niedziela, 28 listopada 2010

Józef Czapski, „Hojność błyskawiczna”

Pytał mnie ktoś bliski: „w tej ilości ludzi, z którymi obcował, musiał być przecież powierzchowny?”. Nie był powierzchowny nigdy. Te momenty spotkań mogły trwać sekundę, zawsze w tych sekundach dawał siebie. Ta sekunda była zawsze pełna.

Nie ma ludzi niezastąpionych? Są tacy. Kot był takim, o intuicji genialnej i hojności błyskawicznej.





Józef Czapski, „Hojność błyskawiczna”. W: Konstanty A. Jeleński, Listy z Korsyki do Józefa Czapskiego. Warszawa 2003, s. 62.

piątek, 26 listopada 2010

Konstanty A. Jeleński, „Listy z Korsyki do Józefa Czapskiego”

I oczywiście z nich wszystkich jesteśmy zrobieni, i gdybyśmy kiedyś nie przeczytali Dostojewskiego, Nietzschego, Simone Weil itd., moglibyśmy zapewne znacznie mniej „artykułować”, rozmawialibyśmy chrząknięciami, a może nawet – co byłoby lepiej – życiem. Stąd w znacznej mierze moja niechęć do dyskusji i do pisania w ogóle. Jeżeli robię dla Ciebie wyjątek, to z ciekawości, czy może coś z tego wyniknąć. Muszę Cię zaraz uprzedzić, że mam tu w stosunku do Ciebie bardzo dużą nieufność: podejrzewam Cię o to, że lubisz dyskusję, że sprawia Ci ona przyjemność i że bierzesz ją zawsze na serio (mimo wysiłku mówienia prawdy, ja nawet tej dyskusji z Tobą teraz nie mogę jakoś wziąć zupełnie na serio – i tylko Ty mógłbyś mnie do tego zmusić – ale to nie zależy od Twojej woli).1

[Paryż, 23 IX 1957]

*

Mówiłeś mi (mawiałeś nieraz), że „straciliśmy kontakt”, a mnie się właśnie wydaje, że nasz dialog trwa, nawet kiedy się nie widzimy, bo po prostu mamy podobny sposób widzenia, podobny system association d'idées (co o tyle ważniejsze od tego, co rzekomo „myślimy”, w co rzekomo „wierzymy”).2

[Nonza, 9 VIII 1975]





1 Konstanty A. Jeleński, Listy z Korsyki do Józefa Czapskiego. Warszawa 2003, s. 26n.
2 Tamże, s. 50.


czwartek, 25 listopada 2010

Arnaldur Indriðason, „Grobowa cisza”

Kolejna po tomie „W bagnie” część cyklu o komisarzu Erlendurze Sveinssonie nie przynosi żadnych większych zmian. Ta sama przygniatająca depresja rozciąga się nad Islandią, Erlendur nie radzi sobie ze światem i z sobą, zbrodnia wygląda paskudnie, a śledztwo nuży. Retrospektywny wątek przeplatający zmagania Sveinssona i jego ekipy łączy niepozbawiony nut samokrytyki szkic z dziejów islandzkiej przemocy domowej doprawiony szczyptą historii nędzy, psychologią ofiary i wspominkami wojennymi. Szczegóły są tak odpychające, że lepiej wyprzeć je z pamięci czym prędzej. Nieco więcej dynamiki, a lektura jak nic mogłaby sprowokować do samobójstwa.




Ocena: 4/6

środa, 24 listopada 2010

„Wall Street 2. Pieniądz nie śpi”, reż. Oliver Stone

Na kontynuację „Wall Street” Stone'a warto wybrać się do kina, z jednej strony dla jego wdzięku na dużym ekranie, z drugiej – dlatego, że to typowa jednosezonówka, o której za kilka lat nikt już nie będzie pamiętał. Film ma wszystko poza sensownym wątkiem przewodnim: wciągający konflikt, wzruszające (czasem wręcz ckliwe) momenty, symboliczne a malownicze sceny i rozsądnie dawkowane kłucie społecznej satyry. Jednocześnie jest jednak czymś bardzo doraźnym, widać, że powstał na fali ostatniego kryzysu gospodarczego, a za kilka lat tematyczne aluzje mogą być nieczytelne.

W pierwszym „Wall Street” hochsztaplerzy oszukiwali wbrew regułom systemu, w „Pieniądz nie śpi” to sam system, którego reguł nikt nie rozumie, oszukuje i generuje problemy. Problem systemowy jest ciekawy intelektualnie, ale system to mało ciekawy bohater z punktu widzenia dramaturgii. Pozostaje zaczepić uwagę na czymś innym – a wszystko inne jest głównie takie sobie. Scenarzysta chyba nie mógł się zdecydować na wybór gatunku i zmieszał wszystkiego po trochu: jest i wątek romantyczny, i start w nowe życie, i daddy issues, i polityka, i lojalność zawodowa (środowiskowa), a nic nie jest wyzyskane do końca. Historia rozkręca się i rozkręca, by w momencie, kiedy mili acz mdławi bohaterowie zaczynają jakoś się w niej odnajdywać – skończyć się znienacka.




