czwartek, 30 maja 2013

Maj Sjöwall, Per Wahlöö, „Roseanna”

Pierwszy tom cyklu o policjancie śledczym – jeszcze nie komisarzu! – Martinie Becku, po raz pierwszy przełożony na polski dopiero w 2009 roku, i wiem już dlaczego. Rok 1966, zgniły Zachód, czasy, w których szwedzcy mężczyźni nosili plerezy, a amerykańskie kobiety, mówiąc oględnie, nie nosiły stanika – swoboda obyczajowa raczej nie do zaakceptowania w PRL-u, zwłaszcza, że lewaccy autorzy nadający z wewnątrz skandynawskiego socjalizmu wcale nie spieszyli się z piętnowaniem amerykańskiej rozwiązłości. Jak na wstęp do cyklu inspirującego współczesną kryminalną masówkę ze Skandynawii, „Roseanna” to powieść zaskakująco złożona, hojnie doprawiona humorem, a do tego społecznie krytyczna w sposób wcale nie tak sztampowy. Martin Beck ma oczywiście problemy małżeńskie, źle sypia, składa modele statków i z trudem się zmusza do przedświątecznych zakupów, ale poza tym – żyje, i zamiast co i rusz oglądać pod światło własne nieprzystosowanie, tropi zawzięcie, kombinuje metodycznie i brawurowo zastawia ryzykowne pułapki. Kolektywnie zresztą, i trudno nie dostrzec roli wszystkich tych Ahlbergów i Kollbergów ze szwedzkiej policji, sumiennie pracujących zespołowo, w kontraście do ujmująco przerysowanego jankeskiego gliny o sugestywnym nazwisku Kafka, chwacko pokrzykującego shot the bastard!. Urocze.

***

– Przestań medytować. To źle wpływa na moralność.
– Na moralność?
– Sam pomyśl, ile głupot przychodzi człowiekowi do głowy, kiedy ma za dużo czasu. Medytacja jest matką braku skuteczności – powiedział Kollberg i wyszedł z pokoju.1

*

Przed Kollbergiem leżała żółta przebitka raportu. Przesuwając palcem po wersach, powiedział:
– Pani Lise-Lotte Jensen z Velje, lat sześćdziesiąt jeden, mówi policjantowi, że podróż była czarująca, ziąb na pokładzie też był czarujący, dzień i noc padał deszcz i statek miał opóźnienie, a drugiej nocy, kiedy padało, zapadła na chorobę morską. Mimo to rejs był zachwycający i wszyscy pasażerowie cudowni. Tej cudownej dziewczyny ze zdjęcia nie może sobie przypomnieć. Na pewno nie siedziały przy jednym stole, ale kapitan był uroczy i jej mąż powiedział, że posiłki były przepyszne i arcyobfite, więc nie jest wykluczone, że innym pasażerom również nie udało się wszystkiego zjeść. Wspanialszą pogodę, nie licząc deszczowych dni, trudno sobie wyobrazić. Nie wiedzieli, że Szwecja jest taka piękna. Cholera, ja też tego nie wiedziałem. Często grali w brydża z przeuroczym małżeństwem, państwem Hoyt z Durbanu, z Afryki Południowej. Tylko kajuty były przyciasne i drugiego dnia wieczorem – tu coś mamy – na łóżku siedział duży owłosiony pająk. Jej mąż zdobył się na odwagę, żeby go wynieść z kajuty. Zuch! Czy pająk to seksualny popapraniec?
– Pająk – powtórzył Melander z fajką w zębach.
– Kocham Duńczyków. Nie zauważyli, nie widzieli ani nie słyszeli niczego niezwykłego. Na zakończenie policjant Toft z Vejle, który prowadził przesłuchanie, pisze, że w zeznaniu tej przemiłej pary raczej nie ma nic, co rzuciłoby nowe światło na sprawę. Mistrz puenty.
– Zobaczymy – bąknął Melander.
– Niech żyją bratnie narody – odburknął Kollberg, chwytając za dziurkacz.2




Ocena: 4/6


1 Sjöwall Maj, Wahlöö Per, Roseanna. Tłum. Halina Thylwe. Warszawa 2009, s. 47n.
2 Tamże, s. 70n.

środa, 29 maja 2013

Jaś Kapela, „Stosunek seksualny nie istnieje” (3)

Chłopcy nie byli turystami, a jednak się nimi czuli. Taka już ich ponowoczesna natura. Nigdzie nie jesteś u siebie. Ale kiedy się wychodzi, nie o to przecież chodzi, żeby być u siebie. Gdyby o to chodziło, zostawaliby w domu.


