piątek, 31 października 2008

Haruki Murakami, „Po zmierzchu” („Przygoda z owcą” i „Wszystkie boże dzieci tańczą” w tle)

Właściwie to mogłabym się podpisać pod recenzją „Po zmierzchu” Zosika. Rzeczywiście powieść jest bardzo filmowa (mnie również przypominała klimatem Jarmuscha, chociaż – pewnie przez to bezcelowe snucie się bohaterów po mieście – bardziej „Niekończące się wakacje” niż „Noc na ziemi”. Nie zgodzę się tylko na nazwanie fabuły „Po zmierzchu” „niemrawą”, bo wtedy na wczesnego Jarmuscha zabrakłoby mi słów:)). Prawdą jest też, że jest powtarzalna, że jest niezła, i że pozostawia niedosyt.

Wrażenie filmowości bierze się stąd, że tekst napisany jest techniką, którą nazwałabym „strumieniem didaskaliów” – regularnie przypomina o obcości patrzącego oka (często jeszcze wzmocnionej pośrednictwem kamery) w obserwowanym świecie, zaś poza dialogami składa się głównie z opisów wyglądów i dźwięków, i to one są źródłem wiedzy (lub domysłów) o bohaterach:

Przebiegamy restaurację wzrokiem i nasze oczy zatrzymują się na dziewczynie siedzącej przy oknie. Dlaczego na niej? Dlaczego nie na kimś innym? Nie wiemy, z jakiej przyczyny. Ale ta dziewczyna jakoś przyciąga nasze spojrzenie. Bardzo naturalnie. Siedzi przy czteroosobowym stoliku i czyta książkę. Ma na sobie szarą bluzę z kapturem, dżinsy i żółte, spłowiałe zapewne od wielokrotnego prania, adidasy. Na oparciu krzesła obok wisi kurtka baseballowa. Też nie robi wrażenia nowej. Dziewczyna wygląda na studentkę mniej więcej pierwszego roku. Jest już po maturze, ale zachowała jeszcze w sobie coś z licealistki. Włosy ma czarne, krótkie, proste. Prawie nie jest umalowana, nie nosi też żadnych ozdób. Szczupła, drobna twarz. Okulary w czarnych oprawkach. Między brwiami od czasu do czasu pojawia się poważna zmarszczka.1

Tokio, chociaż odmalowane barwnie i szczegółowo, jest zupełnie pozbawione indywidualności. Knajpki, sklepy samoobsługowe, niezbyt bezpieczne nocą ulice – tworzą po prostu uniwersalny miejski klimat. Tokio Murakamiego to taki miastowy everyman:

Znajdujemy się w czynnej całą dobę restauracji Denny's.

Jest tu mało oryginalne, lecz funkcjonalne oświetlenie, są pozbawione wyrazu sale i nijakie naczynia, rozkład wnętrza szczegółowo i drobiazgowo wyliczony przez inżynierów technologów, w tle nieszkodliwa muzyka, pracownicy dokładnie przeszkoleni w obsłudze klientów zgodnie z procedurami. „Witamy w Denny's”. Wszystkie sprzęty i przedmioty są anonimowe i łatwe do zastąpienia nowymi. Prawie nie ma wolnych miejsc.2

Nie można jednak traktować „Po zmierzchu” jak gotowego scenariusza. Atmosferę buduje nie tylko plastyczność opisów, ale też nastrojowość niby-filozoficznych komentarzy. Nie są one tylko słowną parafrazą tego, co przedstawiają obrazy, ale dopowiedzeniem, i gdyby film je po prostu pominął, cała murakamiczność by się rozmyła:

Tak czy inaczej wygląda na to, że dziwna seria wydarzeń, jakie zaszły tej nocy, całkowicie dobiegła już końca. Cykl został zamknięty, nieprawidłowości skorygowane, dylematy zostały ukryte, wszystko wygląda, jakby powróciło do poprzedniego stanu. Wokół nas przyczyny i skutki podały sobie ręce, synteza i analiza zachowują równowagę. W rezultacie całość rozegrała się w niedostępnym miejscu przypominającym głęboką wyrwę. Między północą a porą, kiedy niebo blednie, otwierają się gdzieś sekretne drzwi prowadzące do takiego miejsca. To miejsce, w którym nasze zasady nie mają żadnej mocy. Nikt nie może przewidzieć, kiedy i gdzie ta przepaść kogoś pochłonie, kiedy i gdzie go wypluje.3

Jeśli sądzić z „Po zmierzchu”, „Przygody z owcą” i „Wszystkie boże dzieci tańczą”, to Murakami pisze ciągle nie tylko o tym samym bohaterze i tych samych problemach, ale wręcz tę samą książkę. A może nawet to samo opowiadanie, które z przyczyn pozaartystycznych powiela, rozciąga i splata w powieści (widać w odróżnieniu od jednego ze swoich bohaterów, pisarza z „Ciastek z miodem” ze zbioru „Wszystkie boże dzieci tańczą”, poszedł za radą swojego agenta). Wiem, że akurat „Boże dzieci” z założenia mają nawiązywać do pozostałej twórczości, ale w efekcie czytając „Po zmierzchu” miałam po prostu déjà vu.

