niedziela, 30 maja 2010

Andrea Camilleri, „Cierpliwość pająka”

Nie mogłam się oderwać, choć oczywisty już tuż za półmetkiem final twist nie był oczywisty dla komisarza Montalbano, który na życzenie autora z wielką pompą zbierał poszlaki i drapał się po głowie, a zagadkę rozwiązał dzięki pracy podświadomości, skutkiem której koniec końców doznał olśnienia na widok pająka. Niepoważne? Tak, choć mniej niż się zdaje, bo psychologia była kluczem do rozwikłania intrygi. Do tego jak zawsze świetne tło i cierpkie poczucie humoru.




Ocena: 4/6


sobota, 29 maja 2010

Jan Polkowski, „Elegie z Tymowskich Gór i inne wiersze” (2)

Bardzo prosto: nie przepadam za klasycyzującą poezją białą, w której podmiot liryczny rytmicznie powtarza „matka”, „Ojczyzna”, „kobieta”, „dziecko”, „liść”, w przerwach wpatrując się w zadumie w nadmorski horyzont (lub w płótno Goi) i modląc się za żołnierzy śpiących w łonie ciężarnej – a przy tym składa deklaracje typu „Rzadko na moich wargach”1. Wiersze Polkowskiego są właśnie takie – pełne apostrof do syna i rozmów z duchami dawnych poetów, estetyzowanych atawizmów i patriotyczno-religijnego wzdychania. Lekko się wzruszyłam, bo piękne, lekko się uśmiechnęłam, bo przestylizowane. Na pewno sprawdzę w najnowszym tomie „Cantus”, co u poety się zmieniło w czasie emigracji wewnętrznej.

Na zdjęciu okładka wydania WL-u z 2008 roku.

***

Co oznacza wzniesiona pięść, przeciągły okrzyk,
przecinające się linie na kamieniu, ziemi, drzewie?

Byłem jak inni, ale nie odkryło się przede mną
to, o czym opowiadają drzewa
przyrastające słój po słoju.
Nie odkryła się jasność
(losu).2

*

Dziękuję Ci, mleczny bracie, Vermeerze van Delft,
to Ty sprawiłeś, że moja Matka w holenderskim czepku
i żółtym kaftanie, w perłowym świetle kutego okna
ufnie czekała na połóg.

Ja zaś byłem arką w bursztynie Jej wód,
gołębiem i gołębicą, żeńskością i męskością niewinnego świata.
Chciałem przenieść w sobie więcej niż każdemu dane,
a szczególnie sposób w jaki świat, fragment po fragmencie,
mógł się upodobniać do Twoich obrazów.

Lecz które dzieło ludzkie samo siebie objaśnia?
Nikłe więc miałem szanse by zrozumieć siebie.
Słuchając mojej historii stworzenia, zapamiętajcie,
że i ja chciałem ocaleć.3





Ocena: 4/6




1 Jan Polkowski, „»Rzadko na moich wargach«”. Ogień (1982-1983). W: Elegie z Tymowskich Gór i inne wiersze. Kraków 1990, s. 64.
2 Jan Polkowski, „(Nie było nic – oto, co było...)”. Drzewa (1983-1987). Tamże, s. 69.
3 Jan Polkowski, „(Zaistnieć, to znaczy opisać tę lukę w pamięci?...)”. Elegie z Tymowskich Gór. Tamże, s. 103.

piątek, 28 maja 2010

Jerzy Pilch, „Miasto utrapienia” (4)

Nie tylko z powodu łażenia za Patrykiem, także z powodu mojej chorobliwej woli łażenia przemierzyłem wzdłuż i wszerz Warszawę. Same – szczerze powiem – trupie trasy. Z jednej strony ciężko uwierzyć, że zaledwie kilkadziesiąt lat temu była tu zbombardowana równina i obłok ceglanego pyłu, z drugiej – jest w warszawskich murach jakaś niestabilność i niepewność, od piwnic idzie pogłos apokalipsy. Na Siennej (niedaleko wieżowca, w którym mieszka Patryk) w mroku podwórza samotnie gra w piłkę siedmio- a może ośmiolatek, wokół niego mury kamienic, rupieciarnie balkonów, nad nim korony wrośniętych w beton kasztanów, prostokąt nieba, z daleka słychać czyjś rozpaczliwy krzyk. Dziecko niczego nie słyszy, ale – nie wiem, skąd to wiem – będzie kiedyś zajmować się układaniem słów. Każdy przedmiot, liść, cień, dźwięk zostaje w jego głowie.

[...]

Kto opowie nasze historie? Kto słyszy niesłyszalny łoskot śmigłowca nad Granatowymi Górami?

Na dnie kamiennej studni podwórza przy ulicy Siennej gram w piłkę. Wieczorem, za ćwierć albo za pół wieku, na wyrwanej z zeszytu kartce zapiszę pierwsze zdanie: W roku 2000 w Warszawie mieszkał pewien młody człowiek, który nie radził sobie ze światem. Bez przesady – radziłem sobie.