Kapela Jaś, Stosunek seksualny nie istnieje. Warszawa 2008, s. 32.

wtorek, 28 maja 2013

Jaś Kapela, „Stosunek seksualny nie istnieje” (2)

Ludzie generalnie tylko udają, że myślą. W istocie powtarzają jedynie opinie zasłyszane w telewizji lub przeczytane w darmowej lub taniej jak barszcz prasie. Ewentualnie okraszają je zdawkowym komentarzem zaczerpniętym z własnych doświadczeń. Komentarz jest zdawkowy, gdyż większość ludzi nie ma doświadczeń w większości dziedzin, a jednocześnie ma potrzebę ustosunkowania się do wydarzeń lokalnych i światowych. Niestety, nie posiadając wystarczających wiadomości na poruszany temat, nie znając niezbędnego kontekstu, muszą w jakiś inny sposób się do niego zabrać. Tym sposobem może być na przykład ocena moralna. Moralność przysługuje każdej indywidualnej jednostce społecznej. Zawsze, kiedy nie mamy nic do powiedzenia na jakiś temat, jeśli nic już nam się nie kojarzy, możemy ocenić go moralnie.


Kapela Jaś, Stosunek seksualny nie istnieje. Warszawa 2008, s. 16.

niedziela, 12 maja 2013

Donna Leon, „Śmierć na obczyźnie”


Cały mój problem z komisarzem Brunettim polega chyba na tym, że pija kawę bez mleka, za to osłodzoną trzema łyżeczkami cukru. Ja tymczasem wolę herbatę, a jeśli już kawa, to albo mała czarna, albo ze wszystkim, aż po wiórki czekoladowe na czubku kopczyka bitej śmietany. Inaczej mówiąc: nie przypadliśmy sobie do smaku.

Wżeniony w arystokrację z konszachtami z mafią, Brunetti to nieznośny mieszczanin utyskujący na świat i rządzące nim reguły, a jednocześnie pełną garścią czerpiący zeń korzyści, zawsze zza cudzych pleców, bez osobistego umoczenia się. Do tego wieczne pretensje do świata o niedostatek przywilejów własnych, tajona zazdrość, rozmemłanie i obłuda... I jeszcze mieszczańskie dzieci, po mieszczańsku przeżywające swoje bunty, też po mieszczańsku wygasające. Jak to w takim układzie bywa – w literaturze zwłaszcza – najlepiej tu wypada dobrze urodzona żona, którą to, z racji wysokiego pochodzenia wolną od snobizmu arywistów, stać od czasu do czasu na jakąś trzeźwą uwagę. To ona nosi ślady alter ego autorki (podobnie jak pani Brunetti, wykładowczyni – obecnie już chyba byłej – literatury angielskiej), to jej podrzuca autorka swoje przemyślenia, takie jak cierpkie spostrzeżenie, że żona pana Rochestera była ofiarą, a Jane Eyre perfidną manipulantką. Ale nie czarujmy się, również Paola Brunetti to beneficjentka protekcji tatusia, wraz z mężem bezpiecznie okopana w finansowej potędze rodziny.

„Śmierć na obczyźnie” Donny Leon, druga część cyklu o komisarzu Brunettim, to bardzo sprawny kryminał. Jest tu i niebanalna zagadka, i wyrazisty portret włoskiego życia społecznego, i cięty komentarz do współczesnych problemów politycznych – zawiera więc to wszystko, czego szukamy w kryminale żeby się pooburzać i niskim kosztem opędzić potrzebę wyrażenia własnej postawy obywatelskiej. Co zrobić, kiedy bohaterowie są odpychający, a Wenecja widziana ich oczami – pozbawiona charakteru. Jeszcze tu wrócę, ale znowu nieprędko.




Ocena: 3/6

sobota, 11 maja 2013

Jaś Kapela, „Stosunek seksualny nie istnieje”


Wojtek uważa, że przy jego powstaniu coś zostało konkretnie zjebane. Producenci jego egzystencji zupełnie nie znali się na swojej robocie, albo może, kiedy zachodziła mitoza i mejoza, coś się musiało nie udać. Komórki źle się podzieliły i wyszła podróbka. Głównie chodzi mu o dysproporcję między jego wewnętrznymi zapatrywaniami i ambicjami, a zewnętrznym wyglądem, który nijak nie dorasta do tych pierwszych i zupełnie ich nie reprezentuje.