Charakterystyczne motywy można podzielić na dwa sposoby. Po pierwsze, na mające wagę same w sobie i znaczące jako symbol. Po drugie, na pojawiające się zawsze w tej samej postaci lub w wariacjach. Zdarzeniem ważnym jako takie (co nie wyklucza znaczenia symbolicznego) i często przywoływanym w tej samej formie jest u Murakamiego np. trzęsienie ziemi w Kobe. Zdarzeniem ważnym jako takie, pojawiającym się w wariacjach, jest np. przerwanie relacji i opuszczenie – żona odchodzi4, mąż odchodzi5, kochanek odchodzi6, przyjaciel odchodzi7, matka umiera8, ojciec idzie do więzienia9, siostra zapada w niekończący się sen10 itd. Motywem symbolicznym ukonkretnionym na różne sposoby jest np. zamknięcie i odosobnienie – dziewczynki zamknięte w windzie (zresztą z powodu trzęsienia ziemi)11, prostytutka unieruchomiona w hotelowym pokoju12, dziewczyna zamknięta w pokoju zamkniętym w telewizorze13, miś zamknięty w ZOO14, owca zamknięta w człowieku15 – ewentualnie dobrowolne zamknięcie się z dala od świata: w niedostępnym domu16, w pomieszczeniu biurowym17 lub w 10-metrowym pokoiku18. Taka powtarzalność jest usprawiedliwiona – trzęsienie ziemi w Kobe, które pochłonęło ok. 6,5 tys. ofiar musi być narodową traumą i nie trzeba żadnych wybiegów, żeby uzasadnić częste wzmianki na jego temat; naturalne jest też, że pisarz przetwarza na różne sposoby swoje ulubione symbole. Irytujące jest jednak, gdy w kolejnych utworach powraca nie tylko ich wymowa, ale również postać. Pisząc po raz n-ty o kimś, kto się boi, że jego wnętrze zostało zamknięte w pudełku19, że przyjdzie zły pan i zamknie go w pudełku20, że przyjdzie zły pan i zamknie go w lodówce21, lub że sam się niechcący zamknie w lodówce22, oraz o lodówkach jak najbardziej realnych, w których zamknięto nie to co trzeba, od zwiędłych ogórków23, poprzez zgniłe ogórki24 (kolejny symbol? pomidory i fasola mu nie zgniły), po telefon, w którym odzywają się pogróżki chińskiej mafii25, Murakami wyświadczył przysługę studentkom piszącym z niego prace zaliczeniowe, jednak wszystkich innych nadobecność lodówki (z pewnością znacząca jeśli porównać ją ze słabą frekwencją takiego na przykład piekarnika) może tylko wpędzić w lodówkofobię. Jeśli pojawi się parodysta, jakiś Maruki Hurakami, to jego pierwszy pastisz na pewno będzie mieć tytuł „Przygoda z lodówką”. Kolejnych nie będzie miał po co pisać, bo trawestując jedną książkę strawestuje wszystkie pozostałe.

Książki Murakamiego są pełne uderzającego piękna. To piękno jest jak mgła nad bagnami – brodzi się w nim w oszołomieniu błędnymi ogniami, w przeczuciu, że zaraz wciągnie nas głębia. Tyle że nie wciąga, i możliwe, że gdyby w końcu przedrzeć się przez te hipnotyzujące opary, głębia okazałaby się namalowana na dwuwymiarowej płycie z dykty. Mówiąc wprost, mam wrażenie, że Murakami to pełne uroku czytadła podrasowane na literaturę. Nieważne, co znajdzie w nich teoretyk literatury, ważne, co znajduje czytelnik. Jeśli nie jest to kwestia odmienności kulturowej – a przecież przypisuje się Murakamiemu zachodniość i przyswajalność – i jeśli rzeczywiście jest to kategoria wagi noblowskiej, to dlaczego nie zachwyca? Nie boli? Dlaczego tak gładko, miękko i nie-pamiętnie? Stąd właśnie bierze się wspomniany wcześniej niedosyt. Za każdym razem, kiedy zaczynam książkę Murakamiego, widzę, że „to będzie to”, i chłonę, i chłonę. A kiedy książka się kończy, czuję się jakbym się najadła zimnego powietrza. Posmak świeżości zostaje, ale pożywne to to nie jest. I myślę: może następna? Bo mimo wszystko do Murakamiego się wraca.


