czwartek, 30 kwietnia 2015

Jerzy Pilch, „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (2)

Stary Kubica był trochę jak niedźwiedź grizzly z wiersza Miłosza, co całe życie bolały go zęby, ale był to dlań ból niepojęty, bo niby skąd niedźwiedź ma wiedzieć, że bolą go zęby. Stary Kubica był pijakiem, ale wydawało mu się, że cierpi z innego powodu. Z tego powodu na przykład, że bez powodu straciło się życie, zniknęło jak potok po suszy. Od biedy da się jeszcze zrozumieć, że minęły świetne czasy służby w austriackim wojsku, minęła w końcu młodość. Ale gdzie się podział wiek męski, gdzie są tamte prace, wesela, przemówienia na weselach, kto jak nie Stary Kubica jest teraz starostą, kto zmawia modlitwy przy stole (modlitwy Starego Kubicy z racji jego mniej więcej znanego natręctwa językowego były prawdziwie nieśmiertelne, bo też fraza: „Chleba naszego powszedniego mniej więcej i tamtego racz nam dać Panie” jest nieśmiertelną frazą). Kto jak nie Stary Kubica czyta teraz książki i gazety, kto jest Komendantem Ochotniczej Straży Pożarnej, kto przewodzi Rolniczemu Kółku, kto dyryguje chórem podczas wizyty pana prezydenta Mościckiego? Ja, nie ja, on, nie on. Na razie w każdym razie nie on. Nie Stary Kubica. Stary Kubica jest chwilowo nieobecny, jest w wielkiej podróży, trwa jego piekielna jazda, z której może wróci, choć nie wiadomo, jakim sposobem. Wtedy sposobów powrotu było mniej. Inna rzecz, że gdyby nawet były w tamtych czasach wszystkie nasze sposoby, środki i techniki, terapie indywidualne i zbiorowe, środki uspokajające, oddziały detoksykacyjne, psychiatrie, psychologie, hipnozy, grupy wsparcia i grupy AA, gdyby nawet to wszystko było, i tak Stary Kubica odrzuciłby to niechybnie i być może odrzuciłby to z furią, sięgając po flintę wiszącą na gwoździu. I nie z pychy by tak uczynił, a z godności, z przeświadczenia, że jak w innym wierszu mówi już raz przywołany Miłosz: „Nie wolno pobłażać sobie, pozwalać na nic nie-robienie, rozmyślać o swoim bólu, nie wolno szukać pomocy w szpitalu i u psychiatry.” Nie wolno też mówić ani tym bardziej ekscytować się swoim upadkiem. […]

Stary Kubica, gdyby jeszcze żył, miałby sto pięć lat, czyli i tak już by nie żył. Nie żyje od czterdziestu lat. Nie żyje prawie całe moje życie, choć pamiętam go dobrze, pamiętam pogrzeb, pamiętam go leżącego w trumnie, w brązowych pantoflach, kondukt w ciepły dzień idący z Jawornika do kościoła w centrum i potem na cmentarz. Piszę o jego bólu, choć w gruncie rzeczy nic o jego bólu nie wiem. Obcy ból, inny ból, zawsze jest fantomem. Piszę o chybionym życiu Starego Kubicy, bo od pewnego czasu prześladuje mnie i dręczy obraz człowieka idącego przez ciemność.




Jerzy Pilch, Bezpowrotnie utracona leworęczność. Kraków 1998, s. 102nn.

środa, 29 kwietnia 2015

Jerzy Pilch, „Bezpowrotnie utracona leworęczność”

