środa, 23 czerwca 2010

Stanisław Lem, „Dzienniki gwiazdowe” (4)

On chciał filozofować, to znaczy być Bogiem, bo cóż innego oznacza w końcu filozofia, jeśli nie chęć zrozumienia wszystkiego w stopniu większym, aniżeli umożliwia to nauka!




Stanisław Lem, „Doktor Diagoras”. W: Dzienniki gwiazdowe. Kraków 2006, s. 223.

wtorek, 22 czerwca 2010

Paul Levinson, „Miękkie ostrze”

Nudna książka o środkach przekazu informacji. W dodatku nudna w sposób banalny, nie jakoś śmiertelnie, brak więc nawet perwersyjnej przyjemności z czytania ekstremalnego. Przegadana, sztywna, w tej chwili już przebrzmiała (Paul Levinson opublikował „Miękkie ostrze” w roku 1997, polski przekład wyszedł w 1999) – chyba że jest jeszcze ktoś, komu trzeba objaśniać nowalijki w rodzaju hipertekstu i klikania. Jest tu porządny (i nudny) kawałek historii mediów, ale faktografia ginie w natłoku skojarzeń autora, który plecie trzy po trzy co mu akurat palce na klawiaturę przyniosą, przy czym z besserwisserskim wdziękiem powołuje się na znanych sobie pisarzy i filozofów (wszystkich trzech), stawiając się przy okazji w jednym rzędzie z Popperem czy Russellem, a nawet z uznaniem poklepując Poppera po główce za jakiś koncept. Jako prawdziwy humanista żadnych tematów się nie boi, odkrywa więc trywialne problemy moralne typu stosunek człowieka do sztucznej inteligencji i z wysiłkiem kleci niedorzeczne rozwiązania, odsłaniając, że o etyce i literaturze fantastycznej – na nieszczęście przemądrzale przez siebie komentowanej – nie wie nic.

Zaskakujące, jak łatwo opublikować coś w Routledge'u (wydawca oryginału), który, okazuje się, nie jest żadnym gwarantem jakości. Wystarczy kilka truizmów, byle prezentowanych z rozmachem, a erudycję można zamarkować efekciarskimi ozdobnikami (przydadzą się interdyscyplinarne analogie między umysłem a DNA czy kontrolą informacji a ogrodnictwem – swoją drogą, dowiedziałam się, że bylica uczula) i obfitym, choć przypadkowym, powoływaniem się na guru dziedziny (w tej roli Marshall McLuhan).



I co tu teraz przeczytać, McLuhana czy „Moby Dicka”?




Ocena: 2/6

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Stanisław Lem, „Dzienniki gwiazdowe” (3)

I tak dr Hopfstosser, brat tego Hopfstossera, który jest znanym tichologiem, opracował tablicę periodyczną cywilizacji Kosmosu w oparciu o trzy zasady, pozwalające nieomylnie wykrywać społeczności najwyżej rozwinięte. Są to reguły Śmieci, Szumu i Plam. Każda cywilizacja w fazie technicznej zaczyna z wolna tonąć w odpadkach, które sprawiają jej ogromne kłopoty, aż wyprowadzi śmietniska w przestrzeń kosmiczną; żeby zaś nie przeszkadzały zbytnio w kosmonautyce, umieszcza się je na specjalnie wyosobnionej orbicie. W ten sposób powstaje rosnący pierścień wysypisk, i właśnie po jego obecności można rozpoznać wyższą erę postępu.