Ocena: 4/6

1 Murakami, Po zmierzchu. Tłum. A. Zielińska-Elliott. Warszawa 2007, s. 7.

2 Tamże, s. 6n

3 Tamże, s. 176n.

4 „UFO ląduje w Kushiro” z Wszystkie boże dzieci tańczą, Przygoda z owcą, Kronika ptaka nakręcacza.

5 „Ciastka z miodem” z Bożych dzieci.

6 Opowiadanie tytułowe z Bożych dzieci.

7 Przygoda z owcą, „Ciastka z miodem” z Bożych dzieci.

8 Po zmierzchu.

9 Tamże.

10 Tamże.

11 Tamże.

12 Tamże.

13 Tamże.

14 „Ciastka z miodem” z Bożych dzieci.

15 Przygoda z owcą.

16 Tamże.

17 Po zmierzchu.

18 „Ciastka z miodem” z Bożych dzieci.

19 „UFO ląduje w Kushiro” z Bożych dzieci.

20 „Ciastka z miodem” z Bożych dzieci.

21 Po zmierzchu.

22 „Krajobraz z żelazkiem” z Bożych dzieci.

23 „Ciastka z miodem” z Bożych dzieci.

24 Przygoda z owcą.

25 Po zmierzchu.

poniedziałek, 27 października 2008

Yrsa Sigurdarđóttir, „Trzeci znak”

„Trzeci znak” Yrsy Sigurdarđóttir, kryminał otwierający cykl o prawniczce Thorze, doczekał się już tylu przychylnych recenzji – ten klimat, mrok, Islandia – że się skusiłam. No i skucha.

Zaczyna się dosadnie, czyli wypadającym ze składzika trupem, w stanie przyprawiającym znalazcę o atak serca, a czytelnika o mdłości. Chwila na odsapnięcie – autorka wprowadza na scenę główną bohaterkę, Thorę Gudmundsdottir, przy czym robi to z wdziękiem Bridget Jones: „To jest Sheila, Sheila jest dentystką i właśnie się rozwiodła, a to jest Robert, Robert jest architektem i ma kłopoty z sekretarką”. Pierwsze strony to życie zawodowe i osobiste Thory w pigułce, a potem z tą samą gracją wracamy do intrygi.

Kategoria książek „z trupem” jest bardzo pojemna i tak się składa, że nie wszystko, co się w niej mieści już nie to, że lubię, ale w ogóle znoszę. Wolę kiedy trup dyskretnie leży przy kominku, otruty wskutek drobnych niesnasek rodzinnych, ewentualnie równie dyskretnie leży w rowie, zastrzelony wskutek drobnych niesnasek mafijnych. Gdziekolwiek poległ, należy go zostawić w spokoju i zająć się sprawami żywych (w tym także minionymi sprawami nieboszczyka rzecz jasna). Może i jest to oswajanie zbrodni, ale przecież nie każdy musi mieć apetyt na kryminalny turpizm, a zagadki w stylu „kto ukradł oczy” dobrze wypadają chyba tylko w konwencji groteski. Uczciwie trzeba przyznać, że sugestywna oprawa graficzna „Trzeciego znaku” jest wyraźnym ostrzeżeniem, no ale dzielnie nie dałam się zasugerować i maniakalne epatowanie paskudztwami zbiło mnie z nóg.

Kolejna powieść o Thorze, „Weź moją duszę”, traktuje podobno o duchach i bioenergoterapeutach. Jednoznacznie nie moje klimaty.


Ocena: książka odłożona po 23 stronach (początek III rozdziału)

czwartek, 23 października 2008

Fernando Pessoa, „Księga niepokoju napisana przez Bernarda Soaresa”

Na tle gęstniejącego w czerń pruskiego błękitu łagodne zdjęcie w sepii: niepozorny urzędnik z teczką pod pachą pośpiesznie przemierza mozaikowy trotuar. To okładka1. W środku – jasne obrazy ze słowa. Dziennik Bernarda Soaresa2, młodszego księgowego o duszy poety i filozofa.

„Księga niepokoju” to jedna z tych książek, którym każdy zachwyt uwłacza trywialnością. Samo pisanie o niej wydaje się profanacją, pochwała – znieważa.

