niedziela, 30 grudnia 2012

Paweł Smoleński, „Powiatowa rewolucja moralna” (2)


Gdyż prawda jest taka, że chcieć to móc. Muszę zobaczyć, co może człowiek, jeśli jest wystarczająco pracowity, ma wiarę, zacięcie i charakter. Jedziemy więc do miejsca, gdzie policja chciała odebrać Joli ogrodową kosiarkę samojezdną, potem jeszcze kawałeczek na Olsztyn i w bok, na drugi kraniec Dywit. A tam działka ogrodzona kamiennym murem, piękna, na pagórku, lecz nie ta, na której ma warzywa i maliny. Może – rozmarza się Jola – za kamiennym murem stanie kiedyś dom, zbudowany przez jej dzieci.

Właśnie mur jest dowodem na to, że człowiek może, kiedy chce. Kamienie zbierali na polach. Mąż sam murował, a wieś – niedowiarki – pukała się w czoło. Potem zapytali w firmie od ogrodzeń, ile należałoby się za taką robotę i wyszło, że zaoszczędzili ponad dwieście sześćdziesiąt tysięcy.

Gdyż mur to niezwyczajny. Przypomina te okalające krzyżackie zamki w warmińskich miasteczkach, tylko sporo niższy. Ale ma wszystko, co prawdziwy mur mieć powinien: baszty okrągłe i baszty kwadratowe, zaś na basztach sztywne metalowe chorągwie. Jest też brama wjazdowa, jeszcze zamknięta na łańcuch z kłódką. Jest furtka z metalowym orłem w koronie, wiszącym tuż pod kamiennym łukiem.

I jeszcze coś, czym Jola chce się pochwalić.

Obok piaszczystej drogi mur wcina się w posesję. W zatoczce stoi klinkierowa kapliczka ze stromą wieżą, krzyżem ze srebrno błyszczących rurek i figurką Matki Boskiej, podświetloną wiecznie świecącą się jarzeniówką. Dla tego światła specjalnie podciągnęli linię elektryczną.

Każdy, kto idzie drogą, może się przy kapliczce zatrzymać. Żeby ją zbudować, choć stawiała na własnej ziemi, Jola walczyła z urzędami przez bite trzy lata.




Smoleński Paweł, „Jola-z-dywit”. W: Powiatowa rewolucja moralna. Kraków 2009, s. 134n.

sobota, 29 grudnia 2012

Paweł Smoleński, „Powiatowa rewolucja moralna”

Jacek, socjolog, uważa, że naczelną przyczyną jumy była właśnie bieda. Oraz szczególnie pojmowana zaradność. Rodzice żyją z kuroniówek, nie potrafią znaleźć pracy, umieją tylko narzekać, siedzą w domach i smędzą, te ich parę groszy zasiłku ledwie starcza na żarcie i światło, czasem na podrobiony łach. Chodzić w podróbce to obciach. Młodzież z fotokomiksów ubiera się inaczej. Jumacze – zdaniem Jacka – po swojemu rzucili wyzwanie bezradności i biedzie. Ich rodzice tego nie umieli.

Tomek, terapeuta i rówieśnik najstarszych jumaczy, dodaje, że za jumą stoi upadek cenzury. Nie tej prasowej, krępującej wolne słowo, lecz społecznej, kontrolującej obyczaje i zachowania. Dostatek stał się modny. Luzactwo w cenie. Żyj, jak chcesz, w najgorszym wypadku wytkną cię palcem, ale już nie mogą zabronić. Bądź kulerski. Nieudacznicy do piachu.

Opowiada: – Zewsząd mówiono nam: bierzcie życie we własne ręce, radźcie sobie, jak potraficie. Jumacze stali się bardzo zaradni.1

*

Tomek: – Z miasteczkami na pograniczu jest tak samo jak z samooczyszczającą się rzeką. Po wielkiej powodzi szlam opada, więc woda wydaje się czysta, choć na dnie zalega gówno i brudy. To miasto pozwoliło na jumę, żyło z jumy, podziwiało jumaczy, korzystało z nich. Tu na jumie wyrosły fortuny. Ale podskórnie wszyscy czuli, że juma to szambo, ściek. Nikt się w tym gównie dziś grzebać nie będzie. Choćby sam zawinił.2




1 Smoleński Paweł, „Dziś wrzuta na Reichu”. W: Powiatowa rewolucja moralna. Kraków 2009, s. 17.
2 Tamże, s. 32.

sobota, 22 grudnia 2012

Leonardo Sciascia, „Dzień puszczyka”

„Dzień puszczyka” to powieściowy debiut Sciascii i zarazem jego wielkie wejście, choć jeszcze nie szczyt formy. Gorzko-kwaśno i bez złudzeń, wyraźnie widać zapowiedź przyszłych obsesji, bo to i sycylijska tematyka – mafia, Kościół, polityka, skorumpowane społeczeństwo, i nuta koniecznego cynizmu w obliczu świata odczarowanego. Brak za to jeszcze tej szczególnej lekkości i melancholijnego humoru z góry wiadomej przegranej. Powieść w oryginale opublikowano w roku 1961, kiedy samo istnienie mafii było jeszcze dla Włochów kwestią sporną – „Dzień puszczyka”, częściowo oparty na faktach (za inspirację posłużyło autentyczne morderstwo z roku 1947), wzbudził więc spore poruszenie opinii publicznej. W 1968 roku książka została przeniesiona na ekran przez Damiano Damianiego, a jedną z ról głównych zagrała Claudia Cardinale.