Kapela Jaś, Stosunek seksualny nie istnieje. Warszawa 2008, s. 13.

piątek, 10 maja 2013

„Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”, reż. Andrew Dominik


Ktoś, kto lubi długie a rzewne ballady o whisky, wiernych kompanach i złym losie, co się uwziął, dostrzeże być może w tej historii coś, czego ja w niej nie widzę. Życie i śmierć Jesse'ego Jamesa to cząstka historii Ameryki, film miał więc nawiązywać klimatem do westernu, bardziej jednak przywodzi na myśl bieszczadzko-irlandzką lirykę biesiadną – coś jakby ballada o dobrym bandycie, który zabił siedemnaście osób, czym się wsławił, i jego zabójcy, który miał feler, więc go nie lubimy. Oczywiście miał tu być namysł nad przyjaźnią, ambicją, zdradą i pomstą, ale taki to właśnie namysł, jaki można znaleźć w pijackiej poezji śpiewanej. Film mocny grą Casey Afflecka (na plakacie to ten w tle, najwyraźniej niegodzien by zawadzać Bradowi), bo poza tym ani tu głębi postaci, ani studium relacji międzyludzkich, a historia żadna. Affleck (nominacja do Oscara za rolę drugoplanową – drugoplanową, dobre sobie) nadał Robertowi Fordowi to subtelne bogactwo osobowości ludzi schwytanych w pułapkę przez własne kompleksy, a poprowadził jego postać tak dyskretnie i przemyślanie, że ściąga całą uwagę i dosłownie zapiera dech – żeby tylko nic nie uronić. Reszta w porządku – dobry Sam Rockwell dla fanów Rockwella, dobry Jeremy Renner dla fanów Rennera, w tle zmęczona Mary-Louise Parker dla fanów „Trawki”. Na pierwszym planie wielka dziura w miejsce Brada Pitta, w duecie z Affleckiem – smutne nieporozumienie. Niezapomniane zdjęcia – zboże, niebo, śnieg niemal równie mocne jak Affleck.




Ocena: 4/6

czwartek, 9 maja 2013

Etgar Keret, „Pizzeria »Kamikaze«”

Etgar Keret był parę lat temu modny prawie jak Haruki Murakami, ale niejedyny to powód, by Kereta z Murakamim kojarzyć – łączy ich jakiś szczególny klimat na wpół oswojonej dziwności świata, dziwności, która nie uderza obuchem, ale uporczywie sączy się szczelinami w szwach rzeczywistości. Z Keretem jednak problem taki, że cały czas czegoś brakuje. Owszem, są u niego pamiętne motywy, metafizyczna konstrukcja z rur, wypluwająca śmiałków w zaświatach, budzi grozę i tęsknotę zarazem, a tajny agent krasnoludek boli przez całe życie – ale jest też jakaś łatwizna pustki. Może to ukochana forma opowiadania tak go ogranicza? Może rozwinie skrzydła w powieści? Króciutka powieść „Pizzeria »Kamikaze«”, która miała mi przynieść odpowiedź, przyniosła rozczarowanie. Wydawcy Kereta nie szanują czytelnika, rzekoma powieść jest opowiadaniem, a cieniutka książeczka byłaby jeszcze cieńsza gdyby nie garść innych opowiadań, znanych niestety z innych zbiorów. (Gwoli sprawiedliwości, „Pizzeria »Kamikaze«” to jedna z pierwszych, jeśli nie pierwsza, książka Kereta wydana po polsku). To tasowanie Kereta i wypuszczanie jego opowiadań w świat w nowych konfiguracjach wciąż mnie zresztą dziwi – jeśli recycling co efektowniejszych utworów ma osłodzić te mniej udane, to nie, nie osładza. „Pizzeria” to akurat Keret słabszy, opowiadanie najzwyczajniej się rozłazi. Poza tym – bez zaskoczenia, bez konkluzji. Jak zawsze jest tu mglista obietnica, która gdzieś po drodze wyparowuje. Jak u Murakamiego, tylko magii mniej. A dzięki chybionym pomysłom wydawniczym – niedosyt jak nigdy.

***

Wczorajsze wyjście było naprawdę przybijające, bo Ari przyprowadził ze sobą swojego kumpla Kurta. Ari go podziwia, bo był liderem „Nirvany” itp., ale tak naprawdę to straszny beton. Nie żebym ja był tu bardzo szczęśliwy, ale on cały czas się skarży, i kiedy już raz zacznie, nie ma szans, żeby mu przerwać. Każde słowo przypomina mu jakąś piosenkę, którą kiedyś napisał, i zawsze musi ci ją wyrecytować, żebyś się zachwycał, a czasami potrafi nawet przysunąć się do barmana i poprosić, żeby jakąś puścił, i wtedy naprawdę nie wiesz, gdzie się schować. Nie tylko ja – wszyscy inni poza Arim też go nie znoszą. Myślę, że coś w tym jest. Kiedy umierasz, przy tym całym bólu – OK, nie macie pojęcia, jak to boli – ostatnia rzecz, która robi na tobie wrażenie, to ktoś, kto cały czas śpiewa, jak mu jest źle. Gdyby takie rzeczy ruszały cię, kurna, chociaż trochę, zamiast wylądować tutaj byłbyś jeszcze żywy, z depresyjnym plakatem Nicka Cave'a nad łóżkiem.1