Otóż Jerzy Turowicz jest człowiekiem, który z natury swojej nie podejmuje żadnych gier konwersacyjnych, zwłaszcza zaś nie podejmuje – powiedzmy – beztroskich gier konwersacyjnych. Ten wielbiciel i wielki znawca poezji cechuje się zarazem absolutną niechęcią do wypowiedzi metaforycznych, On mówi tak, tak, nie, nie, pilnie przestrzega zasady wypowiedzi powściągliwej, by nie powiedzieć ascetycznej, w absolutnie kłopotliwy, by nie rzec paraliżujący, sposób trzyma się sedna rzeczy, nie podejmuje żadnych konwencji naznaczonych wieloznacznością, nie współpracuje z żadnymi niejasnościami, nie zajmuje go rozwiązywanie dialogowych rebusów czy zagadek. Jerzy Turowicz nie traktuje zadawanych mu pytań jako pretekstu do oratorskich wywodów (czynią to, jak wiadomo, wszyscy). Jerzy Turowicz na zadawane mu pytania odpowiada. Pamiętam, że do tego jubileuszowego wywiadu przygotowałem sobie cały zestaw, jak mi się zdawało, niesłychanie przebiegłych, metaforycznych, niezwykle wyrafinowanych i wręcz prowokacyjnych pytań. I rzecz jasna Turowicz bez mrugnięcia okiem nie podjął zabawy, bo zwyczajnie pewien typ zabawy nie jest w jego stylu. Zadałem mu na przykład niesłychanie daleko, głęboko drążące rzecz pytanie: Jakie mianowicie refleksje towarzyszą Panu Redaktorowi, gdy spogląda przez okno swego gabinetu? (Z okna gabinetu Turowicza widać kurię). I On mi odpowiedział, że jak patrzy przez okno, to widzi kurię.




Jerzy Pilch, Bezpowrotnie utracona leworęczność. Kraków 1998, s. 54n.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Maj Sjöwall, Per Wahlöö, „Mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu”

Wielce to chwalebne, że po przeszło czterdziestu latach od pierwszego wydania klasyka szwedzkiego kryminału doczekała się polskiego przekładu. Cykl o komisarzu Martinie Becku, powstały w latach 60. i 70. ubiegłego stulecia, niby był polskiemu czytelnikowi znany, ale bardziej ze słyszenia niż z faktycznej lektury. Coś tam niby wydawano – w dwóch różnych wydawnictwach, w przekładzie dwóch różnych tłumaczek – w latach 70., rzutem na taśmę jeden tom pojawił się na początku lat 90., i tyle. Po prawdzie to Maj Sjöwall i Per Wahlöö funkcjonowali w Polsce trochę jak celebryci, znani z tego, że są znani – wiadomo, że nie wypada się nie zachwycać, że patronują nagrodom literackim i że ich nazwiska koniecznie muszą się pojawić ilekroć mowa o kryminale skandynawskim. Natomiast gdy idzie o twórczość pary, przez długie lata ich sztandarowy cykl o komisarzu Becku był dostępny polskiemu czytelnikowi w postaci wybitnie okrojonej – bez początku, bez końca, bez środka – ot, parę tomów wyrwanych na chybił trafił. Chwali się więc wydawnictwu Amber, że w latach dwutysięcznych zaczęło uzupełniać lukę, wydając brakujące przekłady.

A same kryminały, taka powiedzmy „Roseanna” czy „Mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu”, oba wydane po polsku w roku 2009? Nie to nawet, że się zestarzały – to świat poszedł naprzód, a literatura popularna szczególnie. Sukces literacki duetu Sjöwall i Wahlöö polega na tym między innymi, że wyrosło na nich całe pokolenie. Autorzy kryminałów, których to pokolenie wydało, siłą rzeczy sięgają wyżej, bo przecież stoją na ramionach gigantów. Nie nowina więc nam, czytelnikom, smutni policjanci oraz ich kawy, pety, kryzysy małżeńskie i bóle głowy. „Mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu” to drugi, czyli wczesny jeszcze tom cyklu, ale już widać tu głęboki skandynawski sznyt. Komisarz Martin Beck, ojciec, model i prototyp nordyckich komisarzy w wiecznym dołku, przeżywa udręki duszy w Szwecji, gdzie kontempluje socjalizm kapitalistyczny, przeżywa udręki duszy na Węgrzech, gdzie kontempluje socjalizm komunistyczny, szuka zaginionego dziennikarza i daje autorom sposobność do przedstawiania tła społecznego – krótko mówiąc, robi, co do niego należy.




Ocena: 4/6

niedziela, 19 kwietnia 2015

Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki” (6)

Rozkazuję ci, żebyś nie dzielił ze mną powyższych wątpliwości. Ostatecznie są tylko marnymi produktami upadku ducha, chociaż wcale nie osłabienia umysłu. Przeciwnie, to przeklęty umysł, technik bezinteresowny i zimny, majster zajęty tylko własną robotą, inżynier paranoik, działa nieustannie i beznamiętnie. Buduje wiecznie wszelkie możliwe hipotezy tylko po to, żeby potem męczyła się w nich dusza, potrzebnie czy niepotrzebnie. Jestem przecież osłabiony i chory. Niestety, nie na umyśle.




Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki”. W: Trzy dłuższe historie. Warszawa 2012, s. 113n.

sobota, 18 kwietnia 2015

Leena Lehtolainen, „Pod wiatr”

„Pod wiatr” to kolejna świetna powieść Leeny Lehtolainen z prawniczką i policjantką Marią Kallio w roli głównej. W tym tomie Maria wraca do pracy z urlopu macierzyńskiego i od razu wpada w wir nowych obowiązków – bo nie dość, że ze starszej aspirant awansowała na komisarza, to jeszcze jej komenda boryka się z pogłębiającymi się problemami kadrowymi. Do tego typowa biurowa kotłowanina, bo jednak nawet służba w policji to nie tylko braterstwo broni, wspólne zdzieranie gardła na meczach Finlandia-Węgry i ofiarne wspieranie się w życiowych kłopotach, ale też zwyczajna praca w korporacji – małostkowe konflikty, złośliwe zaczepki i manipulowanie trybami bezdusznej machiny biurokracji tak, by samemu wyjść cało. A świeżo upieczona komisarz Kallio, stawiając pierwsze kroki w świecie władzy, ma jeszcze na głowie stawiające pierwsze kroki dziecię, które z rozmachem poznaje świat, a to wcinając koty z kurzu, a to waląc główką o kant pianina. Tyle dobrego, że opiekę nad brzdącem przejmuje Marii mąż, a dziecka ojciec, który – najwyraźniej na fali optymizmu lat 90., w czasie których Finlandia wychodziła z kryzysu gospodarczego – ufny w przyszłość i swoje perspektywy zawodowe jako matematyka (nic to, że specjalizującego się w teorii kategorii), postanawia rzucić pracę.

Maria natomiast przeżywa mały nostalgiczny powrót do przeszłości, kiedy na sprywatyzowanej fińskiej wyspie ginie jej chłopak ze studiów. Rok później ginie właściciel wyspy, a Kallio podejmuje śledztwo i zakochuje się w jednym z podejrzanych, cały czas wspominając byłego i błędy młodości. Do tego żegluje po fińskich wodach, podziwia fińskie wschody i zachody słońca („Pod wiatr” przepełnia głęboki zachwyt nad fińską przyrodą), odwiedza Wyspy Alandzkie, i wreszcie rozwiązuje zagadkę kryminalną. Poczucie klęski, towarzyszące bohaterce od czasu niegdysiejszych nieudanych negocjacji z porywaczem-zabójcą, pogłębia się, kiedy przez nieuwagę Kallio dopuszcza do samobójstwa odrzuconego przez świat awanturnika (swoją drogą, smutne zakończenie wątku z poprzednich tomów). Maria jednak nie daje się pokonać gorzkim doświadczeniom i z kolejnej próby wychodzi zwycięsko.




Ocena: 4/6

piątek, 17 kwietnia 2015

Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki” (5)

Skoncentrowałem się więc nie na wątpliwym celu ani na tym bardziej wątpliwym osiąganiu, ale na czymś, co sprawiało, że cel i osiąganie stały się wątpliwe. Właśnie na owej łatwości. Moją uwagę zaprzątał przede wszystkim skrót, który tę łatwość wyrażał. I im więcej się nad tym zastanawiałem, tym bardziej dochodziłem do wniosku, że przez przypadek odkryłem rzeczywistość. Mianowicie zacząłem się domyślać, że Pan Bóg po wygnaniu Adama i Ewy z raju wprawdzie postawił potężną bramę, ale zapomniał otoczyć raj ogrodzeniem.




Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki”. W: Trzy dłuższe historie. Warszawa 2012, s. 98n.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Sébastien Japrisot, „Żegnaj, przyjacielu”