Ocena: 4/6

niedziela, 21 listopada 2010

Andrzej Mencwel, „Widziane z dołu” (4)

Wiek dziewiętnasty przekazał nam w spadku dwie zasadnicze idee kultury: paternalizm i elitaryzm. Obie odegrały doniosłą historyczną rolę, ale obie należą do przeszłości. Nie znaczy to oczywiście, że należą one do przeszłości jako praktyka – w dostatecznie dużej liczbie zjawisk, poglądów i postaw dzisiejszych odnajdziemy ich ułamkowe, zniekształcone, skarlałe, ale uporczywe wcielenia. Należą natomiast do przeszłości jako idee właśnie. To znaczy jako wizerunki kultury zdolne określać jej przyszłość, porządkować zadania współczesne i skupiać zbiorowe siły twórcze. Współczesna przemiana – podmiotowa i przedmiotowa – w historii kultury uczy i tego bowiem, że rozumieć kulturę to tyle co ją przekształcać.

Rodowód paternalizmu jest właściwie oświeceniowy. Z grubsza rzecz biorąc, ta koncepcja kultury zakłada, że zbiór zasadniczych wartości jest gotowy i uformowany, przede wszystkim wśród tych, którzy uznają się za ich nosicieli. Podstawowym zatem zadaniem działalności kulturalnej jest upowszechnianie tych wartości, innymi słowy – oświecanie nieoświeconych. Królewską epoką paternalizmu jest pozytywizm. Otrzymuje on wówczas silne oparcie w ideologii nauki. To nauka bowiem, zdaniem pozytywistów, docierając do samego nagiego wyglądu świata dyktuje człowiekowi zasady wartościowania i postępowania, stanowi przeto fundament wszelkiej kultury. Uprawiać kulturę – w perspektywie pozytywistycznego paternalizmu – to nic innego jak upowszechniać naukę, nieść światło wiedzy, przysłowiowy „kaganek oświaty”. Paternalizm jest więc możliwy na gruncie takiej wizji społeczeństwa, w której składa się ono z oświeconych i nieoświeconych, a choć jego działaniom przyświecają intencje demokratyczne, dość szybko wychodzi na jaw jego ukryty, paradoksalny elitaryzm. Mianowicie wtedy, kiedy okazuje się, że rzeczywiste podziały społeczne przebiegają wedle zupełnie innych zasad. Paternalizm wyróżnia bowiem tych, którzy już wyróżnieni zostali. I uprzywilejowanie ich pozycji potwierdza sankcją nauki.

Elitaryzm jest ideą jeszcze starszą, ale w wiekach ostatnich ożywioną w romantyzmie. Elitaryzm nowoczesny, odmiennie od niektórych jego dawnych wersji, nie przesądza o możliwości wtajemniczenia w kulturę na podstawie zajmowanego miejsca społecznego, albo przynajmniej nie czyni tego wprost. Pozostaje jednak elitaryzmem dlatego, że wartości kultury umieszcza poza formami zbiorowego życia, a drogą wiodącą do nich czyni wtajemniczenie. Ono zaś zależne jest od szczególnych właściwości wewnętrznych. Właściwości te są oczywiście swego rodzaju przywilejem, którego rozdawnictwo jest skrajnie irracjonalne. Romantyczny elitaryzm kulturalny nie wymyka się jednak sprawdzianom społecznym. Koncepcja kultury jako sfery wartości ezoterycznych, dostępnych tylko dla wtajemniczonych, realizuje się ostatecznie w różnych formach sekciarstwa. Sekta wtajemniczonych oddzielonych estetycznymi, poznawczymi i społecznymi barierami od profanów stanowi rzeczywiste spełnienie romantycznej idei sztuki. Dziewiętnastowieczne bohemy i dwudziestowieczne awangardy będą ją powielać przez długie dziesięciolecia. Wraz ze wszystkimi paradoksami. Koncepcja zaangażowania stanowi dobitny stempel romantycznej idei kultury – pomysł, że należy się zaangażować, aby znaleźć jakieś wyjście, jest pomysłem zrodzonym na gruncie izolacji.





Mencwel Andrzej, „Nota z okazji rocznicy”. W: Widziane z dołu. Warszawa 1980, s. 129nn.

sobota, 20 listopada 2010

Marlene Streeruwitz, „Milczenie unieszczęśliwia”

Austriacki kontekst na przykład wynika z czasów monarchii austro-węgierskiej, która była państwem policyjnym. Oświecenie było tutaj wprowadzane odgórnie – przez państwo, zatem rozum był czymś, do czego zmuszano. Stąd właśnie zrodził się tu niezwykle silny ruch antyintelektualny – tożsamy niejako z ruchem przeciwko władzy. Kiedyś miał on wyraźne zabarwienie antysemickie, bo to z Żydów składała się w dużej mierze elita intelektualna tego kraju. Dziś, oczywiście, prawie nie ma tu Żydów. Myślę, że właśnie wówczas, w latach 20. i 30., kiedy tarcia różnych struktur miały dużą moc, po raz ostatni w tym kraju istniał prawdziwy duch walki o ludzką i kobiecą godność. Wtedy zastanawiano się po raz ostatni nad tym, czym jest istota ludzka, czym jest jej godność. Dziś mamy dwie frakcje – lewą i prawą, które świetnie się dogadują, obie zbudziły w sobie pewne siły z lat 20. Z tego właśnie zrodził się ów absolutyzm narodu [...].1

*

[Drotkiewicz:] W
Uwiedzeniach bohaterka zabiera swoje córeczki do zamku, gdzie między innymi zwiedzają salę z narzędziami tortur, których używano, by zmusić kobiety do milczenia. Przewodnik dla żartu usiłuje zakuć jedną z dziewczynek w dyby dla czarownic.