Jednakowoż po pewnym czasie wysypiska zmieniają swój charakter, w miarę bowiem rozwoju intelektroniki trzeba się pozbywać coraz większych ilości złomu komputerowego, do którego przyłączają się stare sondy, sputniki itp. Te myślące odpady nie chcą kręcić się po wieczność w pierściennym śmietniku i pierzchają z niego, zapełniając okolice planety, a nawet cały jej system; faza ta doprowadza do zanieczyszczenia środowiska – intelektem. Różne cywilizacje usiłują zrazu rozmaicie zwalczać ten problem; bywa, że dochodzi do komputerocydu, np. umieszcza się w próżni specjalne pułapki, sidła, wnyki i zgniatacze psychicznych wraków, lecz efekt podobnych akcji jest jak najgorszy, wyłapaniu ulegają tylko wraki najniżej stojące pod względem umysłowym, więc taktyka ta preferuje przetrwanie śmieci najbystrzejszych; łączą się one w gromady i szajki, urządzają naloty i kontestacje, wysuwając trudne do spełnienia postulaty, bo domagają się części zamiennych i przestrzeni życiowej. Gdy im odmówić, złośliwie zagłuszają łączność radiową, włączają się do audycji, nadają własne proklamacje, przez co planetę na tym etapie otacza strefa takich trzasków i wycia w eterze, że bębenki pękają. Właśnie po tym trzeszczeniu można z wielkiej nawet odległości rozpoznać cywilizacje udręczane plagą polucji intelektualnej. Dziwne, jak długo astronomowie ziemscy nie mogli pojąć, czemu Kosmos, podsłuchiwany radioteleskopami, pełen jest szumu i innych bezsensownych odgłosów; są to właśnie zakłócenia będące skutkiem nazwanych konfliktów, które utrudniają poważnie nawiązywanie międzygwiezdnej łączności.

I wreszcie plamy słońc, ale o specyficznym ukształtowaniu, jak i składzie chemicznym, który można ustalić spektroskopowo, zdradzają obecność cywilizacji najwyżej rozwiniętych, które przebiły już zarówno Barierę Śmieci, jak i Szumu. Plamy te powstają, kiedy olbrzymie plamy narosłych wiekami odpadów same rzucają się jak ćmy w płomienie miejscowego słońca, żeby w nich zginąć samobójczo. Tę manię wzniecają specjalne środki depresyjne, którym ulega wszystko, co myśli elektrycznie. Metoda rozsiewania owych środków jest nad wyraz okrutna, ale też bytowanie w Kosmosie, a już zwłaszcza budowanie w nim cywilizacji, nie stanowi, niestety, sielanki.





Stanisław Lem, „Podróż dwudziesta pierwsza”. W: Dzienniki gwiazdowe. Kraków 2006, s. 100n.

niedziela, 20 czerwca 2010

Jarosław Marek Rymkiewicz, „Zachód słońca w Milanówku”

Skoro skończyłam już uwalniać notki z zamierzchłych czasów „Kolorowego czytania”, czas przejść do wyzwań bieżących. Nie takie miałam plany, o poezji pisać nie zamierzałam, ale niemożność zgrania czytelniczych chęci z biblioteczną dostępnością sprawiła, że w końcu postanowiłam napisać o tym, co znalazłam u siebie. I tak padło na „Zachód słońca w Milanówku” Jarosława Marka Rymkiewicza, laureata Nike jeszcze z 2003 roku.

Ogród to topos trwale Rymkiewicza fascynujący – niedawno ukazało się wznowienie opartego na jego pracy doktorskiej eseju „Myśli różne o ogrodach”. Także w tomie „Zachód słońca w Milanówku” ogród jest motywem centralnym – sceną istnienia, po której w takt pieśni Schuberta, arietty zimowej i ländlera pogrzebowego krążą niesamowite dramatis personae. Przez ogród ciągnie więc procesja gości z zaświatów: piękna młynarka, poeci i filozofowie, ale także mieszkańcy ogrodu: koty, jeże i żaby, szwabskie krasnale z gipsu, przyjaciółka jabłonka i bluszcz twój kolega – a wszystko to szuka Boga, który odnaleźć się nie daje. I chociaż skryty za maskami kolejnych postaci poeta (nie, nie on – koty pisały moje wiersze, ja innych zajęć miałem wiele) relacjonuje poszukiwania tonem pełnym beztroski, obramowując je rymem i rytmem niemal jak z dziecięcych wyliczanek czy ludowych przyśpiewek, krotochwilna forma jedynie wyostrza rozpaczą podszytą świadomość, że metafizyczna zagadka pozostanie nierozwiązana.