W zapiskach Soaresa jest coś solipsystycznego. Rzeczywistość przegląda się w jego myślach jak w szklanej bombce – omywa je kształtami i barwą, nie mogąc się w nich odcisnąć. Jego ja pozostaje odosobnione, zwrócone ku sobie. Nie ma dostępu do świata, tak jak świat nie ma dostępu do niego. Czy raczej: nie ma świata poza tym, do czego ja ma dostęp. Światem jest tęsknota, smutek, wyobcowanie i cisza. Krążąc po lizbońskich ulicach i placach targowych, przypatrując się przechodniom i kolegom z biura, Soares kluczy po zaułkach własnej świadomości. Wobec wszystkiego, co w tych wędrówkach napotyka, nawet wobec siebie, jest tak samo odległy, odrębny, bezradny. Lizbona przesącza się przez jego wyobraźnię smugą miejskich impresji, zostawiając swój ślad – piękno.

To nie jest książka do przeczytania jednym haustem. Jeśli próbuje się w nią wtargnąć zbyt gwałtownie – odrzuca, nie przyjmuje w siebie. Stawia opór obcym myślom. Pod niecierpliwym spojrzeniem słowa rażą manierycznością, ich czar obraca się w banał. Trzeba je oswajać dzień po dniu. Wtedy zaczynają odurzać.

***

Widziane od wschodu, miasto wznosi się prawie pionowo, nieruchomo atakując Zamek. Blade słońce zwilża niepewną aureolą tę masę domów, które go zasłaniają. Niebo jest błękitne, powleczone lekką wilgotną bielą. Wczorajszy deszcz może powtórzyć się dzisiaj, lecz już słabszy. Wiatr wydaje się wschodni, może dlatego, że z nagła dochodzi tu lekki zapach dojrzałych jarzyn z pobliskiego targowiska. Na wschodniej stronie placu jest więcej cudzoziemców niż na zachodniej. Jak łagodne wystrzały drzwiczki się zamykają i oni idą ku górze. Nie wiem, dlaczego takim zdaniem określiłem ten dźwięk. Może dlatego, że taki sam słychać, gdy schodzą. Wszystko daje się wyjaśnić.

Nagle jestem sam na świecie. Widzę to wszystko z duchowego dachu. Jestem sam na świecie. Widzieć to być daleko. Widzieć jasno to zatrzymywać się. Analizować to być cudzoziemcem. Wszyscy ludzie przechodzą, nie ocierając się o mnie. Wokół mam tylko powietrze. Czuję się tak wyizolowany, że czuję dystans między mną a moim ubraniem. Jestem dzieckiem ze słabo palącą się świecą, które w nocnej koszuli przechodzi przez wielki pusty dom. Żyją cienie, które mnie otaczają – tylko cienie, córki rzeczy zmarłych i światła, które mi towarzyszy. Otaczają mnie tutaj w słońcu, ale nie są ludźmi.3

*

Niekiedy myślę ze smutnym zadowoleniem, że pewnego dnia, w przyszłości, do której już nie będę należał, te zdania, które piszę, zachowają się i będą chwalone, zyskam wreszcie ludzi, którzy mnie „zrozumieją”, moich bliskich, prawdziwą rodzinę, by w niej się urodzić i być kochanym. Ale nie urodzę się, a dawno już będę zmarły. Będę rozumiany tylko w wizerunku, kiedy to afekt już nic nie daje temu, co zmarł, nie doznawszy niczego poza brakiem uczucia.

Pewnego dnia, być może, zrozumieją, że spełniłem jak nikt inny mój wrodzony obowiązek tłumacza jednej części naszego wieku; a kiedy to zrozumieją, napiszą, że w mojej epoce byłem nierozumiany, że – niestety – żyłem wśród chłodu i braku afektu i że szkoda, iż tak mnie potraktowano. A ten, kto to napisze – w czasie gdy to napisze – również nie będzie mnie rozumiał – jak ci, co mnie otaczają – w tym przyszłym czasie. Ludzie bowiem tylko tego się uczą, co może się przydać ich pradziadkom, którzy już zmarli. Tylko zmarłych potrafimy nauczyć właściwych reguł życia.

Po południu, kiedy to piszę, dzień deszczowy już się skończył. W powietrzu radość jest jeszcze zbyt świeża dla skóry. Dzień się kończył nie szaro, ale bladoniebiesko. Ten błękit odbija się nawet w kamieniach ulicy. Boli żyć, ale to od dawna. Nieważne jest czuć.

Zapalają się jedna po drugiej wystawy sklepów. (...)4

*

W mieście bywa czasem spokój wiejski. Bywają momenty, głównie w upalne popołudnia, gdy w tej świetlistej Lizbonie nawiedza nas wieś niczym wiatr. I nawet tu, na ulicy Złotników, śpi nam się dobrze.