[Streeruwitz:] To miejsce i ten przewodnik istnieją naprawdę. Myślę, że gdybyśmy tam teraz pojechały, zaproponowałby nam to samo. Swoją drogą to ciekawe, że nikt nie pamięta imion kobiet, które spłonęły na stosach jako czarownice. Mężczyźni, którym się to zdarzyło, są dziś pamiętani jako wybitni filozofowie, męczennicy i tak dalej, kobiety to po prostu wiedźmy.2





1 Streeruwitz Marlene, „Milczenie unieszczęśliwia”. W: Drotkiewicz Agnieszka, Dziewit Anna, Głośniej! Rozmowy z pisarkami. Warszawa 2006, s. 154.
2 Tamże, s. 155.


piątek, 19 listopada 2010

Renata Šerelyte, „Czy widziałeś?”

Kiedyś, w okresie sowieckim, trudno mi nawet powiedzieć, do czego byliśmy podobni. Teraz ślepo kopiujemy Zachód. [...] Tylko że dawniej uniformizacja należała do sfery ideologii, a teraz rolę unifikatora przejęła kultura masowa, tak mi się zdaje.1

*

Świadomość posiadania domu przewyższa religijną ekstazę, bo dom to Bóg, który wiernie słucha i nigdy Cię nie opuści, nawet jeśli będziesz okropnie bluźnić, złorzeczyć i po trzykroć się go wyrzekniesz.2





1 Šerelyte Renata, „Czy widziałeś?”. W: Drotkiewicz Agnieszka, Dziewit Anna, Głośniej! Rozmowy z pisarkami. Warszawa 2006, s. 173n.
2 Šerelyte Renata,
Imię w ciemności. Za: Drotkiewicz Agnieszka, Dziewit Anna, Głośniej! Rozmowy z pisarkami. Warszawa 2006, s. 178.

niedziela, 14 listopada 2010

Andrzej Mencwel, „Widziane z dołu” (3)

Johann Winckelmann, który w połowie osiemnastego wieku dokonywał kolejnego odkrycia antyku dla czasów nowożytnych, podjął również zadanie opisania wnętrz mieszkalnych starożytnych Rzymian. Było to o tyle ułatwione, że mógł korzystać z odkopanych właśnie, jedynych autentycznych i zachowanych w całości, wnętrz mieszkalnych Pompei i Herkulanum. Stąd też powziął pogląd, upowszechniany prawie przez dwa wieki, że wszyscy starożytni Rzymianie mieszkali w takich willach, jakie odkryto pod popiołami Wezuwiusza. Ponieważ wille te były okazałe, miały osobliwą, złożoną architekturę (atrium zdaje nam się ciągle stanowić niezbędną część każdego rzymskiego domu), były bogate w ornamentację plastyczną, życie starożytnych Rzymian wydawało się długo niedościgłym cywilizacyjnym ideałem. Wedle sugestii Winckelmanna obliczono także liczbę mieszkańców starożytnego Rzymu. Skoro zarys murów miejskich był znany, ślady podstawowych budowli publicznych dochowały się do naszych czasów, liczba prywatnych rezydencji, jaka mogła pomieścić się w granicach miasta, była łatwa do odtworzenia. Sądzono tedy, że w szczycie swego urbanistycznego rozkwitu (za Juliusza Cezara) Rzym liczył około pół miliona mieszkańców (wraz z niewolnikami). Co się tyczy tych ostatnich, warto zaznaczyć, że trzymano ich w starannie odizolowanych pomieszczeniach i nawet ci, którzy byli używani do posług najbardziej osobistych, nie mieli wstępu do reprezentacyjnej części domu. Dziś wiadomo, że ten luksusowy wizerunek Rzymu był genialnym, choć bezwiednym, fałszerstwem. Rzymianie, owszem, mieszkali w podmiejskich willach, takich, jakie zachowały się w Pompei czy Herkulanum, ale przytłaczająca większość mieszkańców miasta gnieździła się w kamienicach czynszowych, których prymitywizm odpowiadał ówczesnemu stopniowi rozwoju techniki budowlanej. Były to stojące frontem do ulicy wielopiętrowe bloki (najwyższy z nich liczył podobno dziesięć kondygnacji), budowane z cienkich ścian, bez ogrzewania, wody i oszklenia, z drabinami zamiast schodów, gdzie w pojedynczych izbach tłoczyły się całe rodziny. Miasto liczyło zaś trzykrotnie więcej mieszkańców, niż obliczano na podstawie sugestii Wickelmanna. Typowe więc rzymskie wnętrze przypominało raczej favele Rio de Janeiro czy slumsy Kalkuty niż sny Wickelmanna. Do historii wnętrz mieszkalnych wszedł jednak na stałe obraz Casa della Nozze d'Argento z Pompei. I temu podobne.




