poniedziałek, 24 stycznia 2011

Julia Hartwig, „Wiersze amerykańskie”

Mówimy czasem po powrocie z podróży
jak wspaniałe są stolice gdzie można zgubić się w tłumie
ale mówimy to po powrocie

(1970-74)





Hartwig Julia, „Kiedy co mówimy”. W: Wiersze amerykańskie. Warszawa 2002, s. 30.

sobota, 22 stycznia 2011

„Wszystkie boże dzieci tańczą”, reż. Robert Logevall

Robert Logevall stworzył śliczną, nastrojową i, o ile dobrze pamiętam pierwowzór (ale mogę pamiętać nienajlepiej), dość swobodną fabularnie adaptację opowiadania Murakamiego pod tym samym tytułem. Udane przeniesienie na ekran, charakterystycznej dla Murakamiego, po zachodniemu oswojonej orientalności. Bohater nie jest tu aż tak zagubiony jak w literackim oryginale, więcej się dzieje, a rzeczywistość jest bardziej dookreślona, ale całość przebiega w zgodzie z duchem opowiadania. Dziwność świata wydaje się uzasadniona, a jednocześnie nie traci nic na tajemniczości. Zwraca uwagę kilka przejmujących scen, tych samych, co w opowiadaniu, jak na przykład utrata orientacji w przejściu podziemnym. Ale jest jeszcze coś, co łączy film i utworek Murakamiego. Ładne to, bardzo ładne, i tak ładnie japońskie – ale za kilka lat nie będzie do czego wrócić pamięcią.




Ocena: 4/6

piątek, 21 stycznia 2011

Kazuo Ishiguro, „Okruchy dnia” (3)

Sądzę, że różnicę pomiędzy tymi dwoma pokoleniami ukażę najlepiej za pomocą pewnego porównania. Otóż kamerdynerzy z pokolenia mojego ojca widzieli świat w formie drabiny; na samym szczycie znajdowały się domy królewskie, książąt i lordów z najstarszych rodzin, poniżej zaś domy „nuworyszy” i tak dalej, aż osiągało się punkt, poniżej którego o miejscu w hierarchii stanowił już tylko majątek lub jego brak. Każdy ambitny kamerdyner starał się wejść po tej drabinie jak najwyżej, a im wyżej zaszedł, tym większy był jego prestiż zawodowy. Uosobieniem takich właśnie wartości było Hayes Society ze swym rozumieniem idei „szlachetnego domu”, fakt zaś, że głosiło ją z całym przekonaniem jeszcze w roku 1929, ukazuje, dlaczego jego upadek był nieunikniony. Albowiem wówczas takie poglądy zupełnie nie nadążały już za myśleniem ludzi będących wzorem w naszym zawodzie. Myślę, że można stwierdzić, iż nasze pokolenie widziało w świecie nie drabinę, lecz koło. Może uda mi się wyjaśnić to szerzej.

Odnoszę wrażenie, że dopiero moje pokolenie zauważyło coś, co umknęło uwagi pokoleń wcześniejszych: mianowicie, że decyzji o wielkim znaczeniu dla świata nie podejmuje się na posiedzeniach publicznych ani podczas kilku zaledwie dni przeznaczonych na międzynarodową konferencję, w pełni dostępną prasie i publiczności. Przeciwnie: dyskusje prowadzi się i decyzje podejmuje w zaciszu gabinetów wielkich domów naszego kraju. To, co z taką pompą i ceremonią odbywa się na oczach ogółu, bywa często jedynie ukoronowaniem, by nie rzec ratyfikacją, ustaleń powziętych w ciągu całych tygodni czy miesięcy w murach takich domów. Dla nas więc świat jest kołem, obracającym się wokół znajdujących się na jego osi tychże wielkich domów, których ważkie decyzje rozchodzą się na świat, na wszystkich innych, kręcących się wokół nich – i bogatych, i biednych. Pragnieniem ambitniejszych ludzi mojego zawodu było pracować jak najbliżej tej osi. Byliśmy bowiem, jak już powiedziałem, pokoleniem idealistów, dla których znaczenie miało nie tylko to, jak dobrze się służyło, lecz również jakiemu celowi; każdy z nas ogarnięty był pragnieniem wniesienia swego skromnego wkładu w dzieło tworzenia lepszego świata i rozumiał, że najpewniejszym dla nas sposobem na to jest służyć tym wielkim panom naszych czasów, których pieczy powierzono losy cywilizacji.





Ishiguro Kazuo, Okruchy dnia. Tłum. Jan Rybicki. Warszawa 1997, s. 98n.

czwartek, 20 stycznia 2011

Boris Akunin, „Azazel”

Dziwię się samej sobie, że tak mnie uwiodły kryminały Akunina, bo to książeczki jak ptifurki do kawy – staroświeckie, zalotne i błahe. Do schrupania w dwóch kęsach. Niby nic – ale jakie smakowite!

„Azazel” to pierwszy tom cyklu o Eraście Fandorinie, młodym szlachetnym sierotce zesłanym przez okrutny los na margines swojej klasy, a dokładnie – na stanowisko rejestratora kolegialnego, urzędnika państwowego czternastego stopnia. Fandorin zatem, zgodnie z wymogiem chwili, przekłada papierki w moskiewskim urzędzie policyjnym i marzy o zajęciu bardziej odpowiadającym jego ambicjom. Akunin na szczęście nie pisze drugiej „Małej księżniczki”, topos godny baśni tudzież telenowel to tylko punkt wyjścia, rychło przyćmiony przez kolejne elementy intrygi: femme fatale, ruch samobójczych nihilistów, wszechświatowy spisek i wielkie bum. Nicią przewodnią jest Fandorinowe śledztwo zapoczątkowane serią tragicznych ekscesów, w których fantazja każe ambitnemu żółtodziobowi doszukiwać się zbrodni. I słusznie.

***

Wczoraj w parku Aleksandrowskim zdarzył się żałosny wypadek, całkowicie zgodny z duchem cynicznych obyczajów współczesnej młodzieży. W obecności spacerujących zastrzelił się p. N., postawny młodzian lat dwudziestu i trzech, student Uniwersytetu Moskiewskiego, jedyny spadkobierca milionowego majątku. [...] Jak opowiadają świadkowie, przed swoim szalonym postępkiem N. popisywał się, wymachując rewolwerem. Początkowo przechodnie uznali jego zachowanie za pijacką awanturę, N. wszelako nie żartował – strzelił sobie w głowę i skonał na miejscu. W kieszeni samobójcy znaleziono list o treści wyzywająco ateistycznej, z którego wynika, że uczynek N. nie był chwilowym porywem czy też następstwem białej gorączki. Najwidoczniej epidemia samobójstw bez powodu, która nękała dotąd gród Piotra Wielkiego, dotarła i do murów matki Moskwy. O czasy, o obyczaje! Do jakiego stopnia niewiary i nihilizmu doszła nasza złota młodzież, żeby nawet z własnej śmierci czynić bufonadę? Jeśli tak odnoszą się nasi brutusowie do własnego życia, to czyż można się dziwić, że grosza niewarte jest dla nich życie innych, o ileż godniejszych ludzi? Jakże chciałoby się tutaj zacytować nieocenionego p. Fiodora Dostojewskiego, który w swoim najnowszym, majowym odcinku „Dziennika pisarza” pyta: „Kochani, dobrzy, uczciwi (posiadacie wszystkie te cechy!), dokądże uciekacie, dlaczego nęci was ta ciemna, głucha mogiła? Spójrzcie, na niebie świeci jasne, wiosenne słońce, drzewa się zazieleniły, a wy jesteście znużeni, chociaż nie żyliście wcale”.1

*

Prometeusz dał nam ogień. Mojżesz – prawo. Chrystus – kościec moralny. Ale największy z tych bohaterów to judejski Azazel, który obdarzył człowieka poczuciem godności. Powiedziane jest w Księdze Henocha: „I przeniknął miłością ku ludziom i odkrył im tajemnice, które są niebu wiadome”. Podarował człowiekowi zwierciadło, żeby widział także to, co znajduje się z tyłu – a zatem miał pamięć i rozumiał przeszłość.2



A na obrazku – okładka pierwszego polskiego wydania (2003). Nową szatę graficzną zamierzam bojkotować.




Ocena: 5/6


1 Akunin Boris, Azazel. Tłum. Jerzy Czech. Warszawa 2009, s. 13n.
2 Tamże, s. 208n.


środa, 19 stycznia 2011

Kazuo Ishiguro, „Okruchy dnia” (2)

I właśnie podczas tych wstępnych narad jego lordowska mość powierzył mi misję tak dziwną, że do dzisiaj pozostała w mojej pamięci – wraz z innymi niezapomnianymi, lecz nie tak niezwykłymi wydarzeniami tego tygodnia. Lord Darlington wezwał mnie bowiem do biura i już od progu zauważyłem, że jest nieco podenerwowany. Zasiadł za stołem i, jak zwykle, zajął ręce otwartą książką – tym razem było nią „Who's Who” – obracając kartki to w tę, to w drugą stronę.
– A, Stevens – zaczął ze źle udawaną nonszalancją, lecz zaraz urwał, nie wiedząc chyba, co mówić dalej. Stałem w miejscu, gotowy uwolnić go od tego zmieszania przy pierwszej okazji. Jego lordowska mość nadal kartkował strony, po czym rzekł:
– Stevens, wiem, że to, o co cię teraz poproszę, jest nieco dziwne.
– Sir?
– Tylko że mam teraz tyle ważnych spraw na głowie...
– Będę bardzo szczęśliwy, sir, jeżeli uda mi się w czymś pomóc.
– Bardzo przepraszam, że wychodzę z czymś takim, Stevens. Wiem, że i wy jesteście okropnie zajęci. Ale nie widzę sposobu, żeby wykręcić się od tego.
Czekałem przez chwilę, podczas gdy lord Darlington znów wertował „Who's Who”. Wreszcie, nie podnosząc głowy, powiedział:
– Zakładam, że jesteście uświadomieni?
– Sir?
– Uświadomieni, Stevens. No, o ptaszkach, o pszczółkach. Wiecie, co i jak, prawda?
– Obawiam się, że nie bardzo rozumiem, sir.
– Pozwólcie, że wyłożę karty na stół. Sir David to mój stary przyjaciel. A do tego był wręcz nieoceniony przy organizacji tej konferencji. Można śmiało stwierdzić, że bez niego nie dałoby się skłonić do przyjazdu tutaj monsieur Duponta.
– Tak, oczywiście, sir.
– Nie zmienia to faktu, że sir David ma swoje śmiesznostki. Być może sam to zauważyłeś. Przywiózł tu ze sobą swego syna, Reginalda, który będzie jego sekretarzem. Chodzi o to, że on się zaręczył. To znaczy młody Reginald.
– Tak, sir.
– Sir David od pięciu lat usiłuje uświadomić swego syna. Ten młody człowiek ma już dwadzieścia trzy lata.
– Tak jest, sir.
– Przejdę do sedna, Stevens. Tak się składa, że jestem jego ojcem chrzestnym. W związku z tym sir David poprosił mnie, bym to ja uświadomił młodego Reginalda.
– Ach, tak, sir.
– Sir David uznał, że jest to zadanie ponad jego siły, i obawia się, że on sam nie zdąży tego uczynić przed ślubem syna.
– Tak jest, sir.
– No, a chodzi o to, Stevens, że ja jestem okropnie zajęty. Sir David powinien wziąć to pod uwagę, ale cóż, właśnie teraz poprosił mnie o tę przysługę – jego lordowska mość urwał i zaczął znów studiować książkę.
– Czy dobrze rozumiem, sir – powiedziałem – że życzy pan sobie, bym to ja przekazał te informacje młodemu panu?
– No właśnie, Stevens, jeślibyście mogli. Przynajmniej to miałbym z głowy. Sir David co parę godzin wypytuje mnie, czy już to zrobiłem.
– Rozumiem, sir. Musi to być uciążliwe przy obecnym natłoku zajęć.
– Zdaję sobie sprawę, Stevens, że to wykracza bardzo daleko poza wasze obowiązki służbowe.
– Zrobię, co w mojej mocy, sir. Mogę mieć jednak pewne trudności ze znalezieniem odpowiedniej chwili na przekazanie tego typu informacji.
– Byłbym bardzo wdzięczny, gdybyście choć spróbowali, Stevens. Byłoby to naprawdę bardzo uprzejme z waszej strony. Posłuchajcie, nie ma co za długo o tym rozprawiać. Podajcie tylko najważniejsze fakty i już. Najlepiej prosto z mostu, Stevens, posłuchajcie dobrej rady, Stevens.
– Tak jest, sir. Postaram się.
– Będę wam bardzo wdzięczny. Powiedzcie mi potem, jak wam poszło.

Jak mogą się Państwo spodziewać, byłem nieco zaszokowany tym poleceniem. W warunkach normalnych długo bym się nad nim zastanawiał. Że jednak otrzymałem je teraz, w tak pełnej zajęć chwili, nie mogłem sobie pozwolić, by zbytnio mnie zaprzątało, więc postanowiłem załatwić sprawę przy pierwszej nadarzającej się okazji. O ile pamiętam, już w godzinę po powierzeniu mi tej misji spostrzegłem, że młody pan Cardinal znajduje się sam w bibliotece; siedząc przy jednym z biurek studiował uważnie jakieś dokumenty. Przypatrzywszy się bliżej młodemu panu, można było zrozumieć, na czym polega trudność, którą napotkał jego lordowska mość – i niewątpliwie również ojciec młodego pana. Chrześniak mojego chlebodawcy wyglądał bowiem na poważnego, pilnego młodzieńca, w którego rysach można było dostrzec wiele pięknych cech; jednak w sytuacji gdy temat, jaki miałem z nim poruszyć, był taki, a nie inny, lepiej byłoby mieć do czynienia z młodzieńcem nieco lżejszego – by nie rzec bardziej frywolnego – usposobienia. W każdym razie, zdecydowany jak najszybciej wykonać powierzone zadanie wszedłem do biblioteki i zatrzymawszy się nieopodal biurka pana Cardinala, kaszlnąłem lekko.
– Przepraszam, sir, lecz mam przekazać panu pewne informacje.
– Ach, tak? – żywo powiedział pan Cardinal, unosząc głowę znad dokumentów. – Czy od ojca?
– Tak jest, sir. To znaczy, częściowo tak, sir.
– Już, chwileczkę – młody pan sięgnął do stojącej u jego stóp aktówki i wyciągnął notes i ołówek. – No, walcie, Stevens.
Znów odkaszlnąłem i starałem się nadać memu głosowi jak najbardziej bezosobowe brzmienie.
– Sir David życzy sobie, by pan dowiedział się, sir, o pewnych, bardzo ważnych różnicach, jakie istnieją pomiędzy paniami a panami.
Musiałem chyba urwać na chwilę, by sformułować następne zdanie, gdyż pan Cardinal westchnął i rzekł:
– Znam je aż za dobrze, Stevens. Czy moglibyście powiedzieć od razu, o co chodzi?
– To pan wie, sir?
– Ojciec wiecznie mnie nie docenia. Ja tymczasem wyczerpująco przestudiowałem cały temat.
– Czy tak, sir?
– Od miesiąca o niczym innym nie myślę.
– Ach, więc to tak, sir. W takim razie moja informacja jest już być może niepotrzebna.
– Możecie zapewnić ojca, że jestem naprawdę bardzo dobrze przygotowany. Ta teczka – trącił ją nogą – aż pęka od notatek, a jest w nich na ten temat więcej, niż można to sobie w ogóle wyobrazić.
– Czy tak, sir?
– Naprawdę uważam, że wziąłem pod uwagę każdy wariant, jaki tylko zdolny jest wymyślić ludzki umysł. Chciałbym, byście zapewnili o tym ojca.
– Zrobię to na pewno, sir.
Pan Cardinal rozluźnił się nieco. Jeszcze raz dotknął swej aktówki – od której wolałem odwrócić wzrok – i powiedział:
– Pewnie zastanawialiście się, dlaczego nigdy nie wypuszczam z rąk tej teczki. No, to teraz już wiecie. Wyobraźcie sobie, co by się stało, gdyby otworzył ją ktoś niepowołany.
– Byłoby to wysoce żenujące, sir.
– O tak, oczywiście – powiedział, nagle prostując się – chyba że ojciec pomyślał jeszcze o jakimś nowym elemencie, nad którym mam się zastanowić.
– Nie sądzę, sir.
– Nie? Czyli nie wiemy już nic więcej o tym Duponcie?
– Obawiam się, że nie, sir.
Z najwyższym wysiłkiem powstrzymałem się, by nie dać poznać po sobie całej mej rozpaczy, gdy pojąłem, że zadanie, które uważałem już za wykonane, nie zostało nawet rozpoczęte.





Ishiguro Kazuo, Okruchy dnia. Tłum. Jan Rybicki. Warszawa 1997, s. 70-74.

wtorek, 18 stycznia 2011

Henning Mankell, „Mężczyzna, który się uśmiechał”

Wallander znów w Skanii, Mankell znów w formie. Zamiast wydumanych międzynarodowych intryg szpiegowskich, w które komisarz zaplątał się w poprzednich tomach, tym razem przyzwoite morderstwo, klasyczne śledztwo i uczciwe rozwiązanie. Mankell schowany za Wallanderem nadal wieszczy apokalipsę i zagładę szwedzkiego raju, ale wrócił mu chyba dobry humor, bo w narzekaniach więcej jest sarkazmu niż jęku. Akcja zaś toczy się tak wartko, że nie rozprasza nawet nieszablonowa, oględnie mówiąc, polszczyzna przekładu (powoduje statystykę? działalność przestanie istnieć? policja cierpi na brak personelu? i co niby znaczy biorąc za przykład? – a to ledwie garść niezręczności z dwóch cytatów poniżej).

***

– Czasami mam wrażenie, że szwedzka policja jest bardzo niemrawą organizacją.
– Nie trzeba być świeżym absolwentem Wyższej Szkoły Policji, żeby tak uważać – powiedział Wallander. – Björk obliczył, że przy takim tempie wzrostu liczny zatrudnionych w administracji i w innych sektorach, niezwiązanych bezpośrednio z pracą w terenie – wywiadowców, pracowników monitorujących ruch drogowy i tym podobnych – tradycyjna działalność policji przestanie istnieć około dwa tysiące dziesiątego roku. Wtedy wszyscy policjanci będą siedzieć za biurkami i wysyłać do siebie papierki.1

*

Trwało tydzień, nim uporali się z podstawową analizą sytuacji. W ciągu tego tygodnia ani Wallander, ani jego koledzy nie spali dłużej niż średnio pięć godzin na dobę. Później wspominali ten tydzień jako dowód, że w razie potrzeby nawet mysz może głośno zaryczeć. Również Per Åkeson, któremu doprawdy trudno było zaimponować, musiał uchylić niewidzialnego kapelusza w dowód uznania dla ich osiągnięć.
– To wszystko pod żadnym pozorem nie może wydostać się na zewnątrz – rzekł kiedyś późnym wieczorem, gdy wyszli z gmachu komendy, by odetchnąć chłodnym jesiennym powietrzem i odpędzić zmęczenie.
Z początku Wallander nie zrozumiał, o co mu chodzi.
– Jak to się przedostanie na zewnątrz, to Główny Zarząd Policji i Ministerstwo Sprawiedliwości powołają komisję, która w stosownym czasie zaprezentuje społeczeństwu coś, co nazwą modelem ystadzkim, czyli jak osiągnąć wspaniałe wyniki, dysponując minimalnymi zasobami ludzkim. Zaczną dowodzić, że szwedzka policja wcale nie cierpi na brak personelu. Biorąc nas za przykład, będą przekonywać, że tak naprawdę policjantów jest zbyt wielu. Tak wielu, że wchodzą sobie w drogę, co powoduje marnotrawienie pieniędzy i nieustannie pogarszającą się statystykę wykrywalności przestępstw.2





Ocena: 4/6


1 Mankell Henning, Mężczyzna, który się uśmiechał. Tłum. Irena Kowadło-Przedmojska. Warszawa 2007, s. 210n.
2 Tamże, s. 221.


poniedziałek, 17 stycznia 2011

Kazuo Ishiguro, „Okruchy dnia”

Hotel opuściłem chyba około czwartej. Podążyłem ulicami miasta, których szerokość sprawia cudowne wrażenie wielkiej przestrzeni. Z przyjemnością spędziłem kilka godzin li tylko spacerując sobie w miłym cieple słońca. Stwierdziłem prócz tego, że Salisbury ma w sobie wiele uroku; co chwila napotykałem stare, wykładane drewnem domy, czy małe kamienne kładki na którymś z licznych strumieni płynących przez miasto. Oczywiście, nie zapomniałem odwiedzić wspaniałej katedry, wielce wychwalanej w książce pani Symons. Trudno zresztą byłoby przeoczyć tę majestatyczną budowlę, skoro jej niebotyczna wieżyca widoczna jest z każdego miejsca w mieście. I tak, gdy wieczorem podążałem z powrotem do hotelu, wielokrotnie spoglądałem za siebie i za każdym razem mój wzrok padał na słońce zachodzące za tą ogromną wieżę.

A mimo to widzę teraz, siedząc w moim przytulnym pokoiku, że to wcale nie katedra w Salisbury ani inne urocze zabytki tego miasta pozostaną moim głównym wspomnieniem z pierwszego dnia podróży; że będzie nim oglądany rano – piękny, pofalowany, angielski krajobraz. Jestem gotów uwierzyć, że inne kraje mogą pochwalić się widokami bardziej spektakularnymi. W encyklopediach i „National Geographic Magazine” widywałem już zapierające dech w piersi fotografie ze wszystkich zakątków kuli ziemskiej: wspaniałych kanionów i wodospadów, pięknie poszarpanych szczytów górskich. Rzecz jasna, nigdy nie miałem szczęścia ujrzeć tego na własne oczy, lecz zaryzykuję teraz następujące zwierzenie: otóż najpiękniejsze krajobrazy Anglii – jak ten, który podziwiałem dziś rano – posiadają pewną cechę, której brak na pozór znacznie wspanialszym krajobrazom innych stron. Jest to cecha, dzięki której każdy obiektywny obserwator uzna krajobraz angielski za najbardziej zadowalający na całym świecie, a którą można najlepiej określić słowem „wielkość”. Jestem bowiem pewny, że gdy rano stałem na tym wysokim wzgórzu i spoglądałem na rozpościerający się u moich stóp widok, miałem owo rzadkie, lecz nieodparte poczucie obcowania z wielkością. Nazywamy nasz kraj Wielką Brytanią i są tacy, którzy uznają to za dowód naszego zarozumialstwa. Ośmielę się jednak stwierdzić, że już sam krajobraz naszej wyspy upoważnia do stosowania tak górnolotnego przymiotnika.

Czymże jednak jest ta „wielkość”? Na czymże polega, z czego wynika? Doskonale zdaję sobie sprawę, że odpowiedzi na takie pytanie należałoby szukać w mędrszej niż moja głowie; gdybym jednak miał zaryzykować własne zdanie, powiedziałbym, że piękno naszego kraju jest niepowtarzalne właśnie dzięki nieistnieniu w nim powierzchownej spektakularności. Wielkością tego piękna jest jego spokój, jego poczucie umiaru; tak jakby kraj ten wiedział o swym pięknie, o swej wielkości i nie czuł potrzeby głośnego o tym oznajmiania. W porównaniu z nim widoki, które można znaleźć w jakiejś tam Afryce czy Ameryce, choć niewątpliwie bardzo podniecające, dla obiektywnego obserwatora będą bez wątpienia mniej cenne z powodu swej zbytniej ostentacji.




Ishiguro Kazuo, Okruchy dnia. Tłum. Jan Rybicki. Warszawa 1997, s. 25n.

niedziela, 16 stycznia 2011

Herta Müller, „Człowiek jest tylko bażantem na tym świecie”

Dojmująca kronika cierpienia. Beznamiętna, choć nie dlatego, że brak w niej uczuć – beznamiętna, bo smutek i gorycz wyzute są w niej z gwałtowności buntu. „Człowiek jest tylko bażantem na tym świecie” to jedna z wczesnych książek Herty Müller, znów więc jesteśmy w zamieszkanej przez Niemców wsi w rumuńskim Banacie, kraju jej lat dziecinnych. W Banacie, gdzie historia miażdży ludzi, w których żywoty jest wpleciona – czy to jako echo przeszłości, czy jako bieżąca polityka. I nie ma człowieka dość prostego, wsi dość zapadłej, dziecka dość niewinnego, żeby mogli się przed nią uchronić. Każdego dotknie wina lub hańba – lub obie.

Proza Müller jest jak fotograficzny zapis metafizycznej strony rzeczy – ze zmysłowych opisów szkiełek, jabłoni czy deszczu niepojętym sposobem wyłania się groza świata. „Człowiek jest tylko bażantem na tym świecie” to powieść, na którą składają się utrwalone chwile, a każda chwila zamyka w sobie oścień śmierci. Jest Müller w swym beznamiętnym kronikarstwie zła mistrzynią; każde słowo tu znaczy, każde zdanie to zapadający w pamięć obraz, podrozdział to cała opowieść. „Człowiek...” to książeczka krótka, lecz wielkiej wagi, przez swoje skondensowanie tym mocniej dotkliwa.




Ocena: 6/6

sobota, 15 stycznia 2011

Z Nowym Rokiem

Tylko jedno postanowienie: wyzwania wybierać z umiarem, a kończyć w terminie. (Tak, wiem, że nie wyjdzie).

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...