środa, 18 lutego 2009

Ryszard Legutko, „Esej o duszy polskiej” (2)

Fakt oderwania się od przeszłości bywa oczywiście zauważany – choć nie zawsze w adekwatnych proporcjach – i zwykle mówi się o nim z dumą. Ma on pokazywać, że stajemy się powoli częścią globalnego świata, w którym odległości przestrzenne są mniejsze niż odległości czasowe: człowiekowi żyjącemu we współczesnej Polsce bliżej jest do nowojorczyka, niż do rodaka żyjącego pięćdziesiąt czy sto lat wcześniej. Nie trzeba wielkiej przenikliwości, by dostrzec, że takie nastawienie jest raczej naprędce zaprogramowane niż spontaniczne. Polak bowiem nie jest ani nowojorczykiem, ani światowcem. A może lepiej jest powiedzieć, iż nie ustępuje im pod względem technicznych umiejętności obsługi mechanizmów współczesności, natomiast nie przekazuje od siebie żadnych własnych treści. Pod tym względem jest zagubionym w dzisiejszym świecie nieszczęśnikiem pozbawionym trwalszej orientacji, przestraszonym wykreowanymi przez siebie demonami przeszłości, ciągle udającym, że jest kim innym, uciekającym w role, o jakich sądzi, że są warte grania. Robi to, co inni, lecz jedno tempo lub dwa później. W świecie triumfującej zewnątrzsterowności okazaliśmy się najbardziej zewnątrzsterowni ze wszystkich [...].



Ryszard Legutko, Esej o duszy polskiej. Kraków 2008, s. 103.

niedziela, 15 lutego 2009

Ryszard Legutko, „Esej o duszy polskiej”

Nie był też jasny sens dokonywanego przewrotu, ponieważ nie było przeciwnika, który został pokonany. Komuniści, znajdujący się na początku w trudnej defensywnej sytuacji, przyjęliby wprawdzie sami chętnie rolę pokonanego przeciwnika, lecz ci, którzy ich pokonali, kategorycznie odmówili akceptacji roli zwycięzców. Doszło do sytuacji paradoksalnej: do pewnego momentu komunistów bardziej bronili ich pogromcy, niż oni bronili się sami. Jeśli zaś za przeciwnika nie uważano komunistów, to kto nim był? Oczywiście system komunistyczny – padała odpowiedź. Ale przecież system ten przez ostatni okres obsługiwali ludzie, którzy przestali być postrzegani jako wrogowie. W takim razie przeciwnikiem był system we wczesnej fazie – Gierka, Gomułki, a najlepiej Moczara – oraz oczywiście w fazie stalinowskiej. W ten sposób wrogi ustrój rozpływał się w niedopowiedzeniach. Wiadomo, że był wrogi, ale każde jego przybliżenie należało opatrzyć koniecznymi kwalifikacjami, by nie dokonywać pospiesznych osądów. W rezultacie tych wszystkich eliminacji, kwalifikacji oraz coraz większego cofania się w przeszłość znaleziono wreszcie jednego wroga aktualnego. Tym wrogiem byliśmy my wszyscy, czyli polski naród i polskie społeczeństwo. Wrogość i niegodziwość systemu wyrażała się w tym, że nas wyprodukował. [...]

Doszło więc do sytuacji niepojętej. Niemal w momencie obalenia starej rzeczywistości ustrojowej i powstania nowej cały impet krytyczny i demaskatorski władzy publicznej nie szedł przeciw komunizmowi i komunistom, lecz przeciw narodowi. Prawdziwą przeszkodą dla nowego ustroju stali się sami Polacy. [...]

Czym było „stare” w rodzącej się liberalnej demokracji? Tkwiło ono – jak się rzekło – w sowiecko-komunistycznej mentalności, jaką wytworzyło życie w PRL-u. To odpowiedź dobrze znana, lecz niepełna. Zadziwiające, że równocześnie wymieniano polską tradycję narodową, szowinizm, megalomanię narodową, nietolerancję wobec obcych, zaściankowość, kolektywizm, prowincjonalizm, skłonności hegemoniczne wobec mniejszości i sąsiadów oraz wiele innych podobnych wad. Wymieniano zatem cechy, które komunizm miał zniszczyć i dla których zniszczenia władcy komunistyczni użyli niezwykle brutalnych środków i stosowali je systematycznie przez wiele lat. Jeśli więc przyjąć dosłownie i w dobrej wierze tezę o owych cechach jako konstytutywnych dla narodu polskiego, to tym samym należałoby się zgodzić, iż [...] [c]ały wielki wysiłek gigantycznego aparatu komunistycznej represji został zmarnowany. Teza ta [...] zdobyła sobie wielką popularność w pierwszych latach pokomunistycznej niepodległości, a dla jej wyrażenia posłużono się metaforą „zamrażarki”. Komunizm był „zamrażarką”, która utrzymywała pewien stary stan społeczny i mentalny przez kilka dziesięcioleci. [...]