***

W maju bzy kwitną trochę oszalałe
I szerszeń huczy w onirycznym locie
Bladoróżowe fioletowe białe
Zwisają kiście przy dziurawym płocie

Szerszeń o bycie ma sekretną wiedzę
Lecz coś innego wie bez fioletowy
Ja się nad wierszem niepotrzebnie biedzę
Więcej już nic mi nie przyjdzie do głowy

Bzy kwitną – chyba chore są na głowę
Koty szerszenia o tam w trawie jedzą
Ja też znam bytu tajemniczą mowę
Wiem coś takiego czego bzy nie wiedzą

Wszystko niebawem pojedzie do Tworek
Nocną kolejką – jaki dzień liryczny!
Bzy oraz koty są psychicznie chore
Byt jest
wie immer autotematyczny

Różowe czarne o złowieszcze kiście!
O zmierzchu jadą stąd puste wagony
Bzy czy wy wiecie po co zakwitłyście?
Nie tylko koty – byt też jest szalony1





Ocena: 4/6


1 Jarosław Marek Rymkiewicz, „Ogród w Milanówku, kwitnący bez”. W: Zachód słońca w Milanówku. Warszawa 2002, s. 13n.

sobota, 19 czerwca 2010

Jerzy Pilch, „Tysiąc spokojnych miast” (8)

– Witaj z Narodzeniem Pańskim, Jerzyku – powiedział pan Trąba – szczerze mówiąc oczekiwałem, że po ubiegłorocznych ekscesach nie pan Naczelnik, ale ty [po] mnie przyjdziesz. Daj zresztą, Pan Bóg, wieczór noc wesołą, takie tam i ekscesy. W końcu na jutrznię zdążyliśmy, jak mnie pamięć nie zawodzi. A jeśli idzie o nadmierną swobodę teologiczną, która bierze mnie w takich razach w swoje posiadanie, nic na to nie poradzę. Jestem, Jerzyku, człowiekiem prawdziwie samotnym, a na ludziach prawdziwie samotnych wszelkie formy obecności Bożej sprawiają specjalne, niekiedy wręcz kłopotliwie inspirujące wrażenie.




Jerzy Pilch, Tysiąc spokojnych miast. Londyn 1997, s. 179.

piątek, 18 czerwca 2010

Anna Piwkowska, „Niebieski sweter”

Zgodnie z podtytułem książka Anny Piwkowskiej „Niebieski sweter. Wiersze dawne i nowe” zawiera okraszony nowościami wybór poezji ze zbiorków wcześniejszych (m.in. większość wierszy ze zbioru „Po”), dzięki czemu tom stanowi dobrą prezentację poetyckich inklinacji autorki. Podmiot liryczny, rzadko kiedy pozostający w ukryciu, to kobieta, z dotkliwą szczerością, ale bez popadania w egzaltację mówiąca o sprawach najintymniejszych – miłości, tęsknocie, wierze, śmierci. Tytułowy niebieski sweter jest doskonałą ilustracją poetyki Piwkowskiej – choć tematem często są uczucia, wiersze dalekie są od abstrakcji, punktem wyjścia jest na ogół zmysłowo doświadczany, faktycznie lub tylko w wyobraźni, konkret – dźwięk, faktura, słońce (drżący kurant wygrywał narkotyczny motyw jesieni1, lepiła się żywica do spragnionych palców2, białe tulipany, różowe tulipany, tulipany czerwone, wiosna operowała światłem lepiej, niż najbardziej doświadczony fotograf3). Pierwszorzędne znaczenie ma barwa – w świecie Piwkowskiej kolorem naznaczone są nie tylko przedmioty, ale także wspomnienia, marzenia, sztuka i literatura (adnotacja na niebieskim Portrecie Anny Nawrockiej4, niebieski kolor w wierszach innego poety5). Mimo feerii doznań nie ma tu chaosu czy gwałtowności – patrzymy na świat spokojnie, szeroko otwartymi oczami dziecka, które z nieporuszoną prostotą zagłębia się w rzeczywistość, rozgrzebując ją aż do trzewi (rozdłubywałaś palcem ranę serca jak mała dziewczynka kawałek urodzinowego tortu wierząc, że znajdzie w nim złoty orzech6). Albo inaczej: Piwkowska pisze, jakby puszczała w ruch wahadło, które wychyla się aż do granicy możliwości, gdzie, zanim powróci do zwykłego stanu, zastyga na moment w bezruchu – i ten właśnie moment uchwytuje poetka.