Nic tak ludzi nie zbliża, jak wspólne padnięcie ofiarą zdrady. Zwłaszcza gdy zdradza kobieta, a ofiarą padają mężczyźni połączeni wzajemną wrogością. Cała ta namiętność musi znaleźć ujście i najwyraźniej niemal automatycznie przedzierzga się w bezrozumną lojalność, czy może nawet przyjaźń, podbudowaną poczuciem zagrożenia i krzywdy. Taką przynajmniej opowieść snuje Sébastien Japrisot w „Żegnaj, przyjacielu”, utworku w klimacie noir – Francja lat 60. to jeszcze nie czas i nie miejsce na kryminalne epopeje wypełnione wnikaniem w nieudane dzieciństwo bohatera i opisami jego wizyt w pralni, gdzie gubi ciepłe skarpety. Japrisot szkicuje Paryż i Marsylię wręcz karykaturalnie ostrą kreską, przy pomocy skrótów takich jak whisky, rewolwer, kobieta w płaszczu z lamparta czy obóz pełen żołnierzy wracających z wojny. Jak na powieść, za którą uznał ten tekst polski wydawca, lektura to dość męcząca, ale jeśli potraktować go jak scenariusz, którym chyba był wyjściowo, bez trudu można zobaczyć w dziełku potencjał.




Ocena: 3/6

środa, 15 kwietnia 2015

Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki” (4)

[D]ali, co mogli, zainkasowali, ile mogli, potem zwinęli namioty, rozebrali budy i oddalili się w nieznanym, ale obojętnym kierunku. Niesłusznie więc czułem się zaskoczony. Nie wziąłem widać pod uwagę, że to nie wieczność miałem do dyspozycji, ale czas, czas wyznaczony, w którym należało zrobić, co do mnie należało.

Nie wiedziałem, co we mnie było wyraźniejsze: czy ulga, że wszystko przepadło, czy rozpacz z tego samego powodu.




Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki”. W: Trzy dłuższe historie. Warszawa 2012, s. 90.

wtorek, 14 kwietnia 2015

Andrea Camilleri, „Ślad na piasku”

Trzeba będzie przywyknąć do nowego Montalbana, tak jak on będzie musiał przywyknąć do okularów. Choć cały czas mam nadzieję, że ze starczego zgorzknienia, pogłębiającego się z tomu na tom, wyłoni się nowa jakość, skoro już nie może wrócić stara. „Ślad na piasku” Camilleriego, dwunasta powieść w cyklu o komisarzu z Vigaty, przynosi dalszy ciąg kryzysu w jego życiu i umiarkowanie wciągającą intrygę w tle. Główną ofiarą jest, wyjątkowo, koń – ale koń to nie byle jaki, koń z wyższych sfer, rzec można, nic więc dziwnego, że sprawa jest delikatna. I nie dość, że leży w poprzek kompetencji dwóch różnych komisariatów, to jeszcze wplątana jest w nią piękna, wysoko postawiona kobieta. Montalbano ląduje na arystokratycznym przyjęciu, gdzie serwuje się żrącą zupę i nieświeże cefale, następnie ląduje na sianie – nie sam, rzecz jasna – a w międzyczasie usiłuje się zorientować, kto obrał sobie jego dom w Marinelli za przedmiot cyklicznych napadów. Dialogi komisarza z samym sobą, obecne już wcześniej, robią się coraz mniej zabawne, a coraz bardziej upiorne – już nie tylko dwóch Montalbanów dyskutuje w jednej głowie, ale pojawia się jeszcze trzeci, który ich słucha i obserwuje. Do tego komisarza nękają przedziwne sny, zapewne nie bez związku z pochłanianiem hurtowych ilości smażonej soli i kopców caponaty. Kiedy w końcu pojawia się trup człowieka, sytuacja robi się naprawdę krytyczna – a Montalbano, by wyjść z niej obronną ręką, bez mrugnięcia okiem przekracza kolejną granicę.




Ocena: 4/6

niedziela, 12 kwietnia 2015

Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki” (3)

Co jakiś czas, po zakończeniu serii skomplikowanych przygotowań, wydawało mi się, że osiągnąłem jedność i gotowość dyspozycji. Zwieńczałem wolę nieodwołalnym postanowieniem i udawałem się na miejsce próby. Ale tu ostateczność momentu, jego „gęstość”, „daność”, „takość-a-nie-inność” przerażała mnie. Między zamiarem a wykonaniem nie widziałem żadnego przejścia, połączenia, najmniejszej nawet odległości, w której zmieściłoby się coś pośredniego.




Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki”. W: Trzy dłuższe historie. Warszawa 2012, s. 85.

sobota, 11 kwietnia 2015

Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki” (2)

Hierarchię uznawałem tylko, dopóki służyła do wyznaczenia najwyższego szczebla. Potem rusztowanie znikało, zostawiając tylko wierzchołek, który tym samym, przestając być wierzchołkiem, stawał się rzeczą najdoskonalej zbliżoną do tego, czym ta rzecz – i wszystkie inne egzemplarze tej rzeczy, z których poprzednio była zbudowana piramida – powinna być naprawdę, czyli do swojej właściwej natury.




Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki”. W: Trzy dłuższe historie. Warszawa 2012, s. 81.

piątek, 10 kwietnia 2015

Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki”

Mając tak wiele do stracenia, zwlekałem. Moje pożądanie zwycięstwa było wielkie, ale jeszcze większa obawa przegranej. Z tego wynika, że jednak mogłem jako tako wciąż żyć bez zwycięstwa, ale nie mógłbym żyć w klęsce. Dopóki nie dokonała się klęska, zwycięstwo zawsze było możliwe, pod warunkiem żeby tego nie sprawdzać. Więc może i zaszczytne dla mnie, że ja na klęskę zgodzić się nie mogę, a oni mogą? Ja orzeł, oni niewolnicy. Odrzućmy jednak takie wyjaśnienie, ponieważ dyktuje je pycha. Rzecz w tym po prostu, co dla mnie byłoby klęską: wszystko, co by nie było absolutnym zwycięstwem. Więc, mały totalista, samotny wśród umiarkowanych, stałem na uboczu, podczas kiedy moi koledzy już poddawali się próbie.




Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki”. W: Trzy dłuższe historie. Warszawa 2012, s. 75.

czwartek, 9 kwietnia 2015

Sébastien Japrisot, „Kopciuszek w potrzasku”

Po czym poznać człowieka? Po czym poznajesz człowieka, którego znasz najlepiej na świecie, czyli samego siebie? Czy jeśli pewnego dnia stracisz pamięć, a nikt nie będzie mógł cię rozpoznać, będziesz w stanie spośród alternatywnych życiorysów wybrać swój własny? Palisz? Jak trzymasz papierosa? Jak kształtują cię oczekiwania innych ludzi? Jesteś typem mordercy czy ofiary?

Tak, mógłby to być drugorzędny dreszczowiec, zwłaszcza gdyby autor poszedł w mętne psychologizowanie. Zamiast tego Sébastien Japrisot zbudował zagadkę logiczną – jego „Kopciuszek w potrzasku” to pełna przewrotnego poczucia humoru opowieść o (re)konstruowaniu własnej tożsamości w wolności od form nadanych z zewnątrz. A kiedy nie ma Ja, nie ma wyróżnionego układu odniesienia – te puzzle można układać wciąż na nowo, i żadna wersja nie jest lepsza od pozostałych. Jedyny pewnik to trup. A skoro jest ofiara, to musi (czy musi?) być i sprawca. A skoro jest zabójca, to musi (czy musi?) być i motyw. I tak po nitce do kłębka dochodzimy do bezwzględnej walki o względy starszej pani i spadek – ale co naprawdę się stało, aż do końca nie wiemy. I może niepotrzebnie autor dokłada epilog, w którym na miejsce wskakuje ostatni element i nagle wszystko staje się jasne, a obrazek składa się w zbyt jednoznaczną całość.

***

Zapaliłam papierosa, którego nie mogłam znieść i którego od razu zgasiłam na talerzu. Pomyślałam, że opowiedziana w inny sposób historia ta nie wydawałaby mi się tak brzydka i być może rozpoznałabym się w niej. Nic nie jest prawdziwe, kiedy się patrzy z zewnątrz. Lecz kto może wiedzieć, co ta mała idiotka miała w sercu, jeśli nie ja? Kiedy odzyskam wspomnienia, będą to zapewne te same wydarzenia, lecz nie będzie to już ta sama piosenka.1

*

To także było komiczne. Od trzech miesięcy nie przestawałam szukać, węszyć. Prowadziłam dochodzenie jak ten dzielny mały agent ubezpieczeniowy, ale znalazłam więcej niż on: w tej sprawie, która go tak bardzo pasjonowała, zawsze napotykało się tylko mnie. Byłam śledczym, zabójczynią, ofiarą, świadkiem, wszystkim razem. Ani dziś, ani jutro, ani nigdy nikt nie odkryje tego, co rzeczywiście zaszło, a tylko małego bonzę o krótkich włosach.2