Ocena: 3/6


1 Keret Etgar, „Pizzeria »Kamikaze«”. W: Pizzeria „Kamikaze”. Tłum. Jakub Kakietek. Izabelin 2001, s. 8n.

środa, 8 maja 2013

„Niepamięć”, reż. Joseph Kosinski


Rozczarowanie, ale rozczarowanie zaskakujące. „Niepamięć” Kosinskiego to kawałek porządnej, poprawnej fantastyki – tak poprawnej, że kompletnie nie ma na czym zawiesić krytyki czy zachwytu. Futuryzm lub nibylandia, apokalipsa i dystopia, refleksja nad tożsamością i człowieczeństwem, tajemnica, strzelanka. Ładne widoczki w tej dystopii mają, i z okna, i wnętrza, apartamenty a la awangarda XX wieku, ciekawe po ile za metr. Tom Cruise coraz mniej przekonujący w roli trzydziestoparolatka, mimo wysiłków własnych i ekipy z coraz większym trudem ukrywający brzuszek i drugi podbródek. Jakaś ruda, zero chemii między nimi (fabularnie zasadne, ale), jakaś czarna – w tej roli Olga Kurylenko, której nawet nie rozpoznałam, jakaś wiedźma (haczykowaty nos!) na monitorku w bazie. Na koniec Morgan Freeman, happy end i do domu.




Ocena: 4/6

sobota, 27 kwietnia 2013

James Joyce, „Dubliners”

That's what the woman we had in to wash him said. She said he just looked as if he was asleep, he looked that peaceful and resigned. No one would think he'd make such a beautiful corpse.




Joyce James, „The Sisters”. W: Dubliners. London 2011, s. 7.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Joanna Szymczyk, „Ewa i złoty kot”


Bohaterka ma przyjaciółkę, kumpla i kota. Dziewczyna, mimo że głupia jak but, w zawodzie kreatywnym robi karierę aż furczy i z tego tylko powodu nie może ukończyć żadnego z dwóch kierunków świadczących o jej bogatym wnętrzu (historia sztuki i stosunki międzynarodowe), które w niczym poza tym się nie przejawia (myślenia historycznego, artystycznego czy politologicznego też zresztą ani śladu). Rodzinę ma taką, że nikt takiej nie ma, poliglotką została mimowolnie („a że kończyła klasę biologiczno-chemiczną z obowiązkową łaciną, potrafiła od biedy dogadać się po włosku”1), w jej świecie wszyscy porządni ludzie mają nazwiska kończące się na -ski, a przaśni cwaniacy noszą nazwisko Papuch i dłubią w nosie... Mówić dalej?

Wizja świata jak z gazet, miłość jak z Bridget Jones, język jak z Chmielewskiej. Parę trupów, plątanina wątków. „Ewa i złoty kot” Joanny Szymczyk byłby więc typowym babskim kryminałem humorystycznym, i może nawet jest w tej kategorii niezły, ale – czy to ostatnich parę lat przestroiło mnie na skandynawskie smęty, czy to już dość mam klonów Chmielewskiej, czy to jednak autorka popełniła jakiś błąd w sztuce – coś nie poszło. I to nawet mimo że bzdurki fabularne da się wziąć w nawias. Żarło, żarło, i zdechło, jakoś w połowie doznałam nagłego odpływu zainteresowania, książka poszła w kąt, skończyłam po paru miesiącach, z obowiązku raczej. Minęło szybko, źle nie było, ale zostało mi wrażenie, że to lektura niekonieczna.




