piątek, 21 sierpnia 2009

Andrea Camilleri, „Obietnica komisarza Montalbano”

Problemy społeczne, zawsze obecne w cyklu o komisarzu Montalbano, tym razem wysuwają się na plan pierwszy. Motywem przewodnim uczynił Camilleri nielegalną imigrację, łamiąc nad światem ręce z przejęciem godnym Mankella. W zestawieniu z sycylijskim tłem robi to wrażenie dość przygnębiające, ale kontrast łagodzi na szczęście niezmiennie zgryźliwy humor. Komisarz Montalbano się starzeje, czego świadomość niezbyt dobrze mu robi, a już na pewno nie łagodzi obyczajów; do tego planuje odejście z policji, która zanadto się według niego zdeprawowała. Ład społeczny się wali, świat się kończy, Vigata upada, właściciel ulubionej restauracji Montalbana przechodzi na emeryturę – zło napiera zewsząd z taką mocą, że komisarzowi ledwo starcza serca na poszukiwania nowego lokalu ze smażonymi barwenami, a do utarczek z ukochaną Livią nie ma już głowy. Ekipę z komisariatu też tknęła dojrzałość: ustatkowany uczuciowo Augello poczciwieje, zawsze niezawodny pedant Fazio zmienia się w anioła, ofermowatość Catarelli zostaje oswojona, a on sam w pełni zaakceptowany w roli dobrego dzieciaka. Zaskakuje za to sekret nieeksponowanego wcześniej Torretty. Natomiast bez pośpiechu rozwijane wątki kryminalne w końcu się w dość przewidywalny sposób zazębiają, a komisarz wprawia w zdumienie podwładnych wyskokiem, który kwestię dymisji pozostawia nierozstrzygniętą.

***

Schodząc niżej, musiał się powstrzymać, by nie zaśpiewać na całe gardło. Do tej chwili nie popełnił ani jednego błędu.

Jego szczęście trwało jednak krótko, ponieważ zaraz się przekonał, jak ogromnie trudno jest iść w długich gumowych butach po suchym piasku. [...] Usiadł więc na ziemi i spróbował ściągnąć prawy but. Zsunął się on trochę z uda, ale ugrzązł na wysokości kolana. Montalbano podniósł się i ponowił próbę na stojąco. Poszło jeszcze gorzej. Zaczął się pocić i kląć. Wciskając obcasy między dwa wystające ze skalnej ściany kamienie, zdołał w końcu zdjąć oba buty. Poszedł dalej boso; w jednej ręce niósł nożyce, w drugiej buty. Nie zauważył po ciemku kępy ciernistego zielska i setka uszczęśliwionych kolców wbiła mu się w podeszwy.1

*

„Litość umarła”, jak w proroczych słowach piosenki czy jakiegoś wiersza z dawych lat. Konały też chyba powoli współczucie, braterstwo, solidarność, szacunek dla starców, chorych, dzieci, dogorywały reguły współżycia...

– Nie bądź zasranym moralistą – powiedział Montalbano do Montalbana. – Postaraj się raczej coś z tym zrobić.2

*

– Opowiedzieliście tym z drogówki to, co opowiedzieliście mnie?
– Nie.
– Dlaczego?
– Nie pytali.

Żelazna logika: nie ma pytań, nie ma odpowiedzi.

– Ja za to pytam was wyraźnie: sądzicie, że to dziecko przejechano umyślnie? [...] wy, w głębi duszy, co o tym myślicie?
– Ja nie myślę, panie. Ja nie chcę już myśleć. Świat jest teraz zbyt ponury.

To ostatnie zdanie miało decydujące znaczenie. W jego świetle stawalo się jasne, że chłop jednak wyrobił sobie opinię o tym wydarzeniu: małego przejechano umyślnie, został zmasakrowany z niewiadomych przyczyn. Zaraz potem wieśniak zapragnął wykreślić sprawę z pamięci. Świat się zmienił, jest teraz zły. Lepiej o tym nie myśleć.3



Ocena: 4/6





1 Andrea Camilleri, Obietnica komisarza Montalbano. Tłum. Krzysztof Żaboklicki. Warszawa 2009, s. 237n.
2 Tamże, s. 22.
3 Tamże, s. 102.

czwartek, 20 sierpnia 2009

Andrzej Łapicki, „Rekwizytornia”

Węgrzynowi i Junoszy zawdzięczam moją miłość do Rittnera, a szczególnie do Małego domku. Pomimo zakazów [w czasie okupacji niemieckiej – M.] byłem na tym przedstawieniu w Komedii. I cieszę się, że byłem, bo takiej sceny, jak między Doktorem-Węgrzynem i Sędzią-Junoszą, nigdy już nie widziałem.