Mencwel Andrzej, „Mała historia wnętrz mieszkalnych (1)”. W: Widziane z dołu. Warszawa 1980, s. 30nn.

sobota, 13 listopada 2010

Jorge Luis Borges, Adolfo Bioy Casares, „Kroniki Bustosa Domecqa”

Książeczka „Kroniki Bustosa Domecqa” to żartobliwy drobiazg, który można by podsumować jednym zdaniem: Borges jak to Borges. Tym razem wraz z Bioy Casaresem stworzył fikcyjną postać – Bustosa Domecqa, erudytę i znawcę fikcyjnej kultury, autora fikcyjnych kronik, krytyka fikcyjnych nurtów sztuk pięknych, recenzenta fikcyjnych książek autorstwa fikcyjnych pisarzy. Jednak ten fikcyjny świat literacko-artystyczny nieprzypadkowo pełen jest z hiszpańska pobrzmiewających tytułów i nazwisk – zmyślenie przeplatają aluzje do kultury argentyńskiej, a całość, mimo krotochwilności, nie stroni od przyobleczonej w ironię filozofii. Trudno zresztą przeoczyć, że najbardziej nawet wydumana fikcyjna doktryna, po odparowaniu z niej przygodnych szczegółów, mogłaby naprawdę zaistnieć w humanistyce – o ile już nie zaistniała.

„Kroniki” są sztandarowym przykładem fikcjonalistycznej eseistyki, nawet jeśli nie najwybitniejszym, to na pewno klasycznym – pojawia się tu motyw mapy świata w skali 1:1 czy artysty zaciemniającego obraz świata w tworzonych przez siebie dziełach. Bustos Domecq nie rozczaruje wielbicieli argentyńskiego humoru.

***

Przejdźmy teraz do powieści. Herrera, który sprzedał nam jej brulion składający się z czterech rękopiśmiennych tomów, zabronił nam chwilowo ich publikacji, dlatego też oczekujemy godziny jego śmierci, aby oddać je staremu drukarzowi Rañó. Sprawa zanosi się na dłużej, ponieważ atletyczna budowa autora, który jest jednym z tych, co gdy robią głęboki wdech, pozostawiają nas bez tlenu, nie pozwala żywić nadziei na szybki koniec, jaki zadowoliłby zdrową ciekawość rynku. Po skonsultowaniu się z naszym radcą prawnym, spieszymy chwilowo z podaniem streszczenia powieści
Niech się stanie stało i jej morfologicznej ewolucji.

Tytuł
Niech się stanie stało zaczerpnął oczywiście z Biblii, z wersetu Niech się stanie światło i światło się stało, usuwając, jak to było nieuniknione, środkowe wyrazy. Treścią jest rywalizacja dwóch kobiet, nazywających się jednakowo i zakochanych w pewnym osobniku, o którym mówi się tylko raz w książce i to nazywając go błędnym imieniem, ponieważ autor powiedział nam w pewnym bardzo mu właściwym porywie, przynoszącym zaszczyt jemu i nam, że nazywa się Ruperto, tymczasem napisał Alberto. To prawda, że w rozdziale dziewiątym mówi się o Rupercie, ale to kto inny, wzniosły przykład homonimii. Kobiety zostają uwikłane w poważną rywalizację, której rozwiązanie przynosi masowa dawka cyjanku w mrożącej krew scenie, nad którą to Herrera pracował z mrówczą cierpliwością i którą, oczywiście, pominął. Inne niezapomniane pociągnięcie pędzlem przynosi nam moment, w którym trucicielka odkrywa, poniewczasie!, że na próżno zgładziła tę drugą, ponieważ Roberto nie był zakochany w ofierze, lecz w tej, co została przy życiu. Scenę tę, która wieńczy dzieło, Herrera zaplanował z obfitym luksusem szczegółów, ale nie napisał jej, aby nie musieć jej skreślać. [...] Bohaterowie, do których czytelnik ma dostęp, są zwykłymi statystami, wziętymi może z innych książek, i nie mają większego znaczenia dla wątku. Tracą czas na rozmowach bez znaczenia i nie orientują się, co się dzieje. Nikt niczego nie podejrzewa, a najmniej czytelnicy, mimo iż dzieło zostało przełożone na niejeden język obcy i otrzymało honorową opaskę.1

*

Kapitan Evita pochodzi z roku 1947 i ukazanie się utworu uczczono z wielkim hałasem na Plaza de Mayo. W kilka godzin później Vilaseco został wicedyrektorem Komisji Kultury; poświęcił tę bezczynność opracowywaniu planów poematu, który miał być, niestety, jego ostatnim. Zmarł bowiem dużo wcześniej niż Tulio Herrera, który do dnia dzisiejszego czepia się życia jak rzep psiego ogona. Oda do integracji była jego łabędzim śpiewem zadedykowanym rozmaitym dygnitarzom. Umiera skoszony w pełnej starości, zdążywszy zebrać w tomie swoją pełną produkcję. Patetyczna plaquette, którą podpisał in articulo mortis pod naszym przyjacielskim wymuszeniem w chwilę przedtem, zanim porwali go pracownicy przedsiębiorstwa pogrzebowego, rozpowszechni jego dzieło w kręgu bibliofilów, którzy podpiszą na nie subskrypcję, w moim prywatnym domu przy ulicy Pozos. Pięćset egzemplarzy na papierze czerpanym, bardzo skrupulatnie ponumerowanych, stanowi praktycznie editio princeps i, po dokonaniu wpłaty gotówką, zostaną one przekazane pocztą, która kursuje jak ta lala.2