***

W pogodny dzień
tak młoda jak na fotografii tej sprzed pięciu lat
(teraz starzeję się wolniej)
siedząc na pieńku brzozy na pieńku z pamięcią
mam (i z tobą)
prywatnej nie wykluczam wojny.
Krzyk ptaków, klangor sierpnia, już dawno zamarły
i słowa pożegnania cisną się na usta
same w sobie dość gniewne, ale bije szósta
więc zmierzcha i kontury ganku się zatarły.
Pies krąży po ogrodzie za przygodnym kotem,
który z kolei długo wpatruje się w sójkę,
piaskowe niewiniątko z błękitnym odlotem
po obu stronach skrzydeł jakby Dali sójkę
dał jej w bok swoim pędzlem – czyste barwy ziemi:
błękitne żyłki, brązy i szkarłat jesieni.
Mija gniew, obudzona w środku nocy powiem,
że jesteś dla mnie wszystkim, zwyczajnie, jak człowiek.
Widzę przez okno pokój, ciebie, w tobie jesień
i myślę czy mi jakąś uwagę poświęcisz
w swoim zeszycie w kratkę i wiatr liście niesie
tak jak kiedyś przyniesie wieść o twojej śmierci.7





Ocena: 6/6


1 Anna Piwkowska, „Wioska norinska”. W: Niebieski sweter. Wiersze dawne i nowe. Warszawa 2004, s. 59.
2 Anna Piwkowska, „Kolęda wigilijna III”. Tamże, s. 65.
3 Anna Piwkowska, „Fotografie”. Tamże, s. 83.
4 Anna Piwkowska, „Fotografie”. Tamże, s. 83.
5 Anna Piwkowska, „Wioska norinska”. Tamże, s. 59.
6 Anna Piwkowska, „Trzy drogi do jeziora”. Tamże, s. 71.
7 Anna Piwkowska, „W pogodny dzień”. Tamże, s. 43.


czwartek, 17 czerwca 2010

Henning Mankell, „Biała lwica” (2)

„Psy z Rygi”, cieszące się tu i ówdzie mianem najgorszej części cyklu o Wallanderze, na pewno nie są zwycięzcą, bo „Biała lwica” przebija je we wszystkim. Mankell znowu, zamiast ograniczyć się do przyzwoitego kryminału z zapłakaną Skanią w tle, porusza pół tuzina ambitnych tematów społecznych. I tym razem naprawdę porusza je łopatą.

Prolog to broszurka propagandowa o białych najeźdźcach zakładających w RPA organizację rasistowską. Następnie na scenę wchodzą dobrzy, prości Murzyni, którzy nawet będąc płatnymi zabójcami modlą się do swoich bogów i boleją nad zabijaniem kobiet. Dalej pojawiają się przestępcy powiązani z KGB oraz przemyślenia autora na temat upadku komunizmu w Europie Środkowej, a wraz z nimi nieunikniona refleksja czytelnicza, iż dobrze się stało, że w końcu Mankell ograniczył zaangażowanie społeczne swoich kryminałów do Skandynawii.

Jeśli chodzi o Szwecję, „Biała lwica” to przewidywalny lament nad rajem utraconym, posunięty jednak ciut za daleko. Wallander zmaga się z absurdalnymi problemami sercowymi i rodzinnymi, nic to jednak w porównaniu z postępującym upadkiem szwedzkiego społeczeństwa. Szwecja stała się krajem prawdziwie niebezpiecznym, służba w policji jest pełna groźnych sytuacji, a że szwedzkim policjantom praca myślowa idzie dość ciężko, często kończy się tragedią. Jeden policjant złamał nogę. Drugi, wypełniając zadanie złapania byczka na autostradzie (tu przypomina się Chmielewskiej „Krokodyl z Kraju Karoliny” i doktor, który „zaplątał się w buhaja” – tyle że tam rzecz była zabawna) poślizgnął się, wpadł do rowu i skręcił kostkę. Sam Wallander poślizgnął się, wpadł do jeziora i przemarzł. Nic dziwnego, że kiedy ktoś włamuje się do jego domu i kradnie płyty, komisarz walczy z płaczem.