Jerzy Pilch, Miasto utrapienia. Warszawa 2004, s. 349nn.

czwartek, 27 maja 2010

Jerzy Pilch, „Miasto utrapienia” (3)

Oprócz daru rozpływania się w powietrzu mam dar wcielania się w postacie. Kartkuję „Dziennik” i pod fotografią przedstawiającą zawodowych praczy ręcznych piorących bieliznę w Abidżanie trafiam na następujący zapis Patryka: „Zawsze i wszędzie wypełniały mnie cudze języki i potrafiłem mówić cudzymi językami, i była to prawdziwie opętańcza umiejętność. Tak opętańcza, że z fascynacją rozczytywałem się w historiach o nawiedzonych i opętanych, co w rezultacie wstąpienia w nich złego ducha mówili obcymi językami. We mnie wstępowały duchy cudzych języków, wystarczyła godzinna lekcja religii z księdzem Kubalą, bym pół dnia mówił językiem księdza Kubali. Z namaszczeniem opisywałem przejście Mojżesza i jego ludu przez Morze Czerwone. Byłem płomienistym krzewem, z którego mówił Bóg. Wstępował we mnie język mojego ojca, grałem nigdy przez niego niezagrane role, byłem Makbetem, Tartuffe'em i Panem Jowialskim. Wstępowały we mnie duchy przeczytanych książek, byłem Robinsonem Crusoe, Raskolnikowem i Feliksem Krullem, wstępował we mnie język Esmeraldy Dorsz i mówiłem toczka w toczkę jak Konstancja Wybryk”.





Jerzy Pilch, Miasto utrapienia. Warszawa 2004, s. 345n.

środa, 26 maja 2010

Jerzy Pilch, „Miasto utrapienia” (2)

Urodziłem się w roku 1976 – dwa lata po największym w dziejach tryumfie polskiego futbolu i dwa lata przed wyborem polskiego Papieża. Przez całe dzieciństwo, a może i później, byłem absolutnie pewien, że Polska jest odwieczną piłkarską potęgą oraz że papież zawsze jest Polakiem. [...]

Dziwiło mnie imię papieża Piusa XII. Pius? Nikt – nawet żaden z moich szkolnych kolegów, nie miał tak na imię, chociaż połowa lat siedemdziesiątych to musiał być sezon solidnie zakręconych chrzcin – chodziłem do klasy z Esmeraldą Dorsz, Luizjaną Poświat oraz Olivierem Gruchałą. Tworzyliśmy niezły kwartet – nazywam się Patryk Wojewoda.

Imiona naszej czwórki (a właściwie piątki, ponieważ pod koniec siódmej klasy doszła jeszcze Nicoll Bażanowska) ze smętną monotonią skłaniały nauczycieli do rytualnych komentarzy i dowcipów. [...] Olivier Gruchała był najczęstszą ofiarą. Absolutna większość profesorstwa, wymawiając jego imię, nie była w stanie się powstrzymać, by odruchowo nie dodać: Twist. Charles Dickens, gdyby znał taką moc rażenia swej postaci, byłby pewnie dumny i szczęśliwy. Olivier Twist Gruchała ani specjalnie dumny, ani specjalnie szczęśliwy nie był – z czasem jednak przywykł. Z czasem zresztą do naszej – jak mawiała matematyczka pani Ogiegłowa – menażerii onomastycznych osobliwości przyzwyczajali się wszyscy.

Wszyscy – z wyjątkiem księdza Kubali. Siwowłosy, wysoki oraz sfrustrowany wynikłą z upadku komunizmu koniecznością odbywania lekcji religii w szkolnej pracowni biologicznej kapłan ostro i namiętnie piętnował nasze imiona. Za ostro i za namiętnie. Chyba rzeczywiście pracownia biologiczna źle na niego działała.

Dla nas to była normalka, przez całą podstawówkę uczyliśmy się w pracowni biologicznej.

Jak w czwartej klasie wybuchł Czarnobyl, pani higienistka z płynem lugola przyszła do nas do pracowni biologicznej. Pamiętam dobrze, bo było to pierwszego maja po pochodzie. Najpierw miała być zbiórka przed gabinetem lekarskim, ale tam już na całego szalała choroba popromienna. Pomiędzy coraz gremialniej pawiującymi uczniami miotał się jakiś facet, którego nigdy wcześniej ani nigdy później nie widzieliśmy na oczy, i krzyczał z fanatyzmem: Uprasza się, by pozostała młodzież niezwłocznie udała się do sal, które są jej macierzystymi siedzibami! Uprasza się, by pozostała młodzież niezwłocznie udała się do sal, które są jej macierzystymi siedzibami! Konając ze śmiechu, wykonaliśmy polecenie. Najzabawniejsze, że pomogło – nasza klasa jako jedyna przy przyjmowaniu zapobiegawczego specyfiku nie pawiowała. Być może zaszło zjawisko szeroko rozumianej homeopatii: z powodu wiecznego smrodu, z powodu – kolejne określenie matematyczki pani Ogiegłowej – dławiąco organicznej aury, jaka panowała w pracowni, mdliło nas tam na okrągło.