Ocena: 4/6


1 Borges Jorge Luis, Bioy Casares Adolfo, „To, czego nie ma, nie przynosi szkody”. Tłum. Andrzej Sobol-Jurczykowski. W: Kroniki Bustosa Domecqa. Kraków – Wrocław 1985, s. 60n.
2 Borges Jorge Luis, Bioy Casares Adolfo, „Wielostronny Vilaseco”. Tłum. Andrzej Sobol-Jurczykowski. W: Dz. cyt., s. 62n.


piątek, 12 listopada 2010

Dorota Masłowska, „Koniec wielkich narracji”

Ja mam tendencję do podawania się w książkach za mężczyznę i już samo to daje mi do myślenia – po prostu czuję się, jakbym mężczyźnie mogła nadać dużo szersze spektrum mentalne niż kobiecie, że gdybym taki stopień świadomości nadała kobiecie, to byłoby to jakieś u podstaw sfałszowane. Jakieś niepokojące założenie się za tym kryje, że mężczyzna może mieć dużą świadomość, natomiast gdyby ten sam stopień świadomości miała mieć kobieta, to musiałaby to być jakaś specjalna, niezwykła kobieta, a ja chcę jednak uzyskać jakąś uniwersalność, przeciętność bohatera.




Masłowska Dorota, „Koniec wielkich narracji”. W: Drotkiewicz Agnieszka, Dziewit Anna, Głośniej! Rozmowy z pisarkami. Warszawa 2006, s. 188.

czwartek, 11 listopada 2010

Andrzej Mencwel, „Widziane z dołu” (2)

Literatura jest też tworem szczególnie wysublimowanym, oznacza to, że więcej nam zazwyczaj mówi o tym, w jaki sposób ludzie w różnych kulturach wyobrażali sobie twórczą autokreację, niż o samych tych ludziach. W gruncie rzeczy tedy literatura raczej stanowi obraz siebie samej niż czegokolwiek innego, a odczytywanie owego innego jest zajęciem niesłychanie żmudnym i ostatecznie skazanym na jakieś niespełnienie.




Mencwel Andrzej, „Mała historia wnętrz mieszkalnych (1)”. W: Widziane z dołu. Warszawa 1980, s. 29.

środa, 10 listopada 2010

Andrzej Mencwel, „Widziane z dołu”

Kiedy więc w „obitej zielonymi szpalerami i złoconą skórą” jadalni państwa Pepysów zawisł na honorowym miejscu dyplom szlachecki wraz z drzewem genealogicznym, można było powiedzieć, że restauracja została dokonana naprawdę. Ponieważ wbrew temu, co zwykliśmy sądzić, restauracja nie polega na powrocie starego porządku, lecz na tym, że przedstawiciele porządku nowego starają się za wszelką cenę do starego upodobnić.




Mencwel Andrzej, „Mała historia wnętrz mieszkalnych (1)”. W: Widziane z dołu. Warszawa 1980, s. 27n.

wtorek, 9 listopada 2010

Arnaldur Indriðason, „W bagnie”

Do kryminału „W bagnie” Arnaldura Indriðasona łatwo się zniechęcić już na pierwszy rzut oka. Po pierwsze, autor przedstawiany jest przez polskiego wydawcę jako „islandzki Mankell” – co brzmi jak „prawie jak dobre”. Po drugie, jest to pierwszy przełożony na polski tom cyklu, w oryginale stanowiący część trzecią – co na część czytelników (to ja! to ja!) zadziała jak płachta na byka. Po trzecie, całość poprzedza patetyczne motto autorstwa protagonisty – o ile po ludziach nobilitujących własne słowa cudzysłowem z reguły spodziewam się wszystkiego najgorszego, o tyle po autorze cytującym własnego bohatera nie spodziewałam się już nic.

Po tak obiecującym początku mogło być tylko lepiej. Ale tak dobrze, jak być mogło – nie było. Komisarz Erlendur Sveinsson to rzeczywiście kalka Mankellowskiego Wallandera – kalka właśnie, nie zaledwie przedstawiciel tego samego archetypu, ale bezczelna podróba. Te same przejawy dysfunkcyjności – od problemów rodzicielskich przez samotność po niską samoocenę – przeżywa z tym samym refleksyjno-marudnym zacięciem. Podobnie jak Kurt, Erlendur wybrzydza na świat czepiając się byle pretekstu – a to, że naukowcy zbierają ludzkie preparaty w formalinie, a to, że firma genetyczna zbiera historie chorób. Od Wallandera różni Sveinssona (poza brakiem ojca malującego landszafty z ptaszkiem lub bez) głównie to, że jest całkowicie, a nie tylko częściowo, antypatyczny. Podobnie jak wszyscy jego znajomi z policji.