***

– Zaraz powiem o rogaczach. Ktoś odkryje, że mu się romansuje w domu, zrobi jatkę: nie jest urodzonym rogaczem. Ale jeśli uda, że o niczym nie wie, albo pogodzi się z rogami, to znaczy, że się rogaczem urodził... [...] Naród – uśmiechnął się szyderczo stary – naród... Naród miał rogi i ma rogi: różnica polega na tym, że faszyzm zawieszał chorągiew tylko na rogach całego narodu, a demokracja pozwala, aby każdy zawieszał ją sobie, i to w dowolnym kolorze, na własnych rogach... Wracajmy do naszego tematu; nie tylko pewni ludzie rodzą się rogaczami, rodzą się nimi także całę narody; rogacze od najdawniejszych czasów, jedna generacja po drugiej...1




Ocena: 4/6


1 Sciascia Leonardo, Dzień puszczyka. Tłum. Halina Kralowa. Warszawa 2010, s. 54nn.

piątek, 21 grudnia 2012

Edmund Niziurski, „Przystań Eskulapa; Szantaż w wodociągach”

Co jest dobre w powieściach milicyjnych, to że jak znalazł nadają się do autobusu. W odróżnieniu od literatury pociągowej, literatura autobusowa nie powinna przykuwać ani wciągać, chodzi w końcu o to, by czymś zapełnić dwadzieścia minut między przystankami, a nie by dać się wywieźć do drugiej strefy biletowej. Peerelowskie kryminały cechują się tą przedkonsumpcyjną niespiesznością świata, w którym ani ofiara szantażu, ani podejrzani, ani śledczy nie popadają w zbyteczną ekscytację, dzięki czemu w każdej chwili można się oderwać od śledztwa i, wzorem bohaterów, zająć hodowlą świnek morskich, zmywaniem naczyń czy obserwacją wzrastania ogrodu.

W „Przystani Eskulapa” Niziurskiego tropienie zbrodniarzy odbywa się mimochodem, na marginesie problemów dnia powszedniego, w błogim bezpieczeństwa, bo co ma być, to będzie, a zagadka prędzej czy później jakoś się rozwiąże. Akcja „Przystani” toczy się w latach pięćdziesiątych, a tło obyczajowe mówi tyleż o rzeczywistości, co o ówczesnych sposobach jej obrazowania. Zagrożony niezrozumiałym zamachem profesor Mistral, całym sercem oddany medycynie uczony, żyje w ubóstwie niczym franciszkanin – absolutnie nic nie ma, bo ten samochód, ten dom, to wszystko, co użytkuje, to przecież nie jego, tylko państwowe. Władza ludowa już pracuje nad awansem mas, i choć znać jeszcze dawne podziały społeczne, choć gospodyni nazywa się Macioszkowa, a element o niepewnym pochodzeniu ma na nazwisko z cudzoziemska Stor, to stróże prawa, sól tej ziemi, zwą się już słusznie Trepka, Żurko i Dziarmaga, a biedna sierotka, choć nie udaje jej się zrobić kariery stricte naukowej, o własnych siłach znajduje pracę w instytucie badawczym jako laborantka. Kobiety, choć już odnoszą sukcesy w naukach ścisłych, wciąż jeszcze pastelowymi sukniami przyozdabiają wiosnę i mącą w głowie porucznikowi Dziarmadze. Krótko mówiąc: nowe przenika się ze starym, a niepowtarzalna atmosfera trudu i optymizmu powojnia nieskażona jest jeszcze dydaktyczną socjalistyczną sztampą. Nade wszystko jednak dają o sobie znać powojenne kłopoty z aprowizacją, co rodzi zaskakujące z dzisiejszej perspektywy trudności, ale i szanse. Oto milicja, zabezpieczając na miejscu przestępstwa kieliszek, w którym być może podano truciznę, musi spacyfikować protesty gospodyni, której brakuje zastawy. Oto postronna osoba, natknąwszy się na trefny rękopis, błyskawicznie się go pozbywa, nie może się jednak oprzeć, by z plastikowej okładki nie wyciąć sobie wkładek do butów, dzięki czemu milicja podejmuje rwący się trop. To były czasy!

„Szantaż w wodociągach”, opowiadanie drukowane w odcinkach w prasie, również pochodzi z lat pięćdziesiątych, ale realia oddaje kreską dużo ostrzej parodystyczną. I tu powojenna nędza różne ma oblicza. Z jednej strony na rynku takie braki, że szemrana ludność kradnie z ruin zlew w celu zainstalowania sobie w willi. Z drugiej strony, szeregowy pracownik miejskich wodociągów, zmuszony oddawać szantażyście połowę pensji, utrzymuje żonę i dzieci z takim trudem, że aż żona decyduje się... nie to, żeby zaraz iść do pracy, ale podjąć się chałupniczo paru zleceń. Z trzeciej, złodzieja poznać po tym, że jak się utuczy szynką, to aż mu się kołnierzyk nie dopina. Niestety, rozwiązanie zagadki od początku oczywiste.

***

– [...] Praca w ogrodzie wpływa wybitnie korzystnie na układ krążenia, Pawełku.
– Jak to, a śledztwo?
Trepka otarł łysinę ruchem spracowanego wieśniaka.
– Czyż nie mamy naszego dzielnego przyjaciela Żurki?
– Jak mam to rozumieć? Spuściliście się więc całkiem na Żurkę?
– Przyjacielu, czy naprawdę warto sobie szarpać nerwy z powodu tego plugawego morderstwa? [...]
– Wydaje mi się – zauważyłem głośno – że [...] zobowiązaliśmy się niejako moralnie do ścigania [...] mordercy.
– W zasadzie masz rację, Pawełku.
– Dlaczego więc nie zajmiecie się w sposób zdecydowany tą sprawą, kapitanie, i, pozwólcie to powiedzieć, trwonicie swój cenny czas i zdolności na sadzenie kapusty?1

*

– [...] Za granicą mogli się podać za [...] naukowców z instytutu hematologicznego. Nie wiem, czy by się to udało. W najgorszym razie pozostawało im jedno wyjście: sprzedaż pracy [naukowej]. Są kraje, gdzie odkrycie naukowe jest towarem. Można je sprzedać i kupić.2