Jak to miło dla duszy widzieć przystające pod wysokim, spokojnym słońcem te wozy ze słomą, te skrzynki, tych powolnych przechodniów niczym przeniesionych ze wsi. Ja sam, patrząc na to z okien pustego biura, przenoszę się: znajduję się w jakiejś spokojnej osadzie na prowincji, zastygam w jakiejś nieznanej wsi i ponieważ czuję się inny, jestem szczęśliwy.

Dobrze wiem: gdy podniosę oczy, zobaczę brzydką linię domostw, nieumyte okna wszystkich biur Baixy, bezsensowne okna wyższych pięter, gdzie jeszcze się mieszka, a w górze suszącą się w słońcu bieliznę między wazonami kwiatów i doniczkami roślin. Wiem, lecz światło, które złoci wszystko, jest tak łagodne, tak spokojna atmosfera, która mnie otacza, że nie ma żadnego powodu, nawet wizualnego, aby abdykować z mojej sztucznej wsi, z mojej prowincjonalnej osady, gdzie handel jest cichy.

Wiem, wiem... To prawda, że jest pora obiadu, odpoczynku, przerwy. Wszystko idzie dobrze na powierzchni życia. Ja sam śpię, choć pochylam się z balkonu, niczym z pokładu statku, by obejrzeć nowy krajobraz. Ja sam nawet nie medytuję, jakbym był na prowincji. I nagle coś innego przychodzi mi do głowy, wciąga, owłada mną: poza południową godziną w osadzie widzę całe życie osady we wszystkich jego przejawach: widzę głupie wielkie szczęście domowego życia, wielkie głupie szczęście życia wiejskiego, wielkie głupie szczęście spokoju w plugawości. Widzę, bo widzę. Ale nie widziałem i budzę się. Patrzę wokoło, uśmiechając się i przede wszystkim otrzepuję z rękawów marynarki, niestety, ciemnej, cały kurz z poręczy balkonu, którego nikt nie starł, nie wiedząc, że pewnego dnia w jakimś momencie stanie się ona niepokrytą żadnym pyłem barierą statku, żeglującego w niekończącym się turystycznym rejsie.5


Ocena: 6/6


1 Okładkę zaprojektowała Agnieszka Stando.

2 Bernardo Soares to jedna z fikcyjnych postaci (heteronimów), w które wcielał się Fernando Pessoa.

3 Fernando Pessoa, Księga niepokoju napisana przez Bernarda Soaresa. Tłum. Janina Z. Klawe. Warszawa 2004, s. 163n.

4 Tamże, s. 88n.

5 Tamże, s. 64n.

niedziela, 19 października 2008

Stephen Clarke, „Merde! Rok w Paryżu”

Któryś pisarz – nie pamiętam w tej chwili, który – zżymał się kiedyś, że na przyjęciach obcy ludzie nagminnie łapią go za guzik i proponują podzielenie się kapitalną historią, która przydarzyła się szwagrowi sąsiada – świetna rzecz, trzeba to tylko zgrabnie opisać i sukces literacki murowany, tantiemami podzielimy się pół na pół, co pan na to? Z niedowierzaniem słuchają wyjaśnień, że kapitalną historię znaleźć nie sztuka, sztuka polega na ubraniu jej we właściwe słowa, a swoją wartość książka zawdzięcza nie fabule, a talentowi pisarza. Stephen Clarke, autor powieści „Merde! Rok w Paryżu”, też chyba tego nie wiedział.

Paul West, Anglik świeżo po studiach, przyjeżdża do Paryża rozkręcać herbaciany interes. Na miejscu co i rusz zderza się z odmiennością Francuzów i najwyraźniej doznaje szoku kulturowego. Przez okrągły rok nie dość, że z niego nie wychodzi, to nawet go sobie nie uświadamia (Francuzi nie są inni od Anglików – Francuzi są spaczeni; być normalnym to zachowywać się jak Anglik, kropka). Choć przygody Westa nie są tak „kapitalne” jak opowieść o szwagrze sąsiada, to ciekawych rzeczy dzieje się sporo – tyle że poprzez filtr pierwszoosobowej narracji widać głównie to, wokół czego krążą myśli bohatera, czyli kupy, d... i zwyrodnienie Francuzów. Piękna Paryża nie widać wcale. Toporne pióro Clarke'a (humor niczym w felietonach Jeremy'ego Clarksona, którego popularność jest dla mnie wielką zagadką... co się stało z tradycyjnym brytyjskim poczuciem humoru?) pogrążyło tę historię do reszty. Całość robi wrażenie na siłę zbeletryzowanego pamiętnika prostaka (aż przykro pomyśleć, że West może być alter ego autora, również osiadłego w Paryżu Anglika).