Jak ktoś mógł kojarzyć z zamrażaniem system, w którym likwidowano całe grupy społeczne, niszczono instytucje, wykorzeniano tradycje, a na gruzach starego ładu budowano za pomocą terroru i kłamstwa coś zupełnie nowego? Już prędzej można by komunizm porównać do elektrycznego miksera czy rolniczego kombajnu. Komunizm stanowił wszak wielki projekt modernizacyjny.




Ryszard Legutko, Esej o duszy polskiej. Kraków 2008, s. 88-91.

środa, 11 lutego 2009

„Nie kłam, kochanie”, reż. Piotr Wereśniak

Miła niespodzianka, biorąc pod uwagę zasłyszane opinie i oceny na IMDb (już nie mówiąc o przeraźliwie ambitnym plakacie). Oczywiście jeśli ktoś ma alergię na bajki na dobranoc, to nie ma co się męczyć oglądając komedię romantyczną. A że „Nie kłam, kochanie” Wereśniaka jest polską komedią romantyczną, trzeba się jeszcze pogodzić z topornym product placement, nie tylko jubilerów i samochodów, ale też samej Polski (w filmie upchnięto chyba wszystkie ładne widoczki znajdujące się na trasie Warszawa-Kraków, wszystkie drogi bez dziur i wszystkie bloki bez egzemy na tynku, ale dobrze, bo czemuby Polski nie zareklamować) oraz z obowiązkowo kreatywnym podejściem do polskich realiów (np. ubogie sieroty mieszkają w apartamentowcu po sąsiedzku z biznesmenami). No i niektóre wątki się nie kleją. Co tam.

Rozczarowuje natomiast, że opowiastka nie klei się też jako bajka (ale nie rozkleja się aż tak, żeby można w niej było widzieć coś więcej). Jak rozumiem miała to być wariacja na temat: książę znajduje brylant tam, gdzie nikt by go nie szukał, wydobywa go z błota i zapewnia odpowiednią oprawę. Z Marcina wprawdzie żaden książę (kłamczuch i Piotruś Pan), nadrabia za to urokiem Piotra Adamczyka. Gorzej, że z Ani żaden brylant. Grającej ją Marty Żmudy-Trzebiatowskiej z innych ról nie znam, więc nie wiem, czy tym razem grała tak źle, czy tak dobrze (tj. czy taka była koncepcja reżysera), ale równie dobrze na planie mógłby być manekin z ładną buźką. I tyle, ani aktorka, ani scenarzystka nie obdarzyła bohaterki żadnymi innymi zaletami.

Punkt wyjścia: rodzina amanta pragnie, by się ustatkował, i to nie z lada lafiryndą, a on z pewnych względów musi tańczyć jak mu zagrają. Rzecz się dzieje w Krakowie, Szapołowska w roli matki wygląda jak Szapołowska, Tyszkiewicz w roli ciotki wygląda jak Tyszkiewicz, w tle przewija się ojciec rodziny – wypadkowa kabaretowego Mariana i męża swojej żony z „Moralności pani Dulskiej” – można więc chyba zakładać, że nie jest to rodzina ceniąca wartości typu prostota i dobre serduszko, a od narzeczonej ukochanego jedynaka oczekują bycia damą, nie kuchtą. Tymczasem Ania na początku pierwszej wizyty u potencjalnych teściów podrywa się z krzesła (tak, w obecności dwóch siedzących facetów), łapie za imbryczek (tak, cudzy imbryczek, w cudzym salonie w krakowskiej kamienicy) krzycząc, że nie trzeba kłopotu (tak, z goszczeniem jej) i usiłuje sama siebie poczęstować. I dalej w tym stylu. O dziwo, strzelająca gafę za gafą drewniana niunia wszystkich sobie zjednuje. Diabli wiedzą czym, bo nawet gdyby rodzina bohatera wiedziała tyle, co widz (a nie wie), to trudno uwierzyć, że gadanie do kwiatków (a sposób, w jaki robi to Ania powala infantylnością) czy niechęć do sypiania z pracodawcą za podwyżkę mogą być świadectwem wybitnych kwalifikacji na żonę krakowskiego filistra, która przytrzyma lowelasa na ścieżce mieszczańskiej cnoty. W to, że słodka kukła nawróciła wszystkich na poczciwość i karmienie gołębi, uwierzyć jeszcze trudniej.

A teraz – co dobrego. Po pierwsze, wygłupiający się z wdziękiem Adamczyk (choć miejscami nie wiedzieć po co przypominał Kondrata z „Dnia świra”). Po drugie, Magdalena Schejbal fajniutka swoją charakterystyczną fajniutkością. Po trzecie – i to było dla mnie clou – dyskretny humor i zabawa przyrosłym do Adamczyka skojarzeniem z poprzednim papieżem. Taka jak w scenie, w której fikus Albert (z nawróconym bon vivantem Marcinem pod pachą) wprowadza się do kaktusa Karola (zamieszkałego u od-zawsze-dobrej Ani), czemu towarzyszy tekst może się zaprzyjaźnią. Z krzesła to nie zrzuca, ale nastrój poprawia.



Ocena: 4/6

niedziela, 1 lutego 2009

Wisielczy nastrój trwa

Ogółem skazanych było około dwudziestu. Ten okrutny wyrok zaskoczył i zabolał nas wszystkich; nie tyle ze względu na szlachciców toskańskich, których nikt z nas nigdy przedtem nie oglądał, ile na rozbójników i straże, jako że wszyscy oni byli powszechnie lubiani. Mastro Pietrochiodo, stolarz i cieśla, otrzymał rozkaz wzniesienia szubienicy. Był to rzemieślnik poważny i inteligentny, przykładający się do każdej roboty, jaką mu zlecono. Z wielką żałością, zwłaszcza że pośród skazańców było dwóch jego krewnych, zmajstrował szubienicę rozgałęzioną na kształt drzewa, której wszystkie powrozy podciągało się za pomocą jednej dźwigni; była to machina tak wielka i wymyślna, że można było na niej powiesić za jednym zamachem jeszcze znacznie więcej osób niż ich skazano, z czego skorzystał wicehrabia wieszając na dodatek dziesięć kotów, na przeplatankę – dwóch ludzi, jeden kot. Trupy ludzkie i ścierwa kocie wisiały, kołysząc się, przez trzy dni i z początku nikt nie miał serca patrzeć w tę stronę. Ale wkrótce wszyscy zaczęli dostrzegać, jaki w gruncie rzeczy imponujący przedstawiają widok, i nasz pogląd na tę całą sprawę nie był już taki jednolity, a w końcu nawet żałowaliśmy trochę, kiedy przyszło ich pozdejmować i rozmontować całą tę wspaniałą machinę.1

*

WCIĄŻ staramy się wyrwać z worka, w którym siedzimy. Skąd wzięła się myśl, że istnieje coś lepszego? W jaki sposób pojawia się koncepcja czegoś lepszego? Jak wygląda to coś lepszego? Nie mówcie mi, że to dziecinny pomysł, bo w to nie uwierzę. Znam kilkoro myślących dzieci, ale nie są one aż tak bardzo myślące. A poza tym istnieje ogromna horda osób raczej nie myślących, które mimo wszystko są zdolne wymyślić coś lepszego. Myślę o wyspie szczęśliwej. Nie pozostawiwszy testamentu, Bill posuwał się ku swemu brakowi nagrody. Wynieśliśmy go pod niebiosa. Bill zostanie niewątpliwie jednym z niebiańskich herosów, jak Teodyceusz i Rime, którzy panują nad porządnym przepływem dziewic i wdów przez ten świat. Wynieśliśmy go pod niebiosa. Bill stanie się niewątpliwie jednym z bóstw niższej rangi, które kierują spokojnym przejściem cmentarzy przez niebiosa. Jeśli groby otworzą się w połowie drogi i wypadną z nich owinięte w całuny ciała, będzie to, prawdopodobnie, jego wina.2

***

A teraz głowa do góry. Bez skojarzeń w temacie. Hej ho.





1 Italo Calvino, Wicehrabia przepołowiony. Tłum. Barbara Sieroszewska. Warszawa 2004, s. 28.
2 Donald Barthelme, Królewna Śnieżka. Tłum. Krzysztof Fordoński. Poznań 1999, s. 191.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...