Ocena: ze względu na ambiwalencję ocenę punktową sobie daruję


1 Szymczyk Joanna, Ewa i złoty kot. Warszawa 2004, s. 229.

wtorek, 23 kwietnia 2013

Juan Ramón Jiménez, „Poezje”


Nie znając Jiméneza, trudno wyrobić sobie o nim zdanie na podstawie tego tomu. „Poezje” wydane przez Wydawnictwo Anagram to antologia przekładów autorstwa różnych tłumaczy i pierwsze, co rzuca się w oczy, to że wyniki ich pracy są bardzo nierówne. Ckliwe, sentymentalne wierszyki o przyrodzie mieszają się tu z poezją intrygującą i świeżą, i trudno zgadnąć, czy tom zawdzięcza tłumaczom tony czyste, czy nuty landszafcikowe – czy też jedne i drugie wydał z siebie sam autor. Nie jest to niemożliwe, skoro książka stanowi przegląd utworów z całej twórczości Jiméneza, co prawdopodobnie miało dać pełniejsze wyobrażenie talentu noblisty, jednakże zaowocowało lekkim chaosem. Nie pomogło pewnie również to, że redaktor tomu i uznany tłumacz Jiméneza, Janusz Strasburger, zmarł w roku 2000, dwa lata przed ukazaniem się „Poezji”. Autorstwa Strasburgera jest też przekład zamykającego tom, symbolicznego objętościowo wyboru urokliwej prozy poetyckiej Jiméneza, m.in. z cyklu „Srebrzynek i ja”.

***

– Więc naprawdę woli pan zobaczyć dom Whitmana niż Roosevelta? Nigdy mnie o nic podobnego nie proszono...!

...Jest to mały, żółty dom przy kolei – jak gdyby domek zwrotniczego – na zielonej łączce otoczonej pobielonym murem z kamyków, pod jednym tylko drzewem. Dokoła bezkresna równina wystawiona na podmuchy wiatru, który zamiata ją i nas miecie, oczyszczając szorstki i skromny marmur, co mówi pociągom:

TO MARK THE BIRTHPLACE OF
WALT WHITMAN
THE GOOD GRAY POET
BORN MAY, 31 – 1819
ERECTED BY THE COLONIAL SOCIETY
OF HUNTINGTON IN 1905

Ponieważ nic nie zdradza bytności farmera, krążę dokoła domu, pragnąc coś dostrzec przez wąskie okienka... Wtem wysoki mężczyzna, powolny i brodaty, w koszuli i czarnym kapeluszu, niby młodzieńczy portret samego poety, wyłania się – lecz skądże? – i oznajmia mi wsparty na drągu żelaznym, że nie wie, kto to Whitman, ale on jest Polakiem, dom należy do niego i nie zamierza pokazać wnętrza komukolwiek. Schyliwszy kark następnie, przeciska się do środka przez małe drzwiczki dziecinnej zabawki.




Ocena: 4/6


Jiménez Juan Ramón, „Walt Whitman”. W: Poezje. Tłum. Janusz Strasburger. Warszawa 2002, s. 111n.

sobota, 30 marca 2013

Janusz Palikot, „Ja, Palikot”


[Palikot:] […] Najpierw była Biłgorajska Fundacja Rozwoju Regionalnego. W którą jest bardzo zaangażowany Henryk Wujec. Pochodzi z Biłgoraja, stał się kimś wielkim w Warszawie, ludzie go tu szanują, jest dla Biłgoraja nobilitacją...
[Michalski:] Rozumiem, w Toruniu mamy Kopernika.




Palikot Janusz, Ja, Palikot. Rozmawia Cezary Michalski. Warszawa 2010, s. 87.

niedziela, 17 lutego 2013

Arnaldur Indriðason, „Głos”


Litości. Czy tylko mnie się zdaje, że literatura gatunkowa jest literaturą rozrywkową? Przez co wymaga szczególnej staranności wydawniczej, droga redakcjo – gdyż, jak sama nazwa wskazuje, to się czyta dla rozrywki. A raczej: się próbuje, bo w praktyce „Głos” Indriðasona to droga przez mękę. Przekład i redakcja fatalne pod każdym względem. Łamana polszczyzna („powiedzieć coś, którego do tej pory bał się zakomunikować”, s. 160), dziwaczne formy („lekarz sądowa”), miejscami polski tekst zdaje się wręcz wypaczać sens oryginału. Niechlujność w przypadku odniesień do literatury (nawiązania do Biblii tłumacz przekłada na własną rękę, jakby w ogóle ich nie rozpoznał, bohaterka „Małej księżniczki” F.H. Burnett była „w szkole z internatem” zamiast, po ludzku, „na pensji”, w dodatku „pod opieką surowego dyrektora”, s. 287 – nie trzeba przecież znać książki, by zauważyć, że na pensji dla panien dziewczęta nie mogły być „pod opieką” mężczyzny; że nikt nie pamiętał dyrektorki z tej, jak by nie było, dziewczyńskiej klasyki, to swoją drogą, ale że nikt się nie zastanowił nad tym, co ma przed oczyma, to jednak dziwi). W tych podłych czasach, kiedy wydawnictwa tną na czym mogą poza marketingiem, tym smutniej jest zobaczyć, że pod korektą podpisały się dwie osoby, a pod redakcją trzy – i wszystko to psu na budę. (Osobne gorące wyrazy mam dla tłumacza, który dostarczył półprodukt takiej klasy, że trzyosobowy zespół nie dał rady przerobić go na pełnosprawny tekst). Mroczna Seria WAB-u zresztą, żeby już kropkę nad i postawić, w ogóle pozostawia sporo do życzenia – pod każdym chyba względem poza doborem poczytnych autorów i kuszącymi okładkami. Myślałam, że gorączka chałupniczego przyswajania Polsce zachodniej kultury popularnej, tłumaczenia książek na migi i drukowania ich czcionką z kartofla, minęła wraz z latami 90., ale widać gdzieniegdzie czas się zatrzymał.