Na resztę bagna składają się ludzie o coraz dziwaczniejszych imionach oraz ich coraz dziwaczniejsze perypetie. To drugie jest mięskiem kryminału, skupię się więc na pierwszym. Jeśli wierzyć Indriðasonowi, islandzka policja wszystkich woła po imieniu. Co zresztą nie dziwi, skoro każdy glina ma lub miał coś wspólnego z każdym przestępcą, a między sobą też się znają przynajmniej z widzenia (można wręcz pomyśleć, że w całej Islandii mieszka góra dwieście osób). Wygląda na to, że Islandczycy zamiast nazwisk mają patronimiki – których w dodatku używa się lub nie. Rodzinna niemal sielanka.

Poza tym miłym akcentem Islandia, którą pokazuje Indriðason – czy raczej Arlandur, syn Indriða – ma jednak niewiele uroku. Kraj wypełniają osiadające budynki zbudowane na bagnach, wszędobylski smród i stęchlizna. Również etos zbrodniarzy należałoby przewietrzyć: zamiast popełniać wyszukane przestępstwa, które ożywiłyby policyjne serce, działają byle jak, do zrozumiałej niechęci do miejscowych walorów krajoznawczych przydając kompleks „niechlujnych islandzkich morderstw”. Erlendur, syn Sveina, miał jednak szczęście – trafiło mu się śledztwo dotyczące kazirodztwa, gwałtów, a nawet kradzieży mózgu. Kto wie, może Arlandur do spółki z Yrsą od skradzionych oczu zwalczą stereotyp niechlujnych morderstw, zastępując go stereotypem organowego fetyszyzmu.

Bagno Indriðasona wciąga i nie wypuszcza z objęć. Nie da się ukryć, że to co najmniej poprawny, żeby nie powiedzieć: dobry, kryminał. Który, niejako mimochodem, odbiera siły i chęć do życia. Jeśli komuś niestraszne islandzkie przygnębienie, kilkakrotnie silniejsze niż szwedzkie, lodowate i brudne – polecam.




Ocena: 4/6

poniedziałek, 8 listopada 2010

Ewa Kuryluk, „Podróże Ewy Kuryluk”

Nobel dla Jelinek jest nagrodą dla nich wszystkich: akcjonistów, Thomasa Bernhardta i innych młodych radykałów, którzy patrząc na swoich rodziców, zaczęli się zastanawiać nad kamuflażem zbrodni i mentalnością zbrodniarza: jak to możliwe, że znów jest miłym cukiernikiem, kto niedawno był wilkiem i zjadł babcię? To nagroda za psychoanalizę nazizmu: za dociekania, jak apokalipsa tam dojrzewała. I jak w ogóle rodzi się w jednostce.

Ta tradycja sięga w Wiedniu początku XX wieku, lecz długo tego nie dostrzegano. [...] W czasach mojej młodości Wiedeń był postrzegany w Polsce jako stolica walca i ciastek z kremem, Hitler zaś uchodził za Niemca, choć był Austriakiem. Dlatego do pierwszego wydania [Wiedeńskiej] Apokalipsy nie wszedł esej Wiedeń Hitlera (napisany przeze mnie ponownie po angielsku otrzymał w Stanach Nagrodę General Electric dla Młodszych Pisarzy) o austriackim protonazizmie, pod którego wpływem ukształtowała się ideologia Hitlera, sformułowana w Mein Kampf. I dlatego też nie wspomniałam w posłowiu do Apokalipsy ani słowem o wiedeńskich akcjonistach, choć poznałam ich w okresie gimnazjalnym. [...]

Nobel dla Jelinek otwiera poniekąd puszkę Pandory, o której najchętniej by się zapomniało, szczególnie w Austrii. Jelinek jest najmłodszą i wcale nie najbardziej radykalną przedstawicielką austriackiej awangardy. Drastyczności nauczyła się niewątpliwie od akcjonistów, którzy w latach 60. szli za swoje występy do więzienia. [...]

Austria – inaczej niż Niemcy – została zaliczona przez aliantów do ofiar hitleryzmu, choć procent nazistów był tam niewiele mniejszy niż w Niemczech. Denazyfikację przeprowadzono więc powierzchownie, a po wojnie zarówno austriaccy socjaliści, jak i chadecy, potrzebowali głosów dawnych nazistów. I wchodzili z nimi w koalicję. Zbrodnie nie zostały rozliczone, nie było poczucia winy. [...] Pamiętam swoje młodzieńcze podróże do Niemiec. Gdy tylko ktoś się dowiadywał, że jestem Polką, od razu mi wyjaśniał, że w czasie wojny nie był w Polsce albo zaczynał się tłumaczyć, przepraszać. Poczucie winy było tam ewidentne, niekiedy przesadne. A w Austrii nic.

Myślę więc, choć może się mylę, że to właśnie brak publicznej debaty o nazizmie, zbrodni i winie tak zradykalizował austriackich artystów. To hipokryzja i kamuflaż sprawiły, że poczuli wewnętrzny przymus pokazania potworności, jaka kryje się w człowieku. W latach 60. aranżowanie „rzeźni w akcji” w kraju „miłych cukierników” było aktem artystycznego heroizmu. Vox populi domagał się przecież ukarania „zboczeńców” kastracją i śmiercią. I nic dziwnego. Akcjoniści „małpowali” przecież zbrodnię wśród prawdziwych zbrodniarzy.





Kuryluk Ewa, „Podróże Ewy Kuryluk”. W: Drotkiewicz Agnieszka, Dziewit Anna, Głośniej! Rozmowy z pisarkami. Warszawa 2006, s. 99-102.

niedziela, 7 listopada 2010

Dubravka Ugrešić, „Forsowanie wywiadu rzeki” (2)

W Chorwacji wszystko to, co związane było z komunizmem i byłą Jugosławią, zostało zniszczone. Zniszczono na przykład ponad trzy tysiące pomników ofiar faszyzmu. W zeszłym roku zniszczono pomnik Tito dłuta najwybitniejszego chorwackiego rzeźbiarza Augusta Lincica, przed jego mauzoleum. Wiele książek zostało usuniętych z bibliotek, książek napisanych przez komunistów albo Serbów. Wydana została cicha instrukcja, żeby pewne pozycje zniszczyć. I naprawdę mieliśmy palenie książek w Chorwacji, nikt o tym nigdy nie wspominał głośno, bo traktowano to jak domowe brudy, których nie należy wyciągać na światło dzienne. Odbywa się tam próba wycięcia ze zbiorowej świadomości pięćdziesięciu lat historii i połączenia nowej Chorwacji z Chorwacją z czasów drugiej wojny światowej, kiedy kraj był niepodległy dzięki temu, że popierał nazistów. [...] Oczywiście, należy jeszcze dodać, że oprócz tego wojennego sentymentu silny jest również ruch mający na celu zbliżenie Chorwacji do Austrii, a przede wszystkim Wiednia. Dość już tej baklavy, tego cevapcici i tak dalej, wiwat strudel i kiełbasa.




Ugrešić Dubravka, „Forsowanie wywiadu rzeki”. W: Drotkiewicz Agnieszka, Dziewit Anna, Głośniej! Rozmowy z pisarkami. Warszawa 2006, s. 78n.

sobota, 6 listopada 2010

Dubravka Ugrešić, „Forsowanie wywiadu rzeki”

To ciekawe, jak bardzo źle została ta książka [Amerykański fikcjonarz] przyjęta w Stanach. Poczuli się jakoś bardzo opresjonowani tym, że się o nich cokolwiek napisało, nie czując zarazem, że też tworzą jakąś opresję, pisząc o kimś innym. W Stanach można znaleźć setki, jeśli nie tysiące książek o Europie Środkowo-Wschodniej, jak tu jest bardzo brzydko, ohydnie, jak ludzie są tu głupi, prymitywni i tak dalej. Rok temu kupiłam tam przewodnik, w zamierzeniu mający być czymś, jak mniemam, zabawnym, pod tytułem Przewodnik po Molvanii, wymyślonym kraju, będącym pewnie skrzyżowaniem Mołdawii z Albanią, z podtytułem Molvania – kraj nietknięty przez współczesną dentystykę. Na okładce, oczywiście, zdjęcie bezzębnego pana pewnie z jakiejś Rumunii, czy innej Serbii. W środku zaś wiele takich zabawnych kadrów osób z problemami dentystycznymi. I to jest złe. Bardzo. Ale nikt nigdy o tym nie napisał, nie przeciwstawił się temu, ponieważ ludzie ze Wschodu przyzwyczaili się do tego, że postrzega się ich jako ludzi brzydkich, bezzębnych, leniwych, szalonych i prymitywnych.




Ugrešić Dubravka, „Forsowanie wywiadu rzeki”. W: Drotkiewicz Agnieszka, Dziewit Anna, Głośniej! Rozmowy z pisarkami. Warszawa 2006, s. 77.

piątek, 5 listopada 2010

Julio Cortázar, „Opowieści o kronopiach i famach”

Ponieważ skryby przetrwają, czytelnicy, i tak już nieliczni, zmienią swoje zajęcia i również zostaną skrybami. Coraz więcej krajów będzie należało do skrybów i fabryk papieru i atramentu – skryby w dzień, a maszyny w nocy, żeby wydrukować to, co skryby wypisały. Pierwsze wystąpią z brzegów domowe biblioteki, a zarządy miejskie zadecydują (już się o tym mówi), że na rozszerzanie ich trzeba poświęcić tereny ogródków dziecięcych. Później padną teatry, domy matki i dziecka, rzeźnie, stołówki, szpitale. Biedacy zamiast cegieł używają książek, łącząc je cementem, i tak powstają ściany, a potem całe chałupki z książek. Ale wtedy książki występują z miast i zajmują wsie, tratując zbiory i pola słoneczników, a zarządowi dróg ledwie udaje się uratować szosy biegnące pośród wysokich książkowych ścian. Czasami któraś z tych ścian wali się, powodując straszliwe katastrofy samochodowe. Skryby pracują bez przerwy, bowiem ludzkość ma szacunek dla powołania, tymczasem druki dochodzą już do brzegu morza. Prezydent republiki dzwoni do prezydentów innych republik i wysuwa inteligentną koncepcję, by nadmiary książek wyrzucać do morza, co odbywa się równocześnie na wszystkich plażach świata. W ten sposób skryby syberyjskie widzą, jak ich książki pochłania morze lodowate, skryby indonezyjskie etc. To pozwala skrybom na powiększenie produkcji, bowiem na ziemi znowu jest miejsce na gromadzenie książek. Nie myślą o tym, że morza mają dno i że na tym dnie już zaczynają się tworzyć góry druków, z początku w postaci lepkiej, a później skawalonej masy, wreszcie twardej podłogi, która, stale się podnosząc, pewnego dnia dojdzie aż do powierzchni. Wtedy wielkie wody zaleją ziemię, nastąpi przemieszczenie kontynentów i oceanów, prezydenci różnych republik zostaną zastąpieni przez jeziora i półwyspy, a inni prezydenci innych republik ujrzą, że przed ich ambicjami otwierają się olbrzymie obszary etc. Algi morskie, obdarzone tak gwałtownym pędem do rozrastania się, albo znikną, albo będą szukały wytchnienia łącząc się z drukami, co wytworzy kleistą mazię, i pewnego dnia kapitanowie wielkiej żeglugi zauważą, że okręty ich ledwie się posuwają, z trzydziestu węzłów schodzą do dwudziestu, do piętnastu, że motory huczą, a śruby deformują się. W końcu wszystkie okręty zatrzymują się w rozmaitych punktach mórz, schwytane przez mazię, a skryby całego świata piszą tysiące egzemplarzy, w których, pełni niebywałej radości, tłumaczą ów fenomen. Prezydenci i kapitanowie postanawiają przemienić statki w wyspy i kasyna, publika ciągnie pieszo po kartonowych morzach do kasyn, na wyspach, gdzie grają najrozmaitsze orkiestry, jest klimatyzacja i gdzie się tańczy do białego rana. Nowe druki gromadzą się na brzegach mórz, ale nie można ich wepchnąć do mazi, więc zaczynają rosnąć ściany druków i rodzą się góry nad ich dawnymi brzegami. Skryby rozumieją, że fabryki papieru i atramentu zbankrutują, więc piszą coraz drobniejszymi literkami, wykorzystując najmniejsze skraweczki każdego arkusza. Kiedy kończy się atrament, zaczynają pisać ołówkiem. Kiedy kończy się papier, piszą na tablicach, kaflach i tak dalej. Powstaje zwyczaj wstawiania jednego tekstu w drugi, ażeby wykorzystywać interlinie, albo też żyletkami skrobie się to, co było napisane, by móc od nowa używać papieru. Skryby pracują powoli, ale jest ich taka ilość, że druki całkowicie już oddzielają lądy od łożysk dawnych mórz. Na ziemi z trudem żyje rasa skrybów, skazana na wyginięcie, zaś na morzach są wyspy i kasyna, czyli transatlantyki, na których schronili się prezydenci republik i gdzie odbywają się wielkie fiesty i przesyła się wiadomości z wyspy na wyspę, od prezydenta do prezydenta, od kapitana do kapitana.




Cortázar Julio, „Koniec końca świata”. W: Opowieści o kronopiach i famach. Tłum. Zofia Chądzyńska. Warszawa 1999, s. 67nn.

czwartek, 4 listopada 2010

Krzysztof Nawratek, „Miasto jako idea polityczna”

[W]spółczesne miasta jako takie, same w sobie, nie mają niemal żadnego znaczenia politycznego. A przecież wielbiciele Miasta europejskiego chętnie powołują się na grecką polis, a Polis była przede wszystkim konceptem politycznym (to od słowa polites – którym określani byli pełnoprawni mieszkańcy polis – pochodzi przecież słowo polityka). Mimo więc wzrostu gospodarczego, przestrzennego czy demograficznego – Miasta umierają. Umierają jako idea polityczna, jako sposób życia ich mieszkańców oparty na samozarządzającej sobą wspólnocie. Choć więc na pierwszy rzut oka może się wydawać, że miasta przeżywają dziś oszałamiający wzrost, w istocie ma miejsce proces odwrotny. Oczywiście – zewnętrzny, fizyczny wymiar miasta rośnie, lecz to, co rośnie, to, co wciąż nazywamy miastem, wcale nim nie jest – to nowotwór, to zmutowana narośl, to karykatura Miasta. To raczej „obszar zurbanizowany” niż Miasto. Miasta umierają i myślę, że tego procesu już się nie da zatrzymać. Śmierć Miasta jednak nie oznacza końca tej idei, którą Miasto było, którą wniosło w historię Europy i świata. Miasta umierają jako pewien koncept życia wspólnoty, lecz ta śmierć nie oznacza, że historia się kończy. Istnieje życie po śmierci. „Obszar zurbanizowany” to opis pewnego fenomenu społeczno-przestrzennego, podczas gdy Miasto było projektem politycznym, społecznym i gospodarczym. Przede wszystkim politycznym. Po śmierci Miasta możemy spodziewać się, że powstanie coś nowego, coś, co będzie nowym pomysłem na siebie ludzi, którzy żyją w dużych skupiskach na małej powierzchni.




Nawratek Krzysztof, Miasto jako idea polityczna. Kraków 2008, s. 16.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...