Pokazywanie postów oznaczonych etykietą norweskie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą norweskie. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Ingvar Ambjørnsen, „Elling. Mamusin synek”

„Elling. Mamusin synek” Ambjørnsena to druga (w Polsce wydana jako pierwsza) część cyklu pisanych w pierwszej osobie powieści o nadwrażliwym trzydziestokilkulatku nie potrafiącym nawiązać kontaktu z rzeczywistością. Elling żyje w świecie swojej wyobraźni: spotykanym przez siebie ludziom natychmiast nadaje imiona symbolizujące stereotyp, który uruchomiają w jego głowie, a z najbłahszego detalu, spojrzenia, gestu czy uśmiechu wysnuwa domysły i skojarzenia, które samoczynnie układają się w rozbudowane historie. Nadaktywność wyobraźni sprawia, że w jego życiu nie ma już miejsca na aktywność zewnętrzną. Nie ma też potrzeby – Elling spełnia się w świecie fantazji; nie ożywia tych obrazów działaniem, dążeniem do realizacji, bo często zwyczajnie nie odróżnia swoich rojeń od faktów. Wybiera świat przetworzony – nie tylko przez własną wyobraźnię, ale także przez kulturę: nie wyobraża sobie życia bez prasy, często porównuje życie do zapamiętanych filmów czy książek (biblioteka to część jego codziennej rutyny). To zanurzenie w świecie wewnętrznym obezwładnia go i uniemożliwia mu normalne funkcjonowanie: z zewnątrz sprawia wrażenie nierozgarniętego czy wręcz głupawego.

Szczególną rolę w rozwoju zaburzonej osobowości Ellinga gra wychowująca go samotnie matka. Z jednej strony dostarcza mu oparcia, bez którego Elling zupełnie sobie nie radzi, z drugiej – sama zdziwaczała wskutek wieloletniej opieki nad synem, stwarza niepotrzebne trudności. Chociaż nie chroni Ellinga przed światem w sytuacjach, które nie mają żadnego waloru wychowawczego, a mogą być źródłem kłopotów (np. zostawia go obok obcej osoby w samolocie, choć wystarczyłoby się z kimś zamienić miejscami – czy Norwegowie są aż takimi formalistami?), nie pozwala mu się też nawet minimalnie usamodzielnić. Wyprowadza Ellinga między ludzi, ale nie pozwala wejść z nimi w interakcję – kiedy stewardessa o coś go pyta, matka wtrąca się i odpowiada za niego jakby był dzieckiem (choć chłopak ma trzydzieści kilka lat). Na jego nalegania daje mu paszport do okazania na lotnisku, ale zachowuje sobie kartę pokładową. Mimo zmęczenia troską o syna nie potrafi od niego odpocząć, mimo łagodności i pozorów wycofania chce go od siebie uzależnić. Elling, ze swej strony, podejmowane przez nią sporadyczne próby ułożenia sobie życia z łatwością torpeduje, przy pierwszej okazji odstraszając odwiedzającego ją wdowca, a później próbującego nawiązać wakacyjny romans pułkownika. Ich relacja zniewala więc obie strony. Nic dziwnego, że po śmierci matki Elling przeżyje poważne załamanie, a jego świat się rozpadnie.

Ellinga poznajemy w trakcie jego pobytu w szpitalu psychiatrycznym. W toku powieści jego upośledzenie okazuje się skutkiem nie tyle choroby, co raczej stłamszenia przez matkę, wynikłego zresztą nie z jej złej woli, ale z trudnych realiów życiowych – wczesne wdowieństwo (ojciec Ellinga zmarł jeszcze przed jego narodzinami), samotne macierzyństwo i brak przyjaciół również w niej wyrobiły szczególną nieporadność w obcowaniu ze światem. Z jednej strony to od niej Elling przyswaja sobie swoje typowo, zdałoby się, starokawalerskie zagubienie – np. kiedy zacina się przy goleniu, odkryciem jest dla niego ałun w sztyfcie; zawdzięcza je jednak nie matce, która nie umie pomóc (może też zatopiona we własnym świecie?), a stewardessie. Z drugiej strony, życie matki przed narodzinami syna było bogatsze, co Elling od czasu do czasu sobie uświadamia. Za każdym razem, kiedy matka zaskakuje go jakąś informacją czy umiejętnością, Elling obrusza się i oburza, bo przecież przez trzydzieści lat czegoś takiego w ich domu nie widział, skąd ona to mogła wiedzieć. Widać więc, że jego wybujała fantazja nie przekłada się na wyobraźnię praktyczną. Jest to raczej wyobraźnia artystyczna, która w połączeniu z jego talentem pisarskim i okiem do detalu może zaowocować literaturą (to jedno z marzeń Ellinga), jednak w codziennych sytuacjach Elling ma umysł aż nadto ścisły – nie radzi sobie z pragmatyką konwersacji, cudze wypowiedzi wydają mu się bełkotem lub odbiera je na opak, drażnią go głupie pytania i niedorzeczne odpowiedzi. A ponieważ niepełnosprawność automatycznie ustawia go na pozycji osoby, którą trzeba się opiekować i której jednocześnie nie traktuje się poważnie, niezależnie od swoich racji Elling właściwie nie ma szans na uporządkowanie świata zgodnie z własnym wyczuciem sensu.

Prowadzona przez Ellinga narracja przesycona jest norweskimi autostereotypami i stereotypami narodowymi, trudno jednak ocenić ich wiarygodność. Z jednej strony Elling jest spostrzegawczy, potrafi wyostrzyć to, co dojrzy choćby mgliście, z drugiej – nagminnie zniekształca świat własnymi wyobrażeniami. Jeśli mu wierzyć, bratnie narody Skandynawii przepełnia wzajemna niechęć, a Norwegowie są szczególnie zakompleksieni. Życie w Norwegii daje gwarancję bytowania bezpiecznego i uporządkowanego, ale też pozbawionego radości mogących ten ład choćby lekko naruszyć (Elling kilkakrotnie wspomina, jak bardzo chciał mieć zwierzątko, stworzonko, które czegoś by od niego oczekiwało i na które mógłby przelać swoją miłość – jednak wykluczały to przepisy administracyjne). Łatwo je jednak osłodzić zabawą na śródziemnomorskich wczasach, powszechnie dostępnych nawet dla warstwy robotniczej czy emerytów. Zachowanie robotników na zagranicznych wakacjach jest zresztą w odczuciu Ellinga tak prymitywne, że przynosi Norwegii wstyd. Siebie samego postrzega zaś jako osobę o robotniczych korzeniach, świadomego politycznie obywatela osadzonego w tradycji skandynawskiej socjaldemokracji. Trudno się na to nie uśmiechnąć, bo rozważania Ellinga przypominają miejscami monolog wewnętrzny Silnego z „Wojny polsko-ruskiej” Masłowskiej – podobnie nieprzystosowanego bohatera, który deklarował poglądy podobnie lewicowe i podobnie słabo ugruntowane.

***

Więc mamy ten nieszczęsny pęd do zagranicy. Wielkie halo na temat wszystkiego, co nie jest norweskie. Jak tylko Norwegowie znajdą się na południe od latarni morskiej w Færder, wszystko wydaje im się egzotyczne. Trzy razy byłem z mamą na zakupach w Kopenhadze. W królewskim mieście. Stolicy tanich brojlerów. Chciałbym wiedzieć, co jest takiego podniecającego w duńskim lodowatym wietrze. Albo w tych osławionych czerwonych kiełbaskach? Przecież one są w środku szare! Dobry humor Duńczyków?! Nienawidzą cię, bo myślą, że jesteś Szwedem – nie słyszą różnicy w językach. Wiem to z własnego doświadczenia. Cechą szczególną Duńczyków jest wrodzona arogancja.1

*

Spytałem, czy pozostali pasażerowie się ze mnie śmieją.

Spojrzała na mnie zdumiona.

– Jeszcze ci leci krew?

Poprosiłem, żeby odpowiedziała na zadane pytanie, krwawieniem sam się zajmę.

– Ależ skąd, syneczku. Nikt się tutaj z ciebie nie śmieje. I z czego by się mieli śmiać?

– Bo krzyczałem. Nie mogłem się powstrzymać.

Nie słyszała żadnego krzyku.

Odwróciłem się. Bibben z absolutnym spokojem przeglądała tygodnik „Allers”. Pasażerowie po skosie przed nami, dwie starsze panie i mężczyzna w moim wieku, grali w karty. Nikt się nie śmiał.

Zwrot z powrotem do matki. Czy naprawdę nie słyszała, że krzyczałem?

Nie, zapewniła. Nie dotarł do niej żaden krzyk.

Nie wiem, z jakiego powodu, ale trochę mnie to dotknęło. Jakże to – że człowiek krzyczy, a nikt tego nie słyszy! W końcu niewątpliwie zdrowo się przyłożyłem. To był potężny ryk, niemal zwierzęcy. A tu Bibben siedzi spokojnie i przewraca kartki jak gdyby nigdy nic. Czasami ogarnia mnie coś na kształt zwątpienia we własną egzystencję. Jakbym nie miał pewności, czy naprawdę istnieję. Czuję, że tylko ja sam siebie widzę, że ludzie dostrzegają powietrze tam, gdzie ja zauważam Ellinga.2

*

Zarejestrowałem ciche pomruki ze strony innych mężczyzn na pokładzie. A to ci Elling! To owa zwykła, małostkowa zawiść, w której my, Norwegowie, jesteśmy ekspertami. Nie potrafimy – rzekłbyś – darować innym sukcesu czy postępów na jakimkolwiek polu.3

*

Przypuszczam raczej, że podobnie jak większość Norwegów nie umiała przyjąć komplementu. Akurat w tym względzie jesteśmy w przykry sposób ułomni. Potrafimy się świetnie sami nadymać z własnej inicjatywy, bez pohamowania chwalić się osobistymi i narodowymi osiągnięciami. Jednak kiedy tylko ktokolwiek wskaże u nas odrobinę sukcesu, rumienimy się i bąkamy lekceważąco „o rany, naprawdę nie ma o czym mówić”. Ba, ja sam byłem taki, trzeba to szczerze przyznać.4

*

Za naszymi plecami zapalały się światła licznych barów i restauracji, apartamentowców i hoteli. Brzydka to była zabudowa, nie można tego ująć inaczej, nawet przy najbardziej zakłamanej dobrej woli, jednak światła łagodziły swym blaskiem to wrażenie.

Nagle mama zatrzymała się na chodniku.

– No, Elling! To tutaj. – Wskazała palcem na drugą stronę ulicy.

Początkowo niczego nie zrozumiałem. Ni jagódki, jak mawiali chłopaki w centrum. Potem nagle rozjaśniło mi się w głowie. Zwłaszcza kiedy mama łamiącym się głosem dodała:

– Szóste piętro.

Babcia i dziadek! To tu było ich tajne gniazdko. Miejsce, gdzie spędzali długie zimowe miesiące w ostatnich latach, jakie im pozostały z życia. Gigantyczny blok z widokiem na morze. Nie potrafię wytłumaczyć dlaczego, niemniej ogarnął mnie głęboki smutek. Czułem, że z mamą jest tak samo, i wziąłem ją za rękę. Staliśmy na zatłoczonym chodniku, trzymając się za ręce. Wszystko było jakby inaczej, niż sobie wyobrażaliśmy. Lekkie podniecenie sprzed chwili gdzieś się ulotniło. Wielka szara powierzchnia strzelająca w granatowe wieczorne niebo wydała się w najczystszej formie nagrobkiem. Nagrobkiem naszych z mamą iluzji co do pobytów staruszków w Hiszpanii. Ciągle słuchaliśmy wersji babci i dziadka, widzieliśmy wszystko ich oczami, przeglądaliśmy sterty kolorowych fotografii. Żadna z nich nie pokazała nam bloku od frontu. Opakowanie swoich przeżyć w pewnym sensie przed nami ukryli. Celowo? Boże, przecież sam mieszkałem w bloku i byłem z tego bardzo zadowolony. A jednak pozostawało pytanie, czy ten na wskroś nudny blok-olbrzym przed moimi oczami stanowił ucieleśnienie marzeń o wypoczynku dwojga starzejących się ludzi, którzy w ogóle pędzili żywot w białej willi w Sandefjord? Czy ciepło słonecznych promieni Południa miało dla nich tak wielką wartość, że rok w rok płacili za tę zamianę stosunkowo znaczne sumy? Oczywiście, że tak. Musiałem im przecież wierzyć. Jednak ta odpowiedź mnie zasmuciła. Z serca bym im życzył czegoś lepszego. Wiedziałem, że Benidorm jest architektoniczną katastrofą. Niemniej z niemałą pomocą materiałów zdjęciowych dziadków zupełnie inaczej to sobie wyobrażałem. Widziałem biało tynkowane ściany i czerwone róże. Duża część fotografii została wykonana na balkonie. Starsi państwo w dobrych humorach, wino, szynka z melonem, świeże bułeczki, filiżanki z kawą, a w tle – błękitne Morze Śródziemne. Zdjęcia zrobione w okolicy na różnych wycieczkach, w barach i restauracjach, babcia i dziadek razem z „tym miłym małżeństwem ze Skien”, babcia i dziadek przed jakimś hotelem z „tą bardzo sprawną wdową z Hønefoss”, babcia i ta „bardzo sprawna wdowa z Hønefoss” z białymi torebkami umieszczonymi zgrabnie po skosie pod brzuchami, uśmiechnięte w nowych letnich sukienkach w środku zimy. Odnosiliśmy wrażenie, że obracają się wśród śmietanki norweskich emerytów, rozumieliśmy, że utrzymują ożywione kontakty towarzyskie. A teraz staliśmy tu z mamą, wciąż ze splecionymi dłońmi, i – choć nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa, myślę, że wolno mi się wyrazić w imieniu nas obojga – żywiliśmy co do tego wszystkiego wątpliwości. W całym tym olbrzymim kompleksie mieszkalnym świeciło się bowiem tylko w jednym oknie. Pojedyncze światełko na dziewiątym piętrze stało się w jakiejś mierze latarnią morską samotności. Kto tam w środku teraz siedzi? Czy jakieś małżeństwo, powiedzmy, z Tvedestrand, przegląda miejscową gazetę sprzed dwóch tygodni? Pisze listy do najbliższych w domu i opowiada o
wielkopańskim życiu? O tanim winie i dojrzałych w słońcu pomidorach po śmiesznie niskich cenach? Czy taki jest koszt, który musi zapłacić ten, kogo do szału doprowadza w domu reumatyzm, albo ktoś, kto już nie wytrzymuje najgorszych ataków egzemy?

– Tak, tak – westchnęła matka, puszczając moją rękę. – Obojga ich już nie ma. Jakoś dziwnie o tym pomyśleć.5

*

Ci Hiszpanie, których widzieliśmy, byli porządnie ubrani i wcale nie uzbrojeni. Wielu z nich uśmiechało się do mamy i do mnie, co sprawiło, że czułem się mile widziany i zadowolony. Zresztą, jak zauważyłem, dużo słyszało się w zaułkach szwedzkiego. Jakiś Bosse, jakiś Nisse, perlisty śmiech i postukujące obcasy jakiejś Anny-Leny – może to dziwne, że tak mówię, ale obecność tych wszystkich Szwedów w gruncie rzeczy przyczyniała się do wzmocnienia rosnącego poczucia względnego bezpieczeństwa.

– Spróbujmy tutaj! – odezwała się matka.

Casa coś tam. Biało otynkowany dom, dokładnie jak w moich fantazjach. Owszem, robił obiecujące wrażenie. Przestudiowaliśmy menu na tablicy na ścianie, na wszelki wypadek tłumaczone na niemiecki, angielski, niderlandzki – i szwedzki. W tym momencie trochę się zirytowałem. Dlaczego nie mogli wobec tego przetłumaczyć na norweski, przecież międzynarodowy już prawie język naftowy? Ale nie. Ma być po szwedzku. W języku tych aroganckich zrzęd, szeroko znanych z tego, że zagranicą nigdy z niczego nie są zadowoleni. Zaledwie przed chwilą ich obecność tutaj działała na mnie uspokajająco, teraz wiatr powiał w przeciwnym kierunku i mnie prowokowali.6

*

Podobnie jak babcia i dziadek, oboje z mamą byliśmy wdzięczni za możliwości nowej epoki. Docenialiśmy fakt, że
zwyczajny zjadacz chleba poprzez masową turystykę wreszcie może poznać inne części świata. Pomysł, żeby pierdzieć na balkonach innych narodów, był nam nieskończenie obcy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że kolebka cywilizacji nie stała w Hokksund ani w Skreia, i wedle tej wiedzy postępowaliśmy. Socjaldemokratyczna filozofia wstrzemięźliwości weszła nam w krew.7

*

Różowy pyszczek poruszał się tak komicznie, że musiałem się roześmiać. Trochę to trwało, ale naprawdę podeszła. Erna jadła mi z ręki! A kiedy po mięsie nie zostało ani śladu, zlizała mi tłuszcz z palców.

Zawsze byłem człowiekiem trzeźwo myślącym. Nie wierzę w życiowe przełomy. Uważam, że przykładamy do „sensacji” i tak zwanych wyczynów więcej wagi, niż na to zasługują. Nigdy nie poszukiwałem diamentów, potrafiłem się cieszyć odłamkiem szkła rozbłyskującym pośród gruzowiska, kiedy dotknął go promień słońca. W tym symbolu zawierają się moje religijne i polityczne przekonania. Wielkość w małości. Kiedy więc szorstki koci język ufnie lizał mi opuszki palców, poczułem powiew szczęścia. To, co się tu i teraz działo między Erną i mną, starczy mi na wieczność i nigdy tej chwili nie zapomnę. Dwa zadziwiające byty odnalazły się na hiszpańskim podwórku na błękitnej planecie Ziemi! [...] Zdecydowanie nie życzyła sobie być wzięta na ręce, natomiast wolno mi było podrapać ją po łepku i pod brodą. Ach, ta Erna!8

*

Odymałem się, przyznaję się bez bicia. Mam jednak dość kontrowersyjne zdanie na temat odymania – jak zresztą na temat wielu innych spraw. Uzasadnionego odymania nie należy pochopnie odgwizdywać. Jest to słodko-kwaśny stan ducha, który prowadzi do bliskiego kontaktu z samym sobą. Mnie osobiście przynajmniej odymanie się nie deprymuje. Uważam nawet, że może być wspaniałe. Tak sobie iść niespiesznie poboczem, kopiąc patyki i kamyki, zezować ku istotom stadnym i z dużej odległości słuchać ich pustej gadaniny.

Praca i odymanie. Na tym upływał czas. Czułem się znakomicie.9





Ocena: 5/6


1 Ambjørnsen Ingvar, Elling. Mamusin synek. Tłum. Maria Gołębiewska-Bijak. Zakrzewo 2005, s. 78.
2 Tamże, s. 118n.
3 Tamże, s. 120.
4 Tamże, s. 140n.
5 Tamże, s. 141nn.
6 Tamże, s. 144n.
7 Tamże, s. 167.
8 Tamże, s. 182.
9 Tamże, s. 200.


czwartek, 26 sierpnia 2010

Gert Godeng, „Dzban miodu”

Co za stek bzdur ten cały Godeng wysmażył. Mdły, niesmaczny, krwisty nad miarę. Męka dla ducha, męka dla ciała. O duchu dalej, jeśli zaś chodzi o ciało, to biada temu, kto zwiedziony tematyką („Dzban miodu” to pierwsza część cyklu kryminałów enologicznych, zatytułowanego „Krew i wino”) zechce zapijać lekturę ulubionym trunkiem – pod koniec czytania w najlepszym wypadku stanie mu on w gardle. W przypadku literatury gatunku, a więc czysto rozrywkowej, jest to efekt dość niespotykany, idealnie jednak uzupełnia pozostałe doznania płynące z poznawania Fredrica Druma i jego urzekających przygód.

Nazywam się Drum

Zacznijmy od protagonisty – choć nazywam go tak na wyrost, bo w „Dzbanie miodu” to nie bohater posuwa akcję, ale ona jego, i to mimo obdarzenia go przez autora komicznie bogatym wnętrzem. Fredric Drum, lat 32, to wszechstronnie utalentowany współwłaściciel norweskiej restauracji, a przy tym absolwent kryptologii (czyli czego właściwie – informatyki? a może akademii wojskowej?), mający na koncie czteroletnie badania archeologiczne w Ameryce Południowej, przyjaciół wśród najlepszych światowych naukowców i fachowe publikacje w dziedzinie, w której formalnie nie ma żadnego wykształcenia. Drum ma też za sobą karierę marynarza i taksówkarza, a przed sobą – degustatora wina, czymkolwiek zaś się zajmuje, natychmiast zyskuje renomę i kompetencje eksperckie. Paniczny nieśmiałek w relacjach z kobietami (co nie przeszkodziło mu w zaliczeniu romansu z gwiazdką filmową), a jednocześnie awanturnik, któremu niestraszna walka wręcz. Posiada wprawdzie tylko jedną trzecią knajpy, w której w dodatku sam zasuwa, ale daje mu to zamożność pozwalającą na rozbijanie się po świecie, gdzie również świetnie sobie radzi, bo na okrasę zna milion języków obcych. Jego rzekome znawstwo hieroglifów uzupełnia – jak mu się zdaje – niejakie pojęcie o filozofii, co każe mu prowadzić niedorzeczne rozważania na temat dedukcji, indukcji oraz koloru jako iluzji. Całe szczęście, że Godeng oszczędził mu przynajmniej głupich aforyzmów życiowych, którymi chciał się z czytelnikiem podzielić, wkładając je za to w usta Toba, przyjaciela Fredrica. Druma wyposażył natomiast w cudowny amulet: kryształową gwiazdę, która nadprzyrodzoną mocą zmienia barwy i tym sposobem udziela mu informacji – a intrygujący ten artefakt bohater zdobył zamawiając go sobie u rzemieślnika. Tak wyekwipowany, Drum powinien bić na głowę nawet Bonda, podejrzewam jednak, że autor musiał się nieźle natrudzić, żeby bezpiecznie przeprowadzić bohatera przez 10 tomów cyklu. Fredric bowiem, mimo palety często wspominanych zalet, w praktyce okazuje się kompletnym idiotą, który nieustannie pakuje się w banalne, acz dla niego śmiertelnie zaskakujące pułapki, po to tylko, by nadludzkim wysiłkiem woli wydostawszy się z opresji pakować się w kolejne.

Zabili go i uciekł

Pełen wdzięku i humoru bohater potrafi uratować kryminał o słabej intrydze, skupiając na sobie uwagę czytelnika i odwracając ją od niedostatków fabuły. Fredric Drum takim bohaterem nie jest, toteż całą miernotę powieści widać jak na dłoni. Drum, regularnie uchodzący cudem z zasadzek, w międzyczasie zachowuje się mocno niezrozumiale, tak samo zresztą jak i akcja, która rozwija się irracjonalnie, od przypadku do przypadku. Fredric gdzieś chodzi, coś robi, wysyła tajemnicze depesze, których treść ukrywa przed czytelnikiem (ale i tak od razu jest jasne, co zawierają), a wszystko to nie wiadomo czemu i nie wiadomo po co. Randkuje, popija winko, dla rozrywki gryzmoli hieroglify, ni z tego ni z owego niechcący zabija człowieka, zresztą nie frasując się tym bardziej niż zabiciem szerszenia. A człowiek ten jest złoczyńcą, jak podpowiada Drumowi głos wewnętrzny i wejrzenie w twarz pechowca – i proszę, głos i oko się nie mylą, sam Fredric wróży niegorzej niż amulet. Co nie przeszkadza mu potępiać frenologię (dyscyplinę paranaukową zajmującą się orzekaniem o charakterze człowieka na podstawie kształtu jego czaszki), którą uważa za rasistowską. Od czasu do czasu nawiedzają go nieuzasadnione fabularnie wspominki – jak się okaże na samym końcu, niezbędne do rozwiązania sprawy – po czym znów wpada w sidła i bohatersko z nich umyka.

Byle jak, byle o czym

Gert Godeng, znany wszystkim jako Gert Nygårdshaug, a tylko na potrzeby polskiego wydania cyklu „Krew i wino” przechrzczony na Godenga (tu chętnie bym poznała zdanie osób pomstujących na zmiany tytułów adaptacji filmowych) jest podobno miłośnikiem i znawcą kuchni, wina, archeologii i kultury starożytnej, czyli tego właśnie, co pasjonuje również jego bohatera. Zaskakujące, bo „Dzban miodu” sprawia wrażenie, jakby autor nie tylko poruszanymi sprawami nieszczególnie się interesował, ale nawet nie zrobił podstawowego researchu. Wstawki dotyczące badania języków wydają się równie bezsensowne co wstawki filozoficzne; sama postać Fredrica jest zresztą bzdurna – żeby badać hieroglify trzeba mieć wielką erudycję i gruntowne wykształcenie filologiczne, a nie studia na kryptologii. Już Whorf zauważył – o czym Drum powinien wiedzieć, jeśli temat go rzeczywiście obchodzi – że hieroglifów nie należy traktować jak szyfru do złamania, bo ich twórcy nic przy ich pomocy nie próbowali ukryć, jest to zapis zwyczajnego języka służącego komunikacji, a nie zatajaniu przekazu. Jednak nawet pomijając niewiarygodność kryptologa w roli genialnego filologa-samouka, z rozważań językowych Druma niczego ciekawego dowiedzieć się nie można. Również w detalach powieść wygląda na pisaną – a przynajmniej tłumaczoną lub redagowaną – na kolanie. W pewnym momencie na przykład do bawiącego w nieznanej okolicy bohatera dosiada się ktoś miejscowy i proponuje mu rewanż w szachy. Fredric z miejsca nabiera podejrzeń, że jegomościa zna, co jest o tyle naturalne, że dziwne by było otrzymać propozycję rewanżu, jakiego bądź, od nieznajomego – by po chwili namysłu dojść do wniosku, że jednak nie. W innym miejscu Drum skutecznie się podszywa pod upapranego ziemią wieśniaka rozmazawszy sobie na twarzy krem brązujący (dopowiedzenie dla panów: nie, krem brązujący nie przypomina pasty do butów). Dodajmy do tego niestaranną redakcję i korektę, a uzyskamy pełny obraz czytelniczych rozkoszy.

Norweg podbija świat

O Norwegii, trzeba to wreszcie przyznać, dowiadujemy się niewiele, bo akcja toczy się we Francji, a Norwegii dotyczą tylko retrospekcje bohatera. Być może dowiadujemy się trochę o Norwegach – i jeśli przypominają Fredrica i jego kumpla Toba, to lepiej nie wiedzieć o nich nic więcej. Tob wydaje się zagubionym w popłuczynach po new age'u matołkiem, Drum natomiast wygląda jak personifikacja kompleksów prowincjusza: może i Norwegia jest światową prowincją, może i jedyne, z czego jest znana, to fiordy i platformy wiertnicze, ale ma przecież supermana Fredrica Druma i jemu podobnych bohaterów. Drum ma zaś znajomą, Hiszpankę, obdarzoną tą narodowością chyba tylko po to, żeby autor mógł zaprezentować poczucie wyższości Skandynawa nad potomkami Iberów. Hiszpanka wydaje się osobą zupełnie cywilizowaną, ale tylko dopóki nie wychodzi na jaw, że brak jej piątej klepki, nie potrafi zliczyć do dwóch, a do tego o sobie samej mówi w trzeciej osobie liczby pojedynczej, niczym dziecko, osoba upośledzona czy po prostu literacka figura dzikusa, jak sienkiewiczowski Kali. Przypuszczalnie Godeng pisze ku pokrzepieniu norweskich serc – niech więc sobie krzepną na zdrowie. Moje serce nieprędko za Drumem zatęskni.

***

Ale filozofia nie pomagała. Tob powiedziałby: „Spójrz na byt jak na kostkę cukru, a ty jesteś koniem. Kiedy połykasz kostkę cukru, ty i byt stajecie się nierozłączni. Tak musi być. Ruch kostka cukru-koń jest nieuchronny. Przez całą wieczność”. Tak właśnie Tob mógłby się wyrazić.1

*

„Zewnętrzne trudności wyostrzą twe wnętrze jak klingę”, powiedziałby Tob.2




Ocena: 2/6

1 Godeng Gert, Dzban miodu. Tłum. Grzegorz Skommer. Warszawa 2008, s. 103.
2 Tamże, s. 148.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...