Za dużo tu deszczu, za dużo marudzenia. Wiadomo, że znakiem rozpoznawczym Wallandera jest melancholia (żeby nie powiedzieć – mazgajstwo), ale kryminałowi przydałby się jakiś suspens. Tymczasem przez pierwszych sto stron napięcie rosło tylko dlatego, że gryzłam palce w oczekiwaniu – rozpłacze się Wallander, czy nie rozpłacze? Na stronie 115 następuje kryzys i rozładowanie, po czym można już zająć się śledzeniem wątku kryminalnego. Przy czym „śledzenie” znaczy tu tyle, że potrzeba wiele wysiłku, by go wyśledzić i nie stracić z oczu, bo Mankell postanowił kłaść nacisk na coś zupełnie innego – na łzawą agitkę i smęcenie w duchu prologu. Miało być wzruszająco i z przesłaniem, a wyszło autoparodystycznie. Ale nie ma tego złego – najgorszy Wallander już chyba za mną. Mam nadzieję, że przy kolejnym spotkaniu urok smutasa zadziała.

***

Najbardziej życzyłby sobie spokoju.
Pomyślał o planach matrymonialnych ojca. I o włamaniu, i o muzyce, której został pozbawiony. Czuł się tak, jakby mu ktoś odebrał ważną część jego życia.1

*

– Louise taka właśnie jest.
– Jak anioł?
– Niezupełnie. Kiedyś, robiąc kawę na nasz wieczorek, sparzyła się i przypadkiem usłyszałem, jak zaklęła.2

*

Coś go przerażało w tym śledztwie. Miał wrażenie, że dopiero je rozpoczynają.
Boję się. Jakby czarny palec wskazywał na mnie. Tkwię w czymś, czego nie jestem w stanie zrozumieć. Brakuje mi odpowiednich predyspozycji.
Usiadł na wilgotnym kamieniu. Zalała go fala zmęczenia i zniechęcenia. Popatrzył na jezioro i pomyślał, że śledztwo i jego odczucia cechuje duże podobieństwo. Tak jak nie potrafił zapanować nad własnymi emocjami, tak nie był w stanie pokierować tą sprawą. Westchnął. Błądzi w życiu, błądzi w poszukiwaniach mordercy [ofiary].
Co dalej? Nie chcę mieć do czynienia z bezwzględnymi zabójcami, którzy gardzą ludzkim życiem. Nie chcę mieć nic wspólnego z przemocą, której do końca życia nie zrozumiem. Może następne pokolenie policjantów zdobędzie inne doświadczenia i inaczej będzie traktować swój zawód. Dla mnie już na to za późno. Nigdy się nie zmienię.3

*

– Nigdy się z czymś takim nie zetknąłem – powiedział Martinsson. – Brakuje mi, oczywiście, twojego doświadczenia, Kurt, ale muszę przyznać, że nie mam zielonego pojęcia, o co w tej plątaninie chodzi. Szukamy sprawcy ohydnego mordu. Im głębiej w to wchodzimy, tym mniej rozumiemy motywy, po czym się okazuje, że śmierć [ofiary] jest zaledwie odpryskiem czegoś o wiele poważniejszego. Przez ostatni tydzień źle spałem. A to mi się na ogół nie zdarza.4

*

– Chodzi mi o to – cierpliwie odparł Nyberg – że można zaaranżować dziesięć eksplozji niemal jednocześnie. Ładunki wybuchają w odstępach jednej dziesiątej sekundy. To niesamowicie wzmacnia efekt, bo wpływa na siłę podmuchu.
– Nie zrobili tego amatorzy – powiedział po namyśle Wallander.5

*

Wysłał Svedberga i Martinssona do domu, sam został jeszcze chwilę w swoim pokoju i zadzwonił do prokuratora Pera Ǻkesona. Zdał mu krótkie sprawozdanie.
– Powinniśmy jak najszybciej wyjaśnić tę zbrodnię – powiedział Ǻkeson.6