Ocena byłaby jeszcze niższa, gdyby nie to, że w trakcie lektury ze dwa razy się roześmiałam. Nie potrafię już jednak powiedzieć dlaczego – jedyne, co z książki zapamiętałam, to jej płytkość i wulgarność.


Ocena: 2/6

czwartek, 16 października 2008

Donna Leon, „Śmierć w La Fenice”

Od dobrych kilku lat trwa na polskim rynku czytelniczym wysyp kryminałów z klimatem. Do takich kryminałów, jeśli wierzyć reklamie, zaliczają się również powieści Donny Leon. „Śmierć w La Fenice”, pierwsza część cyklu o komisarzu Brunettim, mocno mnie niestety rozczarowała.

Atutem powieści z pewnością nie miała być fabuła, bo akcja posuwa się jakby z obowiązku, pozwalając czytelnikowi skupić uwagę na portretach osób i miasta. Co z tego, kiedy bohaterowie przypominają karykatury – z jednej strony bezbarwni i płascy, jakby naszkicowano im tylko zarysy sylwetek, z drugiej strony zarysy te przeładowane są detalami. W dodatku im postać jest ważniejsza, tym mniej ma charakteru. Rekordy bije sam Brunetti, postać tak nijaka, jakby Leon do końca nie mogła się zdecydować, w którym kierunku ją rozwijać, i odłożyła podjęcie decyzji do następnego tomu. W porównaniu z innym włoskim komisarzem, wyraziście nakreślonym Montalbanem Camilleriego, Brunetti wypada jak rozmyta odbitka. Montalbano w gniewie spowodowanym bezdusznością bliskich zmarłego robi im małe piekiełko, Brunettiego w analogicznej sytuacji stać jedynie na małpią złośliwość. Montalbano potrafi przez kilka dni żyć myślą o spaghetti w sosie z mątwy, kulinarną pasją Brunettiego okazuje się mocno osłodzona kawa. Montalbano kochając ledwo hamuje swój sycylijski temperament, Brunetti wieczorami gładzi żonę po włosach, robiąc przy tym niezręczne aluzje na użytek czytelnika. Jeśli dodać, że najbardziej ekscytującym elementem życia Brunettiego są problemy rodzinne (oschłość teściów i utrata kontaktu z dorastającymi dzieci), przedstawione zresztą mocno stereotypowo, mamy obraz nudziarza bez fascynacji i bez narowów. Nawiasem – wątek syna-anarchisty, choć stereotypowy do bólu (może dlatego, że jedynie przewija się w tle i autorka nie miała miejsca na dopracowywanie szczegółów), to jedno z paru miejsc w powieści, gdzie Leon naprawdę błysnęła zmysłem obserwacji i humorem. Zgaduję, że w kolejnych częściach postać syna nabierze kolorków i wybije się na bliższy plan.

Dużo żywiej niż ludzie odmalowana jest Wenecja, choć i tu trudno powiedzieć, że portret jest udany. Sporo wzmianek o architekturze, sporo małych realiów. Opisy jednak tak suche, że prawie w ogóle nie oddziałują na zmysły: czy mowa o moście obok bazyliki, czy o podanych na kolację krewetkach i risotto, czy o smrodzie kocich szczyn w zaułku – wszystko to nie porusza. Miejscami kronikarskie wręcz wyliczenia tandetnych pamiątek na wystawach czy komentarze na temat tras tramwajów wodnych, zamiast budować klimat, rażą sztucznością. Wszystko to uzupełnione szczegółami z życia społecznego Wenecji – a to plotkarstwo, a to snobizm, a to korupcja, a to obłuda krytyków sztuki – które mają pewnie dodać smaczku, ale są tak banalne, że tuż po zamknięciu książki wietrzeją z głowy.

Kolejnym zgrzytem, choć zupełnie niezawinionym przez autorkę, są rażące niedoróbki redakcyjne. Dość powiedzieć, że nawet w siedmiozdaniowej nocie na okładce1 udało się pomieścić błąd („nie opodal”). Przy okazji – nota ta informuje, że „komisarz Brunetti uosabia staroświecką moralność, poprawność polityczną [czemu kursywą?] i śródziemnomorski styl życia”. O ile „staroświecka moralność” i „śródziemnomorski styl życia” Brunettiego niezbyt rzuciły mi się w oczy, o tyle poprawność polityczna, nie tyle komisarza (który jest co najwyżej bezpiecznie uśredniony i wyprany z charakteru), co po prostu powieści, jest dość łopatologiczna. Jak maniak matematyczno-komputerowy, to oczywiście dziewczyna (swoją drogą ten wątek jest czarująco archaiczny – powieść powstała w czasach, kiedy aby zostać nerdem wystarczyło umieć obsłużyć komputer), jak homoseksualista, to albo sympatyczny gawędziarz, albo arystokrata ducha, a jak Baba Jaga, to... no cóż, łatwo się domyślić. Baba Jaga jest zła, bardzo zła, pamiętajcie dzieci, strzeżcie się Baby Jagi.