Ocena: 4/6


1 Sébastien Japrisot, Kopciuszek w potrzasku. Tłum. Maria Wójcikiewicz. Toruń 2003, s. 54.
2 Tamże, s. 145.

środa, 8 kwietnia 2015

Leena Lehtolainen, „Spirala śmierci”

W Finlandii wiosna, a wiosna w Finlandii wygląda prawie jak wiosna w Polsce. Wieje, pada, tu listek się zazieleni, tam słoneczko błyśnie, ale lepiej to wszystko podziwiać przez okno cieplutkiego mieszkania – całkiem jak nasz tegoroczny kwiecień. Niestety policjantka Maria Kallio, mimo zaawansowanej ciąży, dającej zresztą otoczeniu asumpt do powątpiewania w jej śledcze kompetencje jeszcze lepszy niż samo bycie kobietą, zamiast zaszyć się w domu z herbatą i książką, musi uganiać się za mordercą, który w okrutny sposób pozbawił życia nastoletnią wschodzącą gwiazdę łyżew. Do tego wikła się w rywalizację zawodową z kolegą z komendy, rywalizację będącą zresztą tylko elementem szerszej sieci intryg w policyjnym światku. Ale w końcu to po stronie Kallio, a nie kolegi, stoją bogowie narracji, więc i szef jej sprzyja, i szczęście w terenie dopisze, i zabójca się nad nią ulituje, w ostatniej chwili darowując życie – krótko mówiąc, Maria ze wszystkich kłopotów wyjdzie obronną ręką, a nawet wspaniałomyślnie wybaczy koledze podłożenie świni. Do tego okazuje się domorosłą grafolożką, a hobbistycznie – jazzową gitarzystką. I w tym wszystkim udaje się Leenie Lehtolainen zachować wiarygodność opowiadanej historii. Może dzięki temu, że sposób, w jaki wątek kryminalny splata się z resztą fabuły tak bardzo przypomina rzeczywistość. Śledztwo to nie jest gonitwa za przestępcą, dla przyzwoitości tylko doprawiona realiami społecznymi – śledztwo to życie, czyli wybór między konieczną wizytą w aptece a pilnym telefonem do sądówki, nieodśnieżona droga opóźniająca przesłuchanie świadka czy trop zgubiony z powodu zbyt długiego szamotania się w ciasnej toalecie. Na tle mozołu walki z natłokiem przypadkowych trudności nie dziwi sporadyczny łut szczęścia, bo i on się przecież w życiu trafia.

Chyba nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się wrócić do cyklu kryminalnego tak szybko. „Kobieta ze śniegu” była jak przystawka wyostrzająca apetyt – natychmiast chce się więcej, tak że sięgnięcie po „Spiralę śmierci” było kwestią kilku dni. Coś takiego ma w sobie Maria Kallio, że trudno się z nią rozstać. A na półce już czeka kolejna część: „Pod wiatr”.




Ocena: 5/6

środa, 1 kwietnia 2015

Gianrico Carofiglio, „Świadek mimo woli”

Intryga jak intryga, ale jaki bohater! Po chandlerowsku rozczarowany, po skandynawsku zesmęcony, po włosku znieczulony na wszechobecną deprawację. A jeszcze ma depresję. Nic dziwnego, skoro – co za zaskoczenie! – żona go rzuciła. I tak, w chwili życiowej słabości, w przerwie między jednym a drugim hochsztaplerem, między handlarzem narkotyków a nieliczącym się z pacjentami lekarzem, między obsługą oszusta podatkowego a skorzystaniem z jego pobłażliwości wobec własnego oszustwa – adwokat Guido Guerrieri podejmuje się obrony oskarżonego o zamordowanie dziecka Thiama Abdou, imigranta z Senegalu. Podejrzewa go nawet o niewinność, która jest dla Guidona ożywczą odmianą, choć przecież zapowiada sprawę beznadziejną.

Nie jest to właściwie kryminał, choć jest tu trup, jest fałszywie oskarżony, są mylne tropy, a wreszcie robota detektywistyczna i wieńczący sprawę sukces. Carofiglio, sam mając doświadczenie w pracy w sądzie – zanim stworzył cykl o Guerrierim, był prokuratorem – kreśli pyszną satyrę na włoski wymiar prawa (bo przecież nie sprawiedliwości). Bez ugładzeń, choć delikatnie, bez przerysowań, choć wyraźnie. Świetne.




Ocena: 5/6

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...