obraz człowieka idącego przez ciemność.




Jerzy Pilch, Bezpowrotnie utracona leworęczność. Kraków 1998, s. 102nn.

środa, 29 kwietnia 2015

Jerzy Pilch, „Bezpowrotnie utracona leworęczność”

Otóż Jerzy Turowicz jest człowiekiem, który z natury swojej nie podejmuje żadnych gier konwersacyjnych, zwłaszcza zaś nie podejmuje – powiedzmy – beztroskich gier konwersacyjnych. Ten wielbiciel i wielki znawca poezji cechuje się zarazem absolutną niechęcią do wypowiedzi metaforycznych, On mówi tak, tak, nie, nie, pilnie przestrzega zasady wypowiedzi powściągliwej, by nie powiedzieć ascetycznej, w absolutnie kłopotliwy, by nie rzec paraliżujący, sposób trzyma się sedna rzeczy, nie podejmuje żadnych konwencji naznaczonych wieloznacznością, nie współpracuje z żadnymi niejasnościami, nie zajmuje go rozwiązywanie dialogowych rebusów czy zagadek. Jerzy Turowicz nie traktuje zadawanych mu pytań jako pretekstu do oratorskich wywodów (czynią to, jak wiadomo, wszyscy). Jerzy Turowicz na zadawane mu pytania odpowiada. Pamiętam, że do tego jubileuszowego wywiadu przygotowałem sobie cały zestaw, jak mi się zdawało, niesłychanie przebiegłych, metaforycznych, niezwykle wyrafinowanych i wręcz prowokacyjnych pytań. I rzecz jasna Turowicz bez mrugnięcia okiem nie podjął zabawy, bo zwyczajnie pewien typ zabawy nie jest w jego stylu. Zadałem mu na przykład niesłychanie daleko, głęboko drążące rzecz pytanie: Jakie mianowicie refleksje towarzyszą Panu Redaktorowi, gdy spogląda przez okno swego gabinetu? (Z okna gabinetu Turowicza widać kurię). I On mi odpowiedział, że jak patrzy przez okno, to widzi kurię.




Jerzy Pilch, Bezpowrotnie utracona leworęczność. Kraków 1998, s. 54n.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Maj Sjöwall, Per Wahlöö, „Mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu”

Wielce to chwalebne, że po przeszło czterdziestu latach od pierwszego wydania klasyka szwedzkiego kryminału doczekała się polskiego przekładu. Cykl o komisarzu Martinie Becku, powstały w latach 60. i 70. ubiegłego stulecia, niby był polskiemu czytelnikowi znany, ale bardziej ze słyszenia niż z faktycznej lektury. Coś tam niby wydawano – w dwóch różnych wydawnictwach, w przekładzie dwóch różnych tłumaczek – w latach 70., rzutem na taśmę jeden tom pojawił się na początku lat 90., i tyle. Po prawdzie to Maj Sjöwall i Per Wahlöö funkcjonowali w Polsce trochę jak celebryci, znani z tego, że są znani – wiadomo, że nie wypada się nie zachwycać, że patronują nagrodom literackim i że ich nazwiska koniecznie muszą się pojawić ilekroć mowa o kryminale skandynawskim. Natomiast gdy idzie o twórczość pary, przez długie lata ich sztandarowy cykl o komisarzu Becku był dostępny polskiemu czytelnikowi w postaci wybitnie okrojonej – bez początku, bez końca, bez środka – ot, parę tomów wyrwanych na chybił trafił. Chwali się więc wydawnictwu Amber, że w latach dwutysięcznych zaczęło uzupełniać lukę, wydając brakujące przekłady.

A same kryminały, taka powiedzmy „Roseanna” czy „Mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu”, oba wydane po polsku w roku 2009? Nie to nawet, że się zestarzały – to świat poszedł naprzód, a literatura popularna szczególnie. Sukces literacki duetu Sjöwall i Wahlöö polega na tym między innymi, że wyrosło na nich całe pokolenie. Autorzy kryminałów, których to pokolenie wydało, siłą rzeczy sięgają wyżej, bo przecież stoją na ramionach gigantów. Nie nowina więc nam, czytelnikom, smutni policjanci oraz ich kawy, pety, kryzysy małżeńskie i bóle głowy. „Mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu” to drugi, czyli wczesny jeszcze tom cyklu, ale już widać tu głęboki skandynawski sznyt. Komisarz Martin Beck, ojciec, model i prototyp nordyckich komisarzy w wiecznym dołku, przeżywa udręki duszy w Szwecji, gdzie kontempluje socjalizm kapitalistyczny, przeżywa udręki duszy na Węgrzech, gdzie kontempluje socjalizm komunistyczny, szuka zaginionego dziennikarza i daje autorom sposobność do przedstawiania tła społecznego – krótko mówiąc, robi, co do niego należy.




Ocena: 4/6

niedziela, 19 kwietnia 2015

Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki” (6)

Rozkazuję ci, żebyś nie dzielił ze mną powyższych wątpliwości. Ostatecznie są tylko marnymi produktami upadku ducha, chociaż wcale nie osłabienia umysłu. Przeciwnie, to przeklęty umysł, technik bezinteresowny i zimny, majster zajęty tylko własną robotą, inżynier paranoik, działa nieustannie i beznamiętnie. Buduje wiecznie wszelkie możliwe hipotezy tylko po to, żeby potem męczyła się w nich dusza, potrzebnie czy niepotrzebnie. Jestem przecież osłabiony i chory. Niestety, nie na umyśle.




Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki”. W: Trzy dłuższe historie. Warszawa 2012, s. 113n.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...