A sam Indriðason – jak zawsze, tylko bardziej. Same antypatyczne postaci, ze śledczymi na czele. Islandia też paskudna – takie Siedlce, tylko rozwleczone po wyspie, zawiane i pełne zboków. Jedynie intryga warta uwagi. Za mało to, za mało. Umęczyła mnie ta książka i tyle.




Ocena: 3/6

wtorek, 29 stycznia 2013

Manuela Gretkowska, „Tarot paryski” (4)


– Blada jesteś, coś ci jest?
– Nie wiem, co miesiąc tak krwawię, może mam jakąś ranę?




Gretkowska Manuela, Tarot paryski. Warszawa 1995, s. 169.

czwartek, 24 stycznia 2013

Manuela Gretkowska, „Tarot paryski” (3)


„18 XII
Na wschód od Łaby.

Charlotto,

Zbieram się już któryś tydzień, żeby do Ciebie napisać. Czemu dotąd tego nie zrobiłem? Bo smutku napisać się nie da. Myślałem, żeby swoją zapłakaną gębę odcisnąć na białej kartce i ci wysłać, za cały komentarz i opis. Pomyślałabyś pewnie wtedy, że wziąłem się za body art. Co mnie gnębi:
1. Skończyła się wojna. Pół wieku temu ona się skończyła, ale nie dokończyła. Ludzie wyjeżdżają, szamocą się między granicami, nie dlatego że mogą w nich lepiej zarobić, ale by cokolwiek zarobić. Zupełna tymczasowość, jakby Europa zaczęła się dopiero wczoraj. Wszystko zmarniało, zohydniało. Gdy budzę się i widzę olbrzymie zimowe słońce podnoszące się nad Krakowem, mam wrażenie, że nawet ono chyli się ku wschodowi.
2. Polska. kropka. Wielka, Wspaniała. kropka. Cycata. Jej zasługi są historyczno-erotyczne, dawała się rozebrać w odpowiednich momentach.
3. Myślałem, żeby przyjechać do was na Święta, ale jeszcze raz przekonałbym się, że ani tu ani tam żyć nie potrafię. Zostanę raczej tu i zamuruję się za życia, żeby mnie do was nie kusiło.

Nie martwcie się brakiem pieniędzy, żyjecie jak w Raju, tam też nie było forsy.

Pozdrowienia dla wszystkich
Jaś

P.S. Nie proszę cię nawet, żebyś postawiła mi Tarota. Na pytanie co ze mną będzie Tarot by się porzygał.”

Kilka dni później przeczytałam list Jasia Michałowi.
– Też ma chłopak problemy – poślinił skręta. – Wędrówka ludów, dekadencja. Przecież wiadomo, że wszystko skończy się tym samym co Rzym.
– To znaczy czym?
Michał był zdziwiony moją niedomyślnością – Kościołem katolickim, oczywiście.




Gretkowska Manuela, Tarot paryski. Warszawa 1995, s. 124nn.

piątek, 11 stycznia 2013

Manuela Gretkowska, „Tarot paryski” (2)


Każdy mit grecki, egipski czy chociażby zdarzenie z życia codziennego da się przedstawić za pomocą Tarota. Co z tego wynika? Nic, dokładnie nic poza dowodem na własną erudycję i łatwowierność słuchaczy w myśl zasady: kto ma uszy niechaj słucha, kto ma nogi niech ucieka.




Gretkowska Manuela, Tarot paryski. Warszawa 1995, s. 123.