Tam w każdym razie pobieraliśmy nauki i tam docierały do nas rozmaite dziejowe wiadomości. Jak w siódmej klasie upadł mur berliński – dowiedzieliśmy się o tym też w naszej pracowni biologicznej: wicedyrektor szkoły pan Pazera wygłosił na fizyce gorzką mowę, którą skończył uwagą, że wszystko, co dobre dla Niemców, jest złe dla Polaków i na odwrót. Olivier Twist Gruchała wyleciał wtedy z klasy, bo podniósł palce i zapytał, czy dotyczy to też najnowszego modelu bmw.

Z rozpadu ZSRR mieliśmy wręcz w naszej pracowni biologicznej bezpośrednią i nieustanną transmisję; nauczycielka ruskiego, słynna Piękna Pietia (która, nawiasem mówiąc, po maturze omal mnie nie przeleciała), przez cała ósmą klasę użalała się nad rychłym końcem wielkiego kraju jej przodków i praktycznie na każdej lekcji zapowiadała, że być może dzisiejsza lekcja jest ostatnią lekcją języka rosyjskiego w naszym życiu.

I kiedy rok wcześniej na skutek, sami już nie wiedzieliśmy czego – odzyskania niepodległości? zjednoczenia Niemiec? upadku ZSRR? cudu sprawionego przez Papieża? – okazało się, że nie będziemy już chodzić na religię do księdza na parafię, ale ksiądz będzie przychodził do szkoły, było dla nas jasne, że będzie przychodził do naszej pracowni biologicznej. I ksiądz Kubala przychodził, tyle że źle to znosił. Niczego wprost nie mówił, starał się nie dać poznać po sobie, że to, co się dzieje, jest mu nie w smak (ja wiedziałem, bo zwierzał się moim starym), ale sztucznym rozdmuchiwaniem sprawy pretensjonalności naszych imion najwyraźniej odwracał uwagę od swoich prawdziwych furii. Nieraz z dosłownie psychicznym maniakalizmem piętnował i nasze imiona, i naszych starych – sprawców tych imion; sprawców kierujących się w dodatku niezrozumiałymi motywami działania. [...]

Truchlałem w trakcie tych peror, bo miałem dodatkowy stres osobisty. Zawsze mi się zdawało, że zaprzyjaźniony z moimi starymi, często przesiadujący za stołem w naszej ogromnej kuchni i wygłaszający tam podobne i jeszcze intensywniejsze tyrady ksiądz Kubala nagle spojrzy na mnie i uzmysłowiwszy sobie, że ze sprawcami mojego imienia jest przecież w serdecznej zażyłości, zaznaczy moją wyjątkowość, weźmie w nawias moje imię, usprawiedliwi moich starych, powie coś, nie daj Boże, o świętym Patryku, i najem się wstydu przed całą klasą.

Ale on na koniec machał jedynie ręką i gapił się smętnie na spowite pustynnym pyłem farby emulsyjnej palmy i kaktusy; na pokryty brunatnymi zaciekami i niechybnie starszy od niektórych autentyków model kościotrupa, na pożółkłe plansze z układami krwionośnym, pokarmowym i nerwowym, na pociemniałe słoje z kruszejącymi w formalinie dwoma płodami szympansa we wczesnej fazie rozwoju oraz z licznymi płodami królika we wszystkich fazach rozwoju. W osobnych i jeśli nie starszych od mezozoiku, to z pewnością pamiętających pierwszą wojnę światową naczyniach pływały martwe węże, żaby i inne gadzie szczątki. Ich martwotę oświetlały dwa szmaragdowe jak Amazonka i jak ona ogromne akwaria; nad nimi wisiał podobno autentyczny i niezmiernie cenny kieł mamuta. Z terrariów z jaszczurkami, chomikami i świnkami morskimi szedł upalny oddech Karaibów, dławiący zapach Patagonii, zapach żywych i martwych wodorostów, żywych i martwych drapieżników, zapach płonących i wygaszonych ognisk. Ksiądz Kubala gapił się nostalgicznie, jakby wypatrywał w tych dżunglach mapy Ziemi Świętej, portretu Matki Boskiej albo zdjęcia Papieża, potem opuszczał głowę i mruczał do siebie:
– Nic, absolutnie nic nie trzyma się tu kupy. Ale w końcu trudno. Jak zwał, tak zwał. Człowiek może mieć na imię nawet Jezus Chrystus – byle był ochrzczony.





Jerzy Pilch, Miasto utrapienia. Warszawa 2004, s. 7-11.

poniedziałek, 24 maja 2010

Jerzy Pilch, „Miasto utrapienia”

– Nie denerwuj się – jak zwykle czytała w moich myślach – w końcu nie jestem szeregową ofiarą współczesnej humanistyki. Kojarzę wprawdzie wszystko ze wszystkim, ale robię to inteligentnie i nie zapominam o docieraniu do prawdy.




Jerzy Pilch, Miasto utrapienia. Warszawa 2004, s. 81.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...