W 1955 chyba – p. Dziunio zlecił mi prowadzenie zajęć aktorskich na wydziale reżyserskim PWST. Oczywiście wziąłem jako materiał scenę Sędzia – Doktor. Doktorem był Konrad Swinarski. Zagrał znakomicie. Zresztą najpierw odegrałem przed nim Węgrzyna. Kiedy p. Dziunio odbierając pracę podziękował mi za dobrą robotę, przyznałem się do grzechu okupacyjnego, licząc na żartobliwe rozgrzeszenie. Ale tam – p. Dziunio zlodowaciał i szybko się pożegnał. Ciekawe, że niedawno opowiedziałem tę anegdotę w Szkole przy większym audytorium i też reakcja nie była zbyt aprobująca.

Ciekawe również, że granie pod okupacją sowiecką w latach 1939-41 nie było uważane za czyn nieobywatelski. Odwrotnie – dochodziły wieści o świetnym teatrze Węgierki w Grodnie, a potem w Białymstoku. A kiedy po przesunięciu frontu do Warszawy przyjechała Szaflarska z Wilna, Kreczmar ze Lwowa mieliśmy już pełny obraz nie zawsze przecież narodowego i polskiego teatru.

Jeden Stanisław Daczyński, mój profesor, miał na ten temat zdecydowane zdanie. Kiedy go zapytałem: „Panie profesorze, dlaczego pan nie grał we Lwowie?” – oburzył się – „Coś ty, ja u bolszewików?”. Zastanowiłem się, ale tylko niestety przez bardzo króciutką chwilę.

Myślę, że takie odrębne potraktowanie grania w latach 39-41 w sowieckiej zonie usprawiedliwiło i bardzo ułatwiło wejście w II kolaborację.

[...]

I tak sobie myślę: na pewno idea bojkotu grania była słuszna, ale z drugiej strony – podawać Niemcom wódkę, dziękować za napiwek – to nie naruszało godności, a grać Fredrę czy Rittnera tak? Zresztą zrozumiałe, że takie knajpy, jak U Aktorek czy u Elny Gistedt przyciągały publiczność. No, bo jak to, być obsłużonym przez Leszczyńskiego, Barszczewską czy Kreczmara? Sam po opyleniu na lewo wagonu niemieckiego cementu wydałem bankiet u Elny Gistedt – na bankiecie był Staszek Bugajski z Zosią Mrozowską i ja z Hanką de L. Obsługiwał nas nasz ukochany profesor Jan Kreczmar. Co zbliżał się, żeby nalać wódkę, to myśmy wstawali. Męczący to był bankiet.

Ale to już przeszłość, wszystko się spaliło, teraz siedzę i jem w Krakowie zupkę z Ortymem. Mieszkamy – Staszek, Zosia i ja w schronisku dla bezdomnych artystów na Skawińskiej bocznej [...]. Obiady jemy na św. Anny. [...] A bolszewik coraz bliżej. [...] Którejś nocy, dobrze podpity, obudzę się wśród szkła i gruzu na podłodze – to wysadzono most Dębnicki. A na dole z ulicy krzyk – „Iwan, wpierod!”.

Jedno się skończyło, zaczęło się drugie.


Warszawa, kwiecień 1992




Andrzej Łapicki, „Moja okupacja teatralna”. W: Rekwizytornia. Izabelin 2004, s. 64-67.

środa, 19 sierpnia 2009

Gibran Khalil Gibran, „Szaleniec”

Gibran Khalil Gibran (1883-1931), według słów polskiego wydawcy poeta i filozof, urodził się w Libanie, w rodzinie maronickiej, a w wieku 12 lat wyemigrował do USA. „Szaleniec” to zbiorek krótkich form, noszących cechy i paraboli, i anegdoty, i prozy poetyckiej. Ta mieszanka, w której charakterystyczny ton wschodnich przypowieści przenika nuta zachodniej nonszalancji, rodzi pewien dysonans.

W opowiastkach Gibrana pobrzmiewa bowiem fałsz. Być może to wina przekładu lub oddalenia kulturowego, być może jednak – ślad wewnętrznej miałkości. Przypowieści utrzymane są w klimacie medytacji, z domyślną figurą Mędrca (skrytego za maską Szaleńca) w roli podmiotu, można więc się spodziewać prostych słów delikatnie oświetlających rzeczywistość. To oczekiwanie tylko częściowo zawiesza pierwszoosobowa narracja subiektywizująca przypowieści, jakby Szaleniec odżegnywał się od naszego zaufania – tylko częściowo, bo kiedy narrator staje się jedną z postaci, towarzyszy mu często jego dusza, która przejmuje wtedy funkcję źródła mądrości. Stylizacja jest jednak bałamutna – za dużo tu zamętu, za dużo zgrzytów, wśród których ginie nastrój spokoju i zadumy, za dużo taniego żartu, prostackiego w swej oczywistości. Refleksje pełne lekkości i uśmiechu przeplatają się z trafnymi, ale dość powierzchownymi obserwacjami społecznymi, kryjącymi często równie płytkie prawdy ogólne. Opór pogłębia niebudząca zaufania osoba narratora. Szaleniec jest człowiekiem rozgoryczonym i skłóconym z rzeczywistością; na osamotnienie, czy nawet odrzucenie przez świat, odpowiada politowaniem i dystansem tak zimnym i gorzkim, że przypominającym pogardę. Brak mu wyrozumiałości i pogody ducha, ożywiających humor mądrością, bez której przeradza się w szyderstwo. Ludzie, choć opisywani z beznamiętnością sugerującą neutralność, w istocie pokazani są jako mali – nie małością budzącą czułość, ale małością krzywą, prowokującą niechęć, która przepełnia narratora nawet w trakcie modlitwy. Sam, jeśli czuje się mały, to nie wobec Boga i świata – jeśli już, to chyba tylko wobec własnych myśli. Fałszywą głębię dodatkowo mąci nurt satyry obyczajowej i politycznej, wyrażający się w anegdotach o zbyt łatwych puentach. Zamiast mądrości Wschodu – rozczarowujące efekciarstwo.


Ocena: 3/6

wtorek, 4 sierpnia 2009

Szczepan Twardoch, „Prawem wilka”

Wielcy ludzie zawsze mają w sobie coś z dziecka, gdyż dorośli stajemy się, gdy przestajemy marzyć o wielkości i godzimy się, że nasze życie, przeciętne, nie odróżniać się będzie od tysięcy żywotów, wiedzionych przez przechodniów z ulic średniej wielkości miast.



Szczepan Twardoch, „Maniera tenebrosa”. W: Prawem wilka. Warszawa 2008, s. 134.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Ivo Andrić, „Opowiadania o bracie Piotrze; Rozmowa z Goyą”

Wszystko co dawne jest zawsze lepsze, a najlepsze to, czego nigdy nie było.1

*

Jak tylko nas Hamzaga przyciśnie, to [gwardiana] zaraz ogarnia gorączka i nic tylko: siodłaj konia! On myśli, że jak go koń wytrzęsie i droga zmorduje, to nam od tego będzie lepiej. [...] A nie jest to ani pierwsza, ani ostatnia opresja, która na nas spadła. Byli i gorsi hamzowie niż Hamzaga. Ale gwardiana nikt nie przekona. Wbił sobie do głowy, że czegoś takiego nigdy jeszcze nie było. Oj, bywało, powiadam mu, bywało, tylko że ty wtedy nie byłeś gwardianem, a kto inny się męczył. On mi tu będzie tłumaczył, co to są kłopoty i przemoc! Opowiedziałem mu, jak jedna kobieta z Sarajewa rodziła i z bólów porodowych krzyczała na całe gardło. Matka ją uspokajała [...]. A ta ciągle powtarza: „nie wiesz ty, matko, co to jest za męka dziecko rodzić!”2






1 Ivo Andrić, „Żart w Samsurowym Zajeździe”. Tłum. Irena Olszewska. W:
Opowiadania o bracie Piotrze; Rozmowa z Goyą. Łódź 1977, s. 126n.
2 Tamże, s. 127n.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...