*

Postanowił zadzwonić do Bajby Liepy do Rygi. Było po drugiej, uznał, że nie powinien. Po kilku sygnałach podniosła słuchawkę.
Nie miał pojęcia, co powiedzieć. Nie znalazł odpowiednich angielskich słów. Obudził ją i przeraził tym telefonem w środku nocy.
W końcu powiedział, że ją kocha. W pierwszej chwili go nie zrozumiała. W drugiej domyśliła się, że jest pijany. Wallander czuł, że ta rozmowa jest straszliwą pomyłką.7

*

Wallander spytał o kontrakt, obce i przerażające słowo, które w ostatnich latach zaczynało się materializować w największych miastach kraju. Nie miał złudzeń. Wkrótce doświadczą tego na swoim terenie. Zleceniodawcy zawierali kontrakty z płatnymi mordercami.8

*

– Po prostu nie nadążasz. Pamiętam, że ile razy próbowałam ciebie albo mamę o coś zapytać, kiedy miałam dwanaście-trzynaście lat, zawsze mieliście gdzieś to, co działo się poza drzwiami naszego domu. Liczyła się tylko twoja praca. Nic poza tym. Czy nie dlatego się rozwiedliście?
– Czyżby?
– Wasze wspólne życie sprowadzało się do cebulek tulipanów i nowych baterii w łazience. Tylko o tym ze sobą rozmawialiście, prawda?9

*

[rozmowa z córką, Wallander jest ranny]

Kiedy się jako tako uspokoił, wybrał numer do Lindy.
– Dlaczego dzwonisz tak późno? – spytała.
– Wcześniej nie mogłem. Byłem zajęty.
– A dlaczego masz taki dziwny głos? Stało się coś?
Wallander poczuł ucisk w gardle, był bliski łez. W końcu się opanował.10

*

Jakiś czas temu rozmawiał z Rydbergiem, swoim starszym kolegą i nauczycielem, o wielkich zmianach zachodzących w kraju i na świecie. Policji będzie się stawiać całkiem nowe wymagania. Rydberg, wolno sącząc whisky, snuł przypuszczenia, że w ciągu najbliższych dziesięciu lat szwedzka policja zostanie zmuszona do największych przeobrażeń w swojej historii. Tym razem nie skończy się na radykalnych zmianach organizacyjnych, inne będą również zasady policyjnej roboty.11





Ocena: 3/6


1 Henning Mankell, Biała lwica. Tłum. Halina Thylwe. Warszawa 2005, s. 39.
2 Tamże, s. 45.
3 Tamże, s. 115.
4 Tamże, s. 200.
5 Tamże, s. 202.
6 Tamże, s. 205.
7 Tamże, s. 207.
8 Tamże, s. 211.
9 Tamże, s. 225.
10 Tamże, s. 244n.
11 Tamże, s. 279n.


środa, 16 czerwca 2010

Preethi Nair, „Sto odcieni bieli”

„Sto odcieni bieli” Preethi Nair to ciepła, zmysłowa opowieść, pełna tradycyjnych mądrości życiowych oprószonych indyjską przyprawą. Osnową powieści jest relacja między matką i córką – z jednej strony jest więc walka o zerwanie pępowiny i prawo do kształtowania własnej tożsamości, z drugiej zaborczość, ale też siła matczynej miłości, poświęcenie i troska o tradycję; z obu – ciężar uczucia, którego z definicji nie może być odwzajemnione. Wokół tego motywu splatają się wątki zdarzeń – zdrada, kłopoty finansowe, konflikty między dorastającym rodzeństwem czy trudne docieranie się z ojczymem, który zajął miejsce uwielbianego ojca.

Ona i ona

Pierwszoosobowa narracja, prowadzona na przemian z punktu widzenia Nalini, matki, i Mai, córki, oddaje nie tylko jednostronność historii widzianej w niepełnej perspektywie, ale także niesymetryczność indywidualnych „prawd” poszczególnych osób – to co dla dziecka jest godnym zaufania, kompletnym obrazem świata, dla dorosłego jest zaledwie naiwnym, budzącym pobłażanie przybliżeniem. Przenikliwość i wyrozumiałość, spotykane wśród osób dojrzalszych (tą pierwszą wykazuje się np. Aja ze wsi w odniesieniu do charakteru Raula, tą drugą – Rawi w odniesieniu do kłamstwa Nalini), w połączeniu z macierzyńską miłością dają zaