poniedziałek, 14 marca 2011

„Przylądek Strachu”, reż. J. Lee Thompson

Nieziemskie, prawdziwie nieziemskie. Dramat „Przylądek Strachu” w reżyserii J. Lee Thompsona to piękny przykład filmu retro, na którym nie da się już wysiedzieć z zimną krwią i miną poważną. Za to przestawiwszy się na odbiór zdystansowany można i podumać, i pośmiać się bezlitośnie. Konwencje obrazowania zła zmieniły się tak bardzo, że kino noir przeniesione w realia amerykańskich lat 50. i pociągnięte grozą jak z Hitchcocka mimowolnie daje efekt wybuchowo komiczny.

Fabuła jest zwyczajna: przestępca wychodzi z więzienia po ośmioletniej odsiadce. O wyrok obwinia prawnika (wcześniej świadka oskarżenia), na którym chce się zemścić krzywdząc jego rodzinę. Historyjka to tylko pretekst dla skonstruowania potwora zagrażającego zdrowej amerykańskiej rodzinie z zamożnej klasy średniej. Drań należy do typu damski bokser, do tego jest chamem, bo nie dość że bije, to jak coś którejś upadnie, nie podnosi. Przewijające się na marginesach historii krzywdy wyrządzane kobietom z warstwy społecznej rzeczonego obwiesia – jego byłej żonie oraz podejrzanej ślicznotce szwendającej się po świecie bez męskiej opieki – nie wzruszają scenarzysty aż tak, ale dobrze umacniają przekaz, że obcujemy ze złem absolutnym. W obliczu takiego zła prawo bywa bezsilne, więc prawy obywatel musi bronić dobra poza prawem. Opowieść puentuje mściwe, ale jakże słuszne katharsis – prawo, jak wiemy z wcześniejszej przemowy zaprzyjaźnionego z głównym bohaterem policjanta, nie pełni funkcji prewencyjnej; prawo jest po to, żeby takie szumowiny jak demoniczny bad guy skończyły marnie.

Postacie to figurki z kołtuńskich mitów, pozornie niewinne jak reklama proszku do pieczenia, w rzeczywistości zabawnie ilustrujące przewrotność przedrewolucyjnej kultury stłumionych popędów (film nakręcono w roku 1962). Pełna afektacji głupiutka żona eksponuje talię osy i wiecznie rozwarte w zdziwieniu oczęta bezwolnej lali. Córeczka-lolitka, mimo pełnego makijażu i fryzury wyfiokowanej bardziej niż u mamusi, w swej dziecięcej bezgrzeszności biega po świecie w spodenkach o kroju majtek. Zaś postać męska dumnie obnosi – nie, nie strzelbę, to już by było zbyt zabawne – marsa na czole i imperatyw chronienia rodziny. Antagonista, rzecz jasna, karykaturalnie sapie na widok dziecka, a do tego błyska gołą klatą.

Film Thompsona, poza niezamierzoną śmiesznością, ma też kilka innych atutów, takich jak ujmująca obsada. W roli dobrego – Gregory Peck, emitujący swój męski powab w trakcie czajenia się pod drzewem, w roli złego – Robert Mitchum, wbrew papierowej konstrukcji postaci nadający jej gdzie się da kapkę zakapiorskiego autentyzmu. W roli detektywa z pogranicza między światem ludzi przyzwoitych i półświatkiem – Telly Savalas, późniejszy Kojak, tu jeszcze z włosami. Ciekawe jest zresztą, jak jego postać łączy te dwa światy w obszarze sądowych rozgrywek, w którym przeciwwagę dla odpychającego, tłustego i śmiesznego obrońcy przestępcy stanowi bezsilny w swej dobroci policjant-przyjaciel, żalący się: wytrącisz oskarżonemu papierosa i zaraz podnosi się krzyk o brutalność policji. Nie ma tu jeszcze cynizmu epoki Ally McBeal, gdzie cały wymiar sprawiedliwości wzięty był w nawias retoryki, widać jednak lekkie przymrużenie oka towarzyszące czarno-białym schematom. Jest też portret czasów, kiedy procedury policyjno-sądowe były dla ofiary większym obciążeniem niż kontakt z przestępcą, a prawo składało się z samych liter bez ducha i skazaniec mógł legalnie napastować rodzinę świadka dopóki nie zrobił nic łamiącego przepisy. Trudno nad tym jednak rozmyślać poważnie, kiedy film prowokuje do stawiania fundamentalnych pytań w rodzaju: a co ty byś zrobił, gdyby to twoją żonę ktoś wysmarował surowym jajkiem, krzywiąc się przy tym szatańsko?




Ocena: 3/6

wtorek, 8 lutego 2011

Jorge Luis Borges, Adolfo Bioy Casares, „Kroniki Bustosa Domecqa” (4)

Era atomowa, kurtyna, która zapada za kolonializmem, walka sprzecznych interesów, oferta komunistyczna, wzrost kosztów utrzymania i kurczenie się płac, papieskie apele o pokój, postępujący spadek siły nabywczej naszej waluty, praktyka pracy ponad siły, mnożenie się supersamów, wzrastający zasięg czeków bez pokrycia, podbój przestrzeni kosmicznej, wyludnienie wsi i proporcjonalny wzrost slumsów składają się na niepokojący obraz, który daje wiele do myślenia. Postawić diagnozę zła, to jedna sprawa, przepisać kurację, to inna. Nie aspirując do rangi proroków, ośmielamy się niemniej zasugerować, że import próżniaków z perspektywą produkowania ich w kraju przyczyniłby się wielce – na zasadzie uspokajającego środka – do zmniejszenia tak dziś powszechnej nerwowości. Królestwo maszyn to zjawisko, z którym nikt już dziś nie polemizuje. Próżniak stanowi krok naprzód w tym nieodwracalnym procesie. [...]

Podajmy teraz opis Próżniaka przeznaczony dla tych czytelników, którzy pozbawieni skrupułów nie znaleźli dotąd czasu, by iść i obejrzeć go w San Justo, w wytwórni tłoków Ubalde. Gigantyczna machina zajmuje całą długość podestu w samym środku fabryki. Na oko przypomina olbrzymi linotyp. Jest dwa razy wyższa niż majster. Na jego wagę składa się wiele ton piasku. Kolor – żelazo pomalowane na czarno; materiał – żelazo.

Kładka przy schodkach pozwala zwiedzającemu dotknąć go i zbadać dokładnie. Wewnątrz usłyszy jakby lekkie pulsowanie, a jeśli przyłoży ucho odkryje odległy szmer. W istocie, w jego wnętrzu znajduje się cały system kanalików, którymi w ciemności przepływa woda i jeden czy dwa kamienie.

Nikt nie upiera się jednak, że to cechy fizyczne Próżniaka przelewają się w otaczającej go masie ludzkiej. To tylko świadomość, że w jego wnętrznościach pulsuje coś tajemniczego i cichego, coś, co bawi się i drzemie.





Borges Jorge Luis, Bioy Casares Adolfo, „Próżniaki”. Tłum. Jerzy Kühn. W: Kroniki Bustosa Domecqa. Kraków – Wrocław 1985, s. 79n.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Jorge Luis Borges, Adolfo Bioy Casares, „Kroniki Bustosa Domecqa” (3)

– Nie ma scorów, ani ekip, ani meczów. Stadiony są już nieczynne i rozsypują się w gruzy. Dziś wszystko dzieje się w telewizji i w radio. Czyżby fałszywe podniecenie spikerów nigdy nie kazało panu podejrzewać, że wszystko to jest lipa? [...] Należałoby zainteresować się, komu pierwszemu przyszły do głowy inauguracje szkół i okazałe wizyty głów koronowanych. Rzeczy te nie istnieją poza studiami nagrań i redakcjami. Niech pan się pozwoli przekonać, Domecq, że środki masowego przekazu są rezultatem naszych czasów.
– A podbój przestrzeni? – jęknąłem.
– To program zagraniczny, koprodukcja amerykańsko-radziecka. Godny pochwały sukces w spektaklu naukowym, nie przeczę.
– Panie prezesie, pan mnie chce nastraszyć – wykrztusiłem. – Więc na świecie nic się nie dzieje?
– Bardzo niewiele – odpowiedział z angielską flegmą. – Natomiast nie rozumiem pana strachu. Ludzkość siedzi wygodnie w domach i jej uwagę pochłania ekran czy też spiker, jeśli nie popołudniówki. Cóż pan chce? Taki jest gigantyczny marsz wieków, taki jest rytm postępu.





Borges Jorge Luis, Bioy Casares Adolfo, „Esse est percipi”. Tłum. Andrzej Sobol-Jurczykowski. W: Kroniki Bustosa Domecqa. Kraków – Wrocław 1985, s. 77n.

niedziela, 6 lutego 2011

Jorge Luis Borges, Adolfo Bioy Casares, „Kroniki Bustosa Domecqa” (2)

Oskarżony przez prokuratora, [...] skapitulował od razu, sprawiając zawód swoim entuzjastom. [...] W tak gorzkiej chwili odpowiedni wpływ przyjaciół na strategicznej pozycji stanowiłby pewne oparcie, ale wyszła na światło dzienne okoliczność, która skłóciła go ze wszystkimi. Jego sytuacja majątkowa przedstawiała wiele do życzenia!




Borges Jorge Luis, Bioy Casares Adolfo, „O strojach I”. Tłum. Jerzy Kühn. W: Kroniki Bustosa Domecqa. Kraków – Wrocław 1985, s. 68n.

sobota, 5 lutego 2011

Haruki Murakami, „Tony Takitani”

Cały Murakami: hipnotyzująca atmosfera, garść intrygujących myśli i w końcu lekkie rozczarowanie, bo miało być tak pięknie, a było pięknie, ale nie tak. „Tony Takitani” to krótkie opowiadanko, w którym Haruki Murakami wygrywa zestaw ulubionych motywów: zdystansowany do świata samotnik z wolnym zawodem i wielkim członkiem traci bliską osobę. Co ciekawe, nawet w tak krótkiej formie temat powraca opowiedziany dwukrotnie, bo podobnym życiorysem autor obdarza dwie różne postaci. Nie jest to właściwie nowela, a szkic postaci; bohater ten pojawi się u Murakamiego nie raz, nie dwa, w późniejszych powieściach przeżywając dalsze ćwiczenia z utraty i kontemplowania własnej alienacji.




Ocena: 4/6

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Julia Hartwig, „Wiersze amerykańskie”

Mówimy czasem po powrocie z podróży
jak wspaniałe są stolice gdzie można zgubić się w tłumie
ale mówimy to po powrocie

(1970-74)





Hartwig Julia, „Kiedy co mówimy”. W: Wiersze amerykańskie. Warszawa 2002, s. 30.

sobota, 22 stycznia 2011

„Wszystkie boże dzieci tańczą”, reż. Robert Logevall

Robert Logevall stworzył śliczną, nastrojową i, o ile dobrze pamiętam pierwowzór (ale mogę pamiętać nienajlepiej), dość swobodną fabularnie adaptację opowiadania Murakamiego pod tym samym tytułem. Udane przeniesienie na ekran, charakterystycznej dla Murakamiego, po zachodniemu oswojonej orientalności. Bohater nie jest tu aż tak zagubiony jak w literackim oryginale, więcej się dzieje, a rzeczywistość jest bardziej dookreślona, ale całość przebiega w zgodzie z duchem opowiadania. Dziwność świata wydaje się uzasadniona, a jednocześnie nie traci nic na tajemniczości. Zwraca uwagę kilka przejmujących scen, tych samych, co w opowiadaniu, jak na przykład utrata orientacji w przejściu podziemnym. Ale jest jeszcze coś, co łączy film i utworek Murakamiego. Ładne to, bardzo ładne, i tak ładnie japońskie – ale za kilka lat nie będzie do czego wrócić pamięcią.




Ocena: 4/6

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...