środa, 9 stycznia 2013

Manuela Gretkowska, „Tarot paryski”


– Nie możesz go szukać jak zaginionej rzeczy. On jest człowiekiem, musisz pomyśleć o nim z uczuciem, z pragnieniem widzenia go. Inaczej nigdy się nie spotkacie.
[...]
Usiadłam obok – Cogito ergo sum – przywitał mnie.
– Niesamowite, Xavier miał rację. Myślę, więc jesteś.
– To nie Xavier wymyślił – z satysfakcją zauważył Michał – ale biskup Berkeley. Podejrzewał, że świat rzeczy istnieje, gdy się nań patrzy. Znika, kiedy zamyka się oczy albo odwraca plecami do krajobrazów, ludzi czy pustej butelki po whisky. Biskup próbował znienacka spojrzeć za siebie, ale rzeczywistość była zawsze szybsza i ustawiała się w fałszywe dekoracje. Berkeley nie był szaleńcem, są tego dowody – Michał rysował na okładce zeszytu coś w rodzaju planu. – Jeśli spojrzysz szybko za siebie, najszybciej jak potrafisz, zobaczysz biskupa Berkeleya. Będzie patrzył na ciebie myśląc: a widzisz, miałem rację.




Gretkowska Manuela, Tarot paryski. Warszawa 1995, s. 37n.

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Trolololo

Chciałabym móc zajrzeć do głowy tego kogoś, co tam siedzi po drugiej stronie google'a i tłumaczy.

niedziela, 6 stycznia 2013

Thomas Pynchon, „49 idzie pod młotek” (3)


Zmień imię na Miles, Dean, Serge, Leonard, doradziła swemu odbiciu w zwierciadle, wynurzającemu się z popołudniowego półmroku. Tak czy inaczej nazwą to paranoją. Tamci. Oni. Być może naprawdę, bez pomocy LSD czy innych indolowych alkaloidów, wylądowałaś pośród ukrytego bogactwa, wśród tajemniczej tkanki snu; trafiłaś na sieć, za której pomocą naprawdę porozumiewają się Amerykanie, pozostawiając oficjalnej poczcie zdawkowe zdania, kłamstwa i oznaki umysłowego ubóstwa; może natrafiłaś na prawdziwą alternatywę ślepego zaułka – pozbawionego niespodzianek życia, którego wizja prześladuje wszystkich Amerykanów, ciebie także, kotku. Lecz być może masz po prostu halucynacje. Lub też zawiązano wokół ciebie spisek, kosztowny i dopracowany, obejmujący fałszowanie znaczków i dawnych książek, stały nadzór nad każdym twoim ruchem, rozmieszczenie w całym San Francisco wizerunku trąbki pocztowej z tłumikiem, przekupienie bibliotekarzy, wynajęcie zawodowych aktorów i Pierce Inverarity wie kogo jeszcze, za pieniądze pobierane z masy spadkowej w sposób zbyt subtelny i sekretny, by mógł to pojąć twój nie obeznany z prawem umysł, nawet jeżeli sama jesteś współwykonawczynią testamentu, spisek tak zawikłany, że musi być czymś więcej niż zwykłym żartem. Albo cały spisek jest dziełem twej wyobraźni, a w takim przypadku jesteś chora, Edypo, i masz nierówno pod sufitem.

Tak właśnie, kiedy się nad tym zastanowiła, przedstawiały się wszystkie możliwości. Symetryczna czwórka. Edypie nie podobała się żadna z nich, lecz wciąż miała nadzieję, że jest umysłowo chora i że na tym polega cały kłopot.




Pynchon Thomas, 49 idzie pod młotek. Tłum. Piotr Siemion. Kraków 2009, s. 204n.

sobota, 5 stycznia 2013

Thomas Pynchon, „49 idzie pod młotek” (2)


Być może wizja ogólnokontynentalnej organizacji, najpierw przejętej przez Hinckarta, a teraz popadającej w ruinę, sprawiła, że Trystero zaczął tworzyć własny system. Trystero, człowiek niezrównoważony psychicznie, był wiecznie gotów występować publicznie i ogłaszać mowy, których tematem niezmiennie było wydziedziczenie. Ohain stał się właścicielem sieci pocztowej prawem silniejszego, z Trystero zaś związany był prawem krwi. Trystero okrzyknął się więc El Desheredado, wydziedziczonym, i wybrał dla swych zwolenników czarną barwę stroju, która miała symbolizować jedyne, co pozostało wygnańcom: noc. Wkrótce ikonografia nowej organizacji wzbogaciła się o znak trąbki pocztowej z tłumikiem i martwego borsuka z czterema łapami w górze […].