Na plus natomiast zasługuje urzekająco dyskretny sposób prowadzenia intrygi. Donna Leon nie należy do pisarzy, którzy jedną ręką rozrzucają tropy, a drugą wskazują je palcem: „I wtedy detektyw przypomniał sobie, że Iks skrzywił się w poprzednim rozdziale tak samo jak teraz Igrek, więc może to znaczyć, że Igrekiem targają takie same uczucia, co Iksem”. Nic z tych rzeczy. Nie ma nawet końcowej „mowy w salonie”. Autorka uczciwie nie daje komisarzowi żadnych forów, czytelnik wraz z bohaterem poznaje fakty krok po kroku, i pod koniec pozostaje tylko skonfrontować z nimi domysły.

Podsumowując, „Śmierć w La Fenice” jako czytadło się broni, jednak brakuje jej uroku. Cały czas miałam wrażenie, że Leon nie panuje nad sytuacją, że sumiennie lepi historię z masy szczegółów, a powieść rozłazi się jej w rękach. Doceniam starania, ale z uwagi na wszystkie niedociągnięcia końcowy efekt na lepszą ocenę nie zasługuje. Może kolejne części cyklu będą lepsze, ale raczej nieprędko po nie sięgnę.


Ocena: 3/6

1 Donna Leon, Śmierć w La Fenice. Tłum. Maria Olejniczak-Skarsgård. Warszawa 1998.

wtorek, 14 października 2008

Marcin Świetlicki, „Dwanaście”

Poeta pisze kryminał. A bo to taki umie? Pewnie jakieś dziwactwo. Pewnie będzie się popisywał eksperymentami formalnymi, bo przecież i wykazać się przed środowiskiem musi, skoro już do takiego gatunku się zniżył, i z normalnym wypełnieniem strony od marginesu do marginesu sobie nie poradzi. Odpukać – będzie filozofował. Odpukać – będzie aluzje towarzyskie nieczytelne robił. O trupie zapomni. Skończy się żenadą i kompromitacją.

Tak sobie myślałam kiedy książka wyszła. A że Świetlickiego bardzo lubię, to chciałam mu tej kompromitacji oszczędzić. Ale im podejrzliwiej na jego książkę patrzyłam, tym bardziej mnie ona kusiła. No i w końcu.

Jak zaczęłam czytać w nocy, tak skończyłam rano.

Akcja pędzi na łeb i szyję. A błyska po drodze, a iskrzy, bo rzeczywiście poeta to pisał. I jest dziwnie, mocno dziwnie, i aluzje towarzyskie poplątane. I metafizyka, i dal. A wszystko świetne. Trupy na swoim miejscu, rozwiązanie w sam raz. Nie dość, że dobra książka, to jeszcze dobry kryminał po prostu.

Kraków – wciągający. Jakbym tam była, jakbym w tych knajpach siedziała, tych awantur słuchała, jakbym w te okna patrzyła, na chodniku wyczekiwała. Ja wiem, że ten Kraków to tylko Świetlicki widzi, że jak ja tam pojadę, to knajpy będą inne, awantury w nich inne, i w ogóle cały Kraków nie ten. I że jak marzę o wycieczce z książką w ręku, to równie dobrze mogę ją odbyć na kanapie, bo rzeczywisty Kraków niewiele już chyba może dodać do atmosfery. A jednak – czytając żałowałam, że nie mieszkam w tym mieście.


Ocena: 5/6

poniedziałek, 13 października 2008

Giovanni Guareschi, „Mały światek don Camilla”

– Przykro mi – powiedział Peppone. – Ale pan, profesor z dyplomem, nie powinien występować przeciwko biednym robotnikom rolnym.

– Pensja profesora jest mniejsza od pensji ostatniego z parobków. A poza tym jestem bezrobotny.

Peppone pokręcił głową.

– Wiem, ale to nie ma nic do rzeczy. Nawet jeżeli i parobek, i pan potrzebujecie takiej samej ilości pożywienia, to głód parobka jest inny niż pana. Kiedy parobek jest głodny, to jest on głodny tak jak koń i nie potrafi rozkazywać swojemu głodowi, bo nikt go tego nie nauczył. A pan to potrafi.

– Ale moje dziecko nie potrafi.

Peppone rozłożył ręce.

– Jeżeli jego przeznaczeniem będzie robić to, co pan, to się nauczy.

– A wydaje się to panu sprawiedliwe?

– Nie wiem – odpowiedział Peppone. – Rzecz w tym, że nie wiadomo, dlaczego my i wy, choć w zasadzie znajdujemy się w tym samym położeniu, nie możemy nigdy wspólnie wystąpić przeciwko temu, kto ma za dużo.

– Sam pan to przecież powiedział: bo choć mamy taką samą potrzebę jedzenia, to nasz głód jest inny niż wasz.

Peppone pokręcił głową.

– Gdyby nie to, że to ja powiedziałem, wyglądałoby to na filozofowanie – wymamrotał Peppone.

I ruszyli każdy w swoją stronę, i na tym wszystko się skończyło. A problem klasy średniej pozostał nie rozstrzygnięty.



Giovanni Guareschi, Mały światek don Camilla. Tłum. B. Sieroszewska, M. Dutkiewicz-Litwiniuk. Warszawa 1993, s. 206. [Pierwsze wydanie: Mediolan 1948.]

piątek, 10 października 2008

Andrea Camilleri, „Głos skrzypiec”

Czwarta część cyklu o komisarzu Salvo Montalbano, czwarte moje z nim spotkanie. Camilleri pisze bardzo równo, po przeczytaniu jednej powieści wiadomo czego spodziewać się w kolejnych – zmieniają się szczegóły intrygi, tło i klimat pozostają. Prawie nie zmienia się też charakter głównych postaci.

Montalbano reprezentuje coraz popularniejszy w kryminałach typ bohatera-antybohatera. Niby the good guy, ale do ideału daleko – mimo czterdziestki na karku nie założył jeszcze rodziny, na służbie wyładowuje zły humor rugając podwładnych, po służbie opycha się smażoną barweną lub spaghetti w sosie z ośmiorniczek, a konflikty w nieustannie sypiącym się związku na odległość zażegnuje wyciągając wtyczkę telefonu z gniazdka. Macho w sypialni, macho w kuchni, macho w pracy. Na osłodę – czyta, oczywiście męską prozę, zwykle włoskie i hiszpańskie kryminały.

Montalbano jest postacią, rzec można, dobrze zbilansowaną. Swoimi wadami nie budzi moralnego obrzydzenia jak Mock Krajewskiego, nie jest też jednak tak naiwnie dobroduszny jak Wallander Mankella. Wystarczająco zadziorny, żeby budzić kontrowersje, wystarczająco poczciwy, żeby dać się zaakceptować. Nie jest też antybohaterem z prawdziwego zdarzenia, jak np. szurnięty detektyw-pechowiec Mendozy. Niby pod prąd konwencji, ale cały czas w jej nurcie. Jeśli ma wady, to albo go one uwiarygadniają, jak wspomniane wcześniej, albo wręcz są wadami tylko pozornie. Przecież to, że w odróżnieniu od picusiowatych kolegów fatalnie wypada przed kamerami, to, że ciągle pakuje się w kłopoty zadzierając z wyżej postawionymi, to, że jak ognia boi się awansu, który skazywałby go na opuszczenie ukochanej prowincji – to właśnie świadczy o szczerości i prostocie, których spodziewamy się po chropawym twardzielu.

Piszę o Montalbanie lekko kpiąco, ale mam dla niego masę sympatii. Schemat ten jest dobry jak każdy inny, a Camilleri realizuje go bardzo sprawnie. I w tym sprawdzonym schemacie w „Głosie skrzypiec” wyłuskałam dwie nowości.

Po pierwsze, Montalbano delikatnie korzysta z pomocy mafii. Oczywiście jest to ostatnia deska ratunku, i nie siebie ratuje, ale niewinną ofiarę machlojek na szczeblu, a z konszachtów z mafią wychodzi obronną ręką, nie zaciągając żadnego długu wdzięczności, czyli unikając wpakowania się w bagno. A jednak. To nie to, co jakiś wcześniejszy szantażyk czy szykanowanie paniusi, która nie przypadła mu do gustu. Tu Camilleri dość ryzykownie moim zdaniem pomajstrował przy kośćcu komisarza.

Po drugie, niezguła Catarella zaczyna się rozwijać. Postać, która wydawała się typowym anegdotycznym zapychaczem tła, wyraźnie nabiera dynamiki. Czyżby autor zżył się z tym bohaterem tak bardzo, że postanowił go uczłowieczyć? Czy w kolejnych częściach cyklu Catarella przekształci się z uciążliwego kretyna w roztargnionego głuptasa, a rola zakały policji zostanie przydzielona komuś bystrzejszemu i zarazem nikczemniejszemu? Sugestie, że tak będzie są na tyle mgliste, że mogą być złudzeniem. Poczytamy, zobaczymy.


Ocena: 4/6

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...