Ocena: 4/6


1 Niziurski Edmund, Przystań Eskulapa; Szantaż w wodociągach. Łomianki 2010, s. 118n.
2 Tamże, s. 241.

sobota, 15 grudnia 2012

Manuela Gretkowska, „My zdies' emigranty” (2)


Mieszkanie nasze oprócz wielu mysich dziur kryło przed nami także inne tajemnice. Wiedzieliśmy o grzybie, który zimą zalągł się w łazience pozbawionej sufitu. Wiosną grzyb zaróżowił się, spurpurowiał i pięknie rozplenił. Latem, rozgrzany słońcem, jakby zmarniał i zapyział, ale było to pozorne zanikanie flory w naszej łazience. Po odpadnięciu od ściany umywalki (sama odpadła pewnej nocy) zobaczyliśmy, że kryła za sobą wspaniały zielony mech, ładniejszy nawet od dziko rosnącego w lesie. W tym samym czasie nasiliły się mysie galopady. Kupiliśmy łapki, truciznę, maszynę emitującą ultradźwięki zabójcze dla gryzoni, naftalinę – podobno myszy nie znoszą jej zapachu. Niestety gryzoniom naftalina zupełnie nie przeszkadzała. Maszyna robiła regularne bip bip i myszy harcowały w takt tej mysiej dyskoteki, mech przytulnie szumiał, grzyb pęczniał.

Zauważyłam, że u sąsiada, naprzeciwko, myszy wygryzły w drzwiach olbrzymią dziurę. Zapukałam do niego, żeby się dowiedzieć, jak je tępi. Otworzył uśmiechnięty Chińczyk.
– Jaka myszy? Jaka myszy? U mnie nie być żadna myszy – uprzejmie poinformował.

Opowiedziałam wieczorem Cezaremu o rozmowie z Chińczykiem. Cezary nie wnikał w to, czy sąsiad hoduje myszy w celach kulinarnych, czy też cierpi na niedowład wzroku i słuchu. Zadecydował przeprowadzkę. Na razie do mieszkania znajomych wyjeżdżających na wakacje, a potem zobaczymy.




Gretkowska Manuela, My zdies' emigranty. Warszawa 2007, s. 129n.

piątek, 14 grudnia 2012

Manuela Gretkowska, „My zdies' emigranty”


6 października

Nareszcie po roku tułaczki po hotelach, przytułkach, zamęczania znajomych i przyjaciół naszą obecnością mamy z Cezarym nasze własne mieszkanie. Od przyjazdu do Francji spaliśmy w różnych miejscach: w przedsionku kasy oszczędnościowej otwieranej dla nas nocą przez dozorcę lubiącego młodzież; w szafie zakonu dominikanów; w starym parku, który o świcie okazał się zapuszczonym cmentarzem. Zawsze mówiłam, że ktoś przeklął dach nad moją głową, ale teraz koniec klątwy i włóczenia się – własne studio z dwoma dużymi oknami, drewnianą podłogą, łazienką, malowniczymi łukami oddzielającymi kuchnię od pokoju. Całe to cudo jest tuż przy placu Nation, na ulicy o śmiesznej nazwie Rendez-Vous.

8 października

Dwa dni przed naszym wprowadzeniem zawalił się sufit w łazience. Ktoś jednak przeklął dach nad moją głową. Pierwsza noc w nowym mieszkaniu i już impreza światło-dźwięk. Gdy wyłączyliśmy lampę i położyliśmy się zmęczeni przeprowadzką, zobaczyliśmy tuż nad naszymi głowami świecące dziury. Nie mogły to być gwiazdy, nie mieszkaliśmy przecież na poddaszu. Jednak świecące punktu układały się najwyraźniej w konstelacje Oriona i Wielkiej Niedźwiedzicy. Zapaliliśmy światło i obejrzeliśmy sufit. Na deskach przyklejono niewidoczne w dzień kawałki czegoś fosforyzującego, w ciemnościach znakomicie udającego gwiazdy.

O czwartej obudził nas tupot i pisk. Nie można było mieć wątpliwości – myszy. Mój dzielny mąż uzbrojony w szczotkę wyruszył na polowanie. Myszy polskie wystarczyło postraszyć stukaniem i miało się spokój do rana. Myszy paryskie, nieco mniejsze, były bardziej bezczelne. Włączone radio, światło dodawały im odwagi i zachęcały do harców, galopad. Siedząc na łóżku, zawinięta w koc odważyłam się wyjrzeć na pole bitwy i w tym momencie jedna z myszy zaczęła szarżować w moją stronę. Nie było innego wyjścia, jak użyć gazu łzawiącego. Myszy mają chyba zbyt małe oczy, by zareagować na gaz, więc szare stworzenie przebiegło niczym nie spłoszone przez moje łóżko i zaczęło nową rundę wokół mieszkania. Załzawieni, pokonani musieliśmy wyjść z domu. Doszliśmy do placu Bastylii, placu, o którym, jeszcze wiele lat przed rewolucją, hrabia Cagliostro powiedział, że będzie należał do ludu i – rzeczywiście, na wszystkich prawie ławkach spali kloszardzi. Poszukaliśmy wolnej ławki i położyliśmy się, my, właściciele studia za 2000 franków miesięcznie.




Gretkowska Manuela, My zdies' emigranty. Warszawa 2007, s. 53nn.

sobota, 8 grudnia 2012

Backlash

Ona jest mężczyzną.







sobota, 1 grudnia 2012

Olgierd Dudek, „Króliczek” (6)


Od dawna już wiadomo, że praca jest jedną z najmniej cenionych wartości. Wiedzieli o tym egipscy robotnicy budujący piramidy, Chińczycy pracujący przy wznoszeniu wielkiego muru i niewolnicy pracujący w rzymskich termach. Na przestrzeni wieków nic nie ulegało zmianie, poza nazwami ustrojów i formami organizacji. Tylko władza i zdolność do narzucania innym własnego zdania decydowały o wysokości zajmowanego szczebla na drabinie statusu społecznego. O Aleksandrze Wielkim czy Napoleonie uczy się w każdej szkole. Zapomina się jednak już o milionach chłopów żywiących armie wielkich wodzów. Nawet w obecnych, oświeconych i najsprawiedliwszych z możliwych, czasach eksponowane i dobrze płatne pozycje społeczne zajmują ludzie o zdolnościach Timura, Saladyna albo Cezara.




Dudek Olgierd, Króliczek. Poznań 2006, s. 225.

piątek, 30 listopada 2012

Olgierd Dudek, „Króliczek” (5)


Picie jest naturalną cechą tego kraju, tak samo jak święta narodowe z okazji przegranych bitew i nieudanych powstań. Tylko na lekkim rauszu można być dumnym z kraju, w którym tylko podatki są dowodem istnienia jakiejkolwiek organizacji na szczeblu państwowym.




Dudek Olgierd, Króliczek. Poznań 2006, s. 200.

środa, 31 października 2012

Olgierd Dudek, „Króliczek” (4)

Człowiek jest jedyną na świecie istotą, która wstaje, kiedy jest ciemno, pracuje, nawet jeśli nie ma na to siły, a z owoców jej pracy korzysta zazwyczaj ktoś inny, kto równocześnie domaga się za to wdzięczności.




Dudek Olgierd, Króliczek. Poznań 2006, s. 186.

wtorek, 18 września 2012

poniedziałek, 17 września 2012

„Czy wreszcie do czegoś dojdziesz?”, reż. Takeshi Kitano

Wreszcie udane podejście do Takeshiego Kitano, choć nie powiem, żeby i tym razem nie wprawił mnie w konsternację. Młody bez perspektyw marzy, by posiąść kobietę w samochodzie – czyli punkt wyjścia mamy ponadczasowy (film nakręcono w latach 90., ale czyta się jak powstały wczoraj) – ale jeśli u Kitano ktoś marzy, to już wiadomo, że zaraz odpadniemy od poręczy. No tak, samochód to klucz do sukcesu, a co można zrobić, żeby posiąść, jeśli nie kobietę, to przynajmniej ten klucz? Chyba tylko sprzedać dziadka na narządy. A jeśli klucz nie otworzy drzwi, niezależnie od poniesionych kosztów? I tak rozkręca się eskalacja niedorzeczności, raz uruchomiony ciąg klisz popkultury, z których utkany jest człowiek i jego marzenia, prowadzi w coraz bardziej zaskakujące rejony rzeczywistości, a Kitano, wyśmiewając wszystko totalnie, pastiszuje kolejne konwencje filmowe, co oczywiście nie może skończyć się dobrze, za to musi się skończyć widowiskowo. Nie od rzeczy jest jednak Kitano zwany japońskim Tarantino, i nie o sam humor tu idzie, ale i brak hamulców – bo końcówka to już naprawdę zabawa dla ludzi o dużej odporności estetycznej.




Ocena: 4/6

sobota, 15 września 2012

Olgierd Dudek, „Króliczek” (3)

Wyciągnąłem z kieszeni dwa złote i podałem jej.
– Co chcesz? – nie zrozumiała.
– Jestem twoim klientem. Kupuję gazetę.
– Nie wygłupiaj się – skrzywiła się. – Jak chcesz, to przejrzyj sobie jedną. Nie musisz od razu kupować. W ogłoszeniach o pracę i tak nic nie ma.
– No to wiem już wszystko, co chciałem wiedzieć.





Dudek Olgierd, Króliczek. Poznań 2006, s. 177.

piątek, 14 września 2012

„Autor widmo”, reż. Roman Polański

Na DVD „Autor widmo” to już nie to, co w kinie – choćby dlatego, że monumentalna posępność ołowianego morza, odpowiadająca za jakąś połowę złowieszczej atmosfery, w której dusił się nieszczęsny bohater, inne wrażenie robi wylewając się z dużego ekranu, a inne ujęta w ramkę monitora z przekątną naście cali. Do tego mocno konwencjonalny, wręcz sztampowy scenariusz, który rozczaruje amatorów szpiegowskich łamigłówek. I w tym momencie dobrze wspomnieć, że to nie żadne spy games, a Polański. Na tle polityczno-sensacyjnych awantur delikatnie rozrysowuje ambicjonalne rozgrywki kilkorga frustratów, miotających się w ponurej sieci wzajemnych powiązań. Tępawy polityk – król świata, a poza tym niespełniony błazen, jego zbytecznie bystra żona – poza tym niespełniona polityczka, jego idealnie akuratna blond asystentka i kochanka – poza tym niespełniona mężatka, a do kompletu w środek trójkąta trafia zakompleksiony choć pokupny redaktor jego autobiografii – poza tym niespełniony pisarz. Odcięci od świata na prywatnej wyspie, skłóceni, z konieczności jednoczą się w obliczu telewizyjnych wieści o narastającej wrogości świata na zewnątrz – ale nie dajmy się zwieść, prawdziwe zło czai się jednak gdzieś między nimi. A dla rozładowania grozy – to tu, to tam cierpki akcent humorystyczny, jak wtedy, kiedy ghost writer nad tekstem do obróbki załamuje ręce gestem z „Krzyku” Muncha, czy kiedy w odpowiedzi na niezręczny komplement pod adresem żony prezydenta i jego domowego doradcy w jednym –  didn't you want to be a real politician? – słyszy: didn't you want to be a real writer?. Drobiazgi marginalne, ale ujmujące chyba dla każdego, kto zawodowo tkwi w cieniu i mozolnie haruje na cudzy sukces.

Ewan McGregor jak zawsze uroczy w wyciągniętym swetrze, Kim Catrall poprawnie dwuznaczna w ołówkowej spódniczce, naprawdę niezły Pierce Brosnan (w roli fabularnie wzorowanej na Tonym Blairze, ale mimiką i stylem bycia naśladujący G.W. Busha), strugający głupa niepokojąco wiarygodnie. Aż do końca nie mogłam się za to przekonać do Olivii Williams, której rola aż się prosiła o Tildę Swinton, taką jak w „Tajne przez poufne” – zwłaszcza, że w pamięci miałam świetny duet Tildy z Ewanem w „Młodym Adamie”, więc dziewczyny cały czas toczyły w mojej głowie pojedynek. Który pozostał nierozstrzygnięty, bo i tak wszystko wygrał Ewan.




Ocena: 5/6

czwartek, 13 września 2012

Olgierd Dudek, „Króliczek” (2)

Kiedy wypadniemy ze strefy normalności, odkrywamy nagle naszą prawdziwą naturę. Wtedy albo odrzucamy nasze dotychczasowe złudzenia, walcząc o przeżycie na kły i pazury, albo uciekamy w świat niepewności i rozmyślań o fundamentalnych prawdach życia. Pierwszy typ ludzi to politycy, którzy doskonale radzą sobie w świecie przeciętnych obywateli. Drugi – filozofowie, którzy wcześniej czy później zaczynają przymierać głodem.




Dudek Olgierd, Króliczek. Poznań 2006, s. 92.

środa, 12 września 2012

Andrea Camilleri, „Papierowy księżyc”

No proszę, już dwa lata minęły od mojego ostatniego spotkania z komisarzem Montalbano. Postarzał się komisarz, marudny się zrobił, ale sympatią darzę go nieodmiennie. Choć Camilleri wyraźnie popadł w rutynę, zwłaszcza jeśli idzie o wątek kryminalny – bo obrazki z Włoch jak zawsze pyszne – ale intryga... Owszem, jest pieprznie – zaczyna się od trupa z przyrodzeniem na wierzchu, a potem napięcie rośnie – owszem, jest zagadkowo, bo w układance co i rusz coś nie pasuje, jest tylko jedno „ale”: nadmiar wiarygodności psychologicznej zabił suspens. Osoba mordercy tak świetnie pasuje do swej roli, że jej tożsamość jest jasna gdy tylko postać pojawia się na scenie. Tymczasem komisarz guzdrze się przez całą książkę, jakby przedwczesna demencja starcza zmąciła mu umysł. Zostaje niezła powieść obyczajowa – seks, przemoc i Sycylia – ale to jednak ciut za mało.




Ocena: 4/6

wtorek, 11 września 2012

Olgierd Dudek, „Króliczek”

Podobno socjaliści to ludzie, którzy twierdzą, że każdy ma prawo kraść, demokraci – że każdy ma prawo kraść, ale w ramach rozsądku, konserwatyści natomiast są osobami, które już nakradły i wymagają od wszystkich innych poszanowania świętego prawa własności.




Dudek Olgierd, Króliczek. Poznań 2006, s. 67.

czwartek, 16 sierpnia 2012

Kazimierz Kwaśniewski, „Śmierć i Kowalski”


Ktoś morduje trójmiejskich taksówkarzy. W całej Polsce znikają dyrektorzy państwowych przedsiębiorstw handlowych. Henryk Kowalski, kobieciarz, lekkoduch, prywatna inicjatywa i właściciel połowy opla w jednym, przypadkiem tylko unika śmierci. I tu zaczyna się ta historia.

Przesympatyczny kryminał – na ile powieść milicyjna może być przesympatyczna – z przesłaniem o popłatności bycia lojalnym wobec socjalistycznej ojczyzny. Pozbawiony suspensu, z intrygą od początku niemal wyłożoną kawa na ławę. Nie dla rozwikłania zagadki się to więc czyta, nawet nie dla obserwowania, jak rozwikłają zagadkę pułkownik Radzikowski, kapitan Słapa, porucznik Sękowski i ich koledzy – ale dla przyjemności zanurzenia się w poczciwości PRL-u wyobrażonego, dla radości śledzenia wątków obyczajowych i gospodarczych oraz arcylekkiego poczucia humoru. Czy Słomczyński, kryjąc się za pseudonimem, miał poczucie, że chałturzy, i tym chałturzeniem sobie uwłacza? Czy może jednak bawił się równie dobrze jak czytelnik?




Ocena: 4/6

środa, 15 sierpnia 2012

Teodora Dimowa, „Matki”

„Matki” Dimowej cechuje pewne efekciarstwo psychologiczne, charakterystyczne, mam wrażenie, dla całej serii wydawniczej Biblioteka Babel. Jest to raczej studium postaci niż pełnoprawna fabuła, i jest coś kabotyńskiego w opublikowaniu tej książki jako powieści – jakby same sylwetki dzieci i rodziców, same szkice rodzinnych uwikłań już tworzyły opowieść, jakby samo pochwycenie obrazka było wystarczającym usprawiedliwieniem dla opowiadania, jakby każdy drobiazg był wart świadectwa, wygłoszonego w dodatku z zadęciem i namaszczeniem. Codzienne biedy życia wpisuje autorka w mit, niestety, mit z konieczności nie może być oryginalny, tok narracji z każdą kolejną historyjką coraz toporniej ciąży ku coraz bardziej spodziewanemu zakończeniu, Jawora – ośrodek świata wszystkich postaci – to metafora żenująca w swej prostolinijności, źle to wszystko  jest rozegrane, niedopracowane, spłycone jakieś, i kiedy puenta nadchodzi, rozwiązanie przynosi tylko niesmak.

A co dobrego? Wszystko poza tym. Książka rewelacyjnie oddaje klimat transformacji kraju komunistycznego Europy środkowej – znane przecież i nam sprzed lat kilkunastu codzienne realia raczkującego kapitalizmu na Dzikim Wschodzie. Dimowa ma oko do szczegółu, do tych wszystkich układów i układzików, drobnych geszefciarzy, grubych ryb mafijnych i urażonych w swej dumie inteligentów próbujących się odnaleźć w nowym wspaniałym systemie – i do tego, jak odnajdują się w nim ich dzieci. O ile wydumane drugie dno „Matek” jest raczej niesmaczne, o tyle warstwa obyczajowa to sam cymes.




Ocena: 4/6

wtorek, 14 sierpnia 2012

Wojciech Józef Burszta, Mariusz Czubaj, „Krwawa setka. 100 najważniejszych powieści kryminalnych”


„Krwawa setka” to leksykon kryminałów wciągający bardziej niż kryminał. Subiektywny przewodnik po czytelniczej pasji, z nachyleniem – jak przystało na autorów – antropologicznym. Pióro mają panowie lekkie, hasła przeplatają wywiadami ze sławami takimi jak Forsyth czy Mankell, więc od książki trudno się oderwać. Nie obeszło się bez drobnych potknięć, od merytorycznych (ostatnia część cyklu o lumpie Mendozy przedstawiana jest jako pierwsza), przez niezręczności stylistyczne (autorzy odtwarzają atmosferę omawianych kryminałów tak udatnie, że miejscami przejmują ich perspektywę w sposób konsternująco wierny, co objawia się np. narzekaniem, że polityczna poprawność krępuje ekspresję chamstwa czy „nazywanie rzeczy po imieniu”: „Afroamerykanie to asfalty”, „kobiety to zasadniczo dziwki” – s. 70), a skończywszy na – niezawinionych przecież przez autorów – błędach korekty w ilości nieco poza granicą tolerancji. Łatwo jednak przymknąć na to oko, bo nie jest to erudycyjna ramota, ale pikantna pychotka wyostrzająca apetyt na większą porcję kryminalnej prozy.




Ocena: 5/6

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Tomasz Piątek, „Przypadek Justyny”


Kiedy miałem dziewięć lat, ciotka zapytała mnie, czy na podwórku bawię się z innymi dziećmi w kółko graniaste. Był to jeden z tych momentów mojego życia, w których bardzo dużo zrozumiałem.

Na podwórku, oczywiście, nie bawiłem się w kółko graniaste. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że na podwórku można bawić się w kółko graniaste. W kółko graniaste bawiłem się natomiast w szkole. Bawiłem się, bo musiałem. Pani, która nas uczyła, miała dziwaczny zwyczaj przerywania interesującego wykładu o zwyczajach ślimaków albo o zdaniach rozwiniętych i kazała całej klasie kręcić się w kółko pod tablicą. Musieliśmy przy tym powtarzać rymowankę. Jedna z nich mówiła o w miarę niewinnym jeszcze kółku graniastym, za to druga była naprawdę upiorna. „Ach, jakże jest nam wesoło, dwa kółeczka krążą wkoło, dwa kółeczka krążą wraz, ach, jakże to bawi nas”. Gdybym kiedykolwiek był naczelnikiem więzienia, kazałbym tak robić moim więźniom. I skowyczałbym przy tym ze śmiechu. I może dopiero wtedy poczułbym się uwolniony od tych dwóch kółeczek.

Kiedy ciotka zadała mi to pytanie, zrozumiałem, że kiedy ona była mała, dzieci robiły coś takiego z własnej nieprzymuszonej woli, a nawet dla jakiejś perwersyjnej przyjemności. Zrozumiałem, że tak samo musiały robić jeszcze wtedy, kiedy pani była mała. Zrozumiałem, że pani myślała, że to jest zabawa i że my sami, z własnej woli, też się tak bawimy. Zrozumiałem, że ona chce nam zrobić przyjemność.

Zrozumiałem też, dlaczego pani każe nam śpiewać piosenkę o parowozie, z imitującym gwizdanie refrenem: „Fijuju, fijuju, fijuju, fiu”, który koledzy przerabiali na: „Fijujut, fijujut, fijujut, fiut”. Parowóz był czymś obrzydliwym, mniej więcej jak stary i zakurzony samochód marki maluch, ale najwyraźniej kiedy pani była mała, parowóz był czymś takim jak odrzutowiec. I nadal panią fascynował.

Na podwórku nie bawiliśmy się w kółko graniaste, ani w parowóz. Przeważnie bawiliśmy się w ten sposób, że jeden drugiemu zabierał zabawkę, a tamten musiał ją odebrać. I gonił za nim, krzycząc: „Chuju pierdolony!”.

– Nie, nie bawimy się w kółko graniaste – powiedziałem. – Bawimy się w chujów pierdolonych.

Ciotka nakrzyczała na mnie. A dopiero niedawno zdałem sobie sprawę z tego, że nasza pani musiała myśleć o sobie jako o pani bardzo nowoczesnej. Technika rekreacji w środku lekcji, jaką wtedy wprowadziła, musiała być absolutną nowością w pedagogice.




Piątek Tomasz, Przypadek Justyny. Wołowiec 2004, s. 63nn.

niedziela, 5 lutego 2012

„Doctor Who”, sezon 1

Oglądam „Torchwood”, spin-off serialu „Doctor Who”, czas więc na parę słów o samym „Doktorze”. Tylko jak to napisać? Jak napisać, że serial o samotnym przedstawicielu pozaziemskiej cywilizacji Władców Czasu, wraz z ponętną Ziemianką latającym po świecie – czy raczej światach – w angielskiej budce policyjnej z lat 60. XX wieku i regularnie ratującym wszechstworzenie od zagłady przy pomocy kieszonkowego Cudownego Artefaktu może nie być parodią, ale fantastycznym serialem wszech czasów (przynajmniej w naszym wszechświecie)? Dickens i duchy w wiktoriańskim Cardiff, kosmiczni łupieżcy infiltrujący brytyjski rząd, atak morderczych manekinów na Londyn, ostatni człowiek, czy raczej post-człowiek, obserwujący Ziemię ginącą w ogniu Słońca – odcinek za odcinkiem wypełniają brawurowe podróże w czasie i przestrzeni, a szalone przygody, nieobciążone zresztą nadmierną troską o spójność, służą za kanwę nawiązań do popkultury, aluzji politycznych, a przede wszystkim – zjawiskowych efektów specjalnych, co razem daje potężną dawkę dziecięcej frajdy. A w tle biegnie do bólu realistyczny wątek obyczajowy – towarzyszka Doktora, Rose, wychowana w niepełnej rodzinie dziewczyna z mało perspektywicznych rejonów społeczeństwa klasowego, próbuje ułożyć sobie stosunki z chłopakiem, matką i resztą świata. Billie Piper wypadła w swojej roli znakomicie, podobnie jak Christopher Eccleston, jako Doktor dyskretnie uroczy bez popadania w czarusiowatość, lekko przemądrzały bez popadania w zadufanie, wyalienowany, a jednocześnie bardzo ludzki.

Nie jest to właściwie sezon pierwszy, a jedynie pierwszy po przerwie – „Doctor Who” był wcześniej kręcony w latach 1963-89, czyli przez 26 sezonów! Powrócił, po kilkunastu latach obietnic BBC, w 2005, na dzień dobry zgarniając 10 milionów widzów, czemu trudno się dziwić, bo sądząc po bohaterach – szukająca swojego miejsca sprzedawczyni w butiku odzieżowym, domorosły haker zarabiający na życie jako mechanik, mamuśka z bezrobotnej klasy pracującej, z tlenionym kucykiem związanym wyciągniętą frotką i plastikowymi kolczykami w formie różowych serduszek – jest to serial adresowany do tak zwanego zwykłego człowieka. Trudno się powstrzymać od przygnębiających porównań z polską popkulturą, niezdolną do stworzenia nie tylko własnego Doktora, ale nawet porządnej edycji kultowego serialu Brytyjczyków. Pierwsza seria, jedyna wydana w Polsce, zwraca uwagę defektami – od pominięcia jednego z odcinków w spisie odcinków na okładce (na szczęście na płytach są wszystkie), poprzez nienajlepsze tłumaczenie dialogów, aż po paskudne błędy ortograficzne w napisach („morzemy”!). Póki więc mamy to, co mamy, pozostaje zanurzyć się w kulturze brytyjsko-pozaziemskiej.




Ocena: 6/6

sobota, 4 lutego 2012

Enrique Vila-Matas, „Krótka historia literatury przenośnej” (9)

Kolejną niespodzianką było to, że na dnie morza pada deszcz i „gęsto płynie łza, rozlewa się obficie i jak swój własny duch rozpływa się w niejasnym grymasie zapomnienia w morzu rozsądku, gdzie deszcz pada powoli i ukośnie, a to proza płacze...”.




Vila-Matas Enrique, Krótka historia literatury przenośnej. Tłum. Joanna Karasek. Warszawa 2007, s. 97.

piątek, 3 lutego 2012

Gajto Gazdanow, „Wieczór u Claire; Widmo Aleksandra Wolfa”

Wydanie obejmuje dwie króciutkie powieści, z których pierwsza, debiutancki „Wieczór u Claire”, mimo że krótsza, okazała się nie do przebrnięcia. Być może spodoba się miłośnikom Prousta ciepło nastawionym do jego epigonów, bo i tu przez kilkadziesiąt pierwszych stron bohater-narrator przewraca się w łóżku i wspomina dotychczasowe życie – jak podobno skwitował „W stronę Swanna” jego niedoszły wydawca. Wspomnienia te, jak to marzenia senne, płyną pozornie chaotycznie, i to tyle podobieństw formalnych, bo powieści daleko do stylistycznego czaru impresjonizmu Prousta. Poza tym o ile u Prousta historia usiana jest obyczajowymi obserwacjami-perełkami, o tyle u Gazdanowa bohater po prostu bez polotu brnie przez życie. Droga przez mękę.


Ocena: poddałam się na 53 stronie

*

Jeśli zaś chodzi o „Widmo Aleksandra Wolfa”, to niefortunnie zaczęłam lekturę od noty na okładce, więc teraz zostaje mi zacząć od ostrzeżenia dla czytelników, a gratulacji dla wydawnictwa. Trzeba wybitnego poczucia humoru, żeby nazwać utwór „thrillerem”, choćby i „psychologicznym”, po czym opowiedzieć całość do końca, dosłownie aż do ostatniego zdania. A jest to historia człowieka ściganego przez całe życie przez widmo mężczyzny zabitego przezeń w czasie rozruchów. Wrota piekieł, które uchyla wojenna rzeź za sprawą widma nie mogą się zamknąć, a cień apokalipsy zasnuwa dalsze życie bohatera. Opublikowane tuż po wojnie „Widmo” (1947), w porównaniu z młodzieńczym „Wieczorem” (1929), to rzecz zupełnie innego formatu. O ile „Wieczór” eksploatował nostalgię za przeszłością z drętwotą charakterystyczną dla zapożyczeń i manieryzmów, o tyle w „Widmie”, niepokojącym i niejednoznacznym, temat powracającej przeszłości tchnie autentyzmem. Nie był może Gazdanow wielkim pisarzem, ale przynajmniej przerósł sam siebie.


Ocena: 4/6

czwartek, 2 lutego 2012

Lutowy początek roku

Trzy i jedna trzecia roku istnienia bloga – istnienia, bo niezupełnie: pisania. Nawet bez jakichś szczególnych podsumowań można już dostrzec pewne prawidłowości, choćby patrząc na kalendarz archiwum. Cóż, wyzwania inspirują mnie do czytania, ale nie do pisania. Sporadycznie wspominam lektury z wyzwań, pozostałych – nawet i to nie, tuziny wersji roboczych zalegają gdzieś w otchłani, nawet odpisywanie zaniedbuję (niniejszym wszystkich, których to dotyczy, przepraszam). Nie zamierzam zarzucać bloga, ale i ciszy z niego nie przegonię.

wtorek, 31 stycznia 2012

Murasaki Shikibu, „Genji monogatari”


„Genji monogatari”, czyli „Opowieść o księciu Promienistym”, to pochodząca z początku XI wieku powieść Takako Fujiwary, córki japońskiego arystokraty i urzędnika cesarskiego, Tametoki Fujiwary (Murasaki Shikibu to pseudonim). Licząca 54 rozdziały „Genji monogatari” nie została jeszcze w całości przełożona na język polski, w internecie są jednak dostępne wybrane rozdziały w przekładzie Moniki Szyszki. Dzieło to jest zapewne fundamentalne z perspektywy historii japońskiej literatury, ale z perspektywy współczesnego szeregowego czytelnika – niekoniecznie.

„Genji monogatari” opowiada – bo i o czym miałby opowiadać utwór z czasów feudalnych – o życiu dworu. Miłość dworska, dworska żałoba, dworskie intrygi, dworskie obrzędy religijne, dworska muzyka i poezja, przy pomocy której komunikuje się książę (w tekst autorki są zresztą wplecione liczne przywołania autentycznej poezji z epoki), realia dworskiej codzienności – przedstawione są przez Shikibu barwnie i nadspodziewanie ciekawie. Choć nad życiem księcia nieustannie unosi się śmierć i smutek, swawolnych dworskich obyczajów nie powstydziłaby się współczesna opera mydlana (kochliwy, choć nomadycznie wierny książę wiąże się a to z bratanicą, a to z własną przybraną córką). Czego zresztą skutkiem ubocznym są pogmatwane koligacje, wywołujące zamęt odwracający uwagę od samej opowieści. Wymowa całości „Genjiego” jest pewnie bogatsza, jednak we fragmentach potrafi znużyć.




Ocena: 3/6

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Yoko Tawada, „Fruwająca dusza”

Podobno człowiek od dawien dawna tęskni do Tygrysa. W księgach świątynnych są zapiski, że przed kilkuset laty liczne były przypadki porzucania domów przez młode dziewczęta, które odchodziły w głąb lasu, gdzie ponoć żyła pogromczyni Tygrysa imieniem Kikyo. W miejscu gdzie przypuszczalnie stał jej dom, jest dziś Szkoła. Naucza tam mądrości z Księgi kobieta, która zdobyła rozgłos, naturalnie, jako Kikyo. I tak jak paręset lat temu, znów ciągną tam, zostawiając swe domy, młode dziewczęta. Risui też pewnego dnia spakowała rzeczy i odeszła. Risui to właśnie ja.1

***

Niewiele potrafię powiedzieć o tej książce poza tym, że jest genialna. Bohaterka, Risui, odpowiada na znak, porzuca świat i wyrusza w miejsce odosobnienia, gdzie wraz z grupą kobiet poświęca życie na studiowanie Księgi, czyli kroczenie Drogą Tygrysa ku – no właśnie, czemu? Oświeceniu? Świętości? Zjednoczeniu z bóstwem? To rozstrzygnięcie jest zbyteczne, bo chociaż „Fruwająca dusza” pełna jest poetyckiej fantastyczności przesyconej odniesieniami do kultury Wschodu, orientalność wydają się jedynie ilustrować uniwersalny rozwój życia mistycznego. A że mistyka nabudowuje się na konkrecie, autorka musiała zgłębić codzienność grupy religijnej. Tawada stworzyła znakomite studium relacji, jakie w mniejszym czy większym stopniu zawiązują się chyba we wszystkich grupach tego typu – od zakonu kontemplacyjnego po akademickie seminarium filozoficzne. Erudycja, wnikliwość i wyobraźnia Tawady sprawiają, że trudno się z utkanym przez nią światem rozstać.




Ocena: 6/6


1 Tawada Yoko, Fruwająca dusza. Tłum. Barbara Słomka. Kraków 2009, s. 8.

sobota, 28 stycznia 2012

Yasushi Inoué, „Haori”

„Haori” to opowiadanie w formie kilku listów, które kolejno doświetlają tę samą, pozornie tylko prostą historię miłosną z punktu widzenia wwikłanych w nią osób. Na sześćdziesięciu kilku stronach Inoué kondensuje dzieje kilkudziesięciu lat emocji, tajemnic i kłamstw, nie zatrzymując się na powierzchni z jednej strony, nie osuwając się w efekciarskie przerysowanie z drugiej. Nota na okładce wspomina o japońskiej egzotyce obrazowania, mam jednak wrażenie, że w obrazowaniu uczuć – a jest to w końcu utwór psychologiczny – mniej tu japońskiej egzotyki, a więcej po zachodniemu rozumianego uczuciowego napięcia. Zdarzenia nie poddają się dominacji schematu, kolejne szczegóły, zamiast wpisać się w główny wątek historii, przeformułowują ją, wymuszając na czytelniku zmiany rozkładu uczuć i ocen, by w końcu zostawić go ze świadomością braku ostatecznych rozstrzygnięć.




Ocena: 4/6

czwartek, 26 stycznia 2012

Haruki Murakami, „Sputnik Sweetheart”

Kolejny Murakami, kolejna oniryczna opowieść. Oniryczna szeroko, bo to i senna pod względem nastroju, i osobliwa pod względem intrygi – rozedrgana tymi dziwacznymi dysonansami, które tylko w snach mają sens, i jak sen wieloznaczna. Zdarzenia w „Sputniku Sweetheart” składają się nie tyle w łańcuch, co w przestrzeń, w której krąży, próbując ułożyć wzajemne relacje, troje bohaterów: Sumire, młoda, rzekomo obiecująca początkująca pisarka, pisząca dużo gorzej niż Murakami, pracodawczyni Sumire – Miu i przyjaciel Sumire – narrator. Znów ktoś kocha bez wzajemności, ktoś znika, ktoś komuś oferuje cudze ciuchy, jest też fascynujący mnie motyw ogórków w lodówce. I znów, jak to u Murakamiego, bez fajerwerków, ale i bez rozczarowania.




Ocena: 4/6
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...