Pynchon Thomas, 49 idzie pod młotek. Tłum. Piotr Siemion. Kraków 2009, s. 192.

piątek, 4 stycznia 2013

Thomas Pynchon, „49 idzie pod młotek”


Było lato, środek tygodnia, południe, żaden ze znanych Edypie studenckich ośrodków nie powinien tętnić życiem. Ten jednak tętnił. Szła w dół od Wheeler Hall, potem przez Sather Gate na plac, który kipiał od dżinsów i sztruksu, gołych nóg, blond włosów i okularów w rogowych oprawkach, lśniących w słońcu rowerowych szprych, toreb na skrypty, chwiejnych stolików do kart, z których dyndały petycje długie do ziemi, plakatów podpisanych przez nieodgadnione FMS-y, YAF-y i VDC, browaru w budce, studentów pogrążonych w toczonych nos w nos zażartych dyskusjach. Edypa szła z grubą książką pod pachą, przyciągana przez tłum, niepewna i obca, pragnąca znaleźć tu swoje miejsce, lecz jednocześnie świadoma, ilu wymagałoby to poszukiwań w gąszczu alternatywnych wszechświatów. Sama odebrała wykształcenie w innych, nerwowych czasach, w okresie, kiedy regułę, nie tylko pośród jej kolegów, ale też wszędzie wokół nich i przed nimi, stanowiły serwilizm i bierność […]. Dokąd odeszli sekretarze James i Foster, gdzież jest senator Joseph, wszystkie poczciwe, skretyniałe bóstwa, które matkowały spokojnej młodości Edypy? Są już w innym świecie; wszyscy oni poszli innym szlakiem, wzdłuż innego ciągu powziętych decyzji, zwrotnic przesuniętych przez bezimiennych zwrotniczych, przemienieni teraz, opuszczeni, siedzący w pudle, umykający przed wierzycielami, zbzikowani do reszty, biorący prochy, rozpici, sfanatyzowani, ukryci pod pseudonimami, martwi, nie do odnalezienia. Jednakże zdołali przedtem przemienić Edypę w istotę niezwykłą, niezdolną może do udziału w demonstracjach i strajkach okupacyjnych, ale jakąż mistrzynię, gdy chodzi o śledzenie dziwacznych słów w siedemnastowiecznych tekstach.




Pynchon Thomas, 49 idzie pod młotek. Tłum. Piotr Siemion. Kraków 2009, s. 121nn.

czwartek, 3 stycznia 2013

„Sekretarka”, reż. Stephen Shainberg


Wszystko pięknie, gdyby nie wrażenie końcowe. Mimo dyskusyjnego tematu „Sekretarka” Shainberga okazuje się praktycznie jednowątkową, prościutką i banalnie konserwatywną komedią romantyczną. Zasadniczo rzecz o tym, jak dzięki miłości mężczyzny zmokła gęś odkrywa falbanki i doznaje iluminacji od klepania po tyłku, co pozwala jej przewekslować problemy emocjonalne z domu rodzinnego na dom założony, oraz o leczniczej sile miłości kobiecej, dzięki której mężczyzna dorasta do akceptacji własnych skłonności seksualnych. Faceci reprezentowani są przez dwóch pacanów – rówieśnik, rozfuflany fląk, pełen dobrych chęci, acz niedoświadczony, jest takim samym niezgułą jak bohaterka, szef za to ma czterdzieści lat, biuro adwokackie, krawat i namiętny wzrok Jamesa Spadera. Nietrudno przewidzieć, który w komedii romantycznej wygra, nawet jeśli jest to patałach, który seryjnie molestuje sekretarki, nie radząc sobie z poczuciem winy wyrzuca je z pracy, a przed byłą żoną chowa się w szafie. Historia kończy się happy endem w domku na przedmieściach i morałem, że ludzie robiący takie rzeczy – ludzie o jakże wymownym nazwisku Grey – są całkiem jak nasi sąsiedzi, i kto wie właściwie, co tam u kogo się dzieje. Jak się wmyślić, to nawet nie dziwi decyzja dystrybutora, który oryginalny slogan reklamowy – dwuznaczne „Assume the position” – zastąpił prostackim „Ona to lubi”.

Więc co tak pięknego? Charme emanowany przez obsadę. Trzeba zobaczyć, żeby docenić, bo cały wdzięk „Sekretarki” to wibracje między dwojgiem głównych bohaterów, zagranych przez Jamesa Spadera i Maggie Gyllenhaal iście genialnie. Gyllenhaal jeszcze nie tak drewniana jak u szczytu profesjonalizmu, jeszcze u progu kariery, jeszcze zdolna do tumanienia dziewczęcą świeżością. Spader już nie tak niewinny jak w „Seksie, kłamstwach i kasetach wideo” – w końcu czterdziestolatek pod krawatem niewinny być nie może – ale wciąż pełen sex-appealu osnutego wokół nieporadności i zeza. Można się zadurzyć.




Ocena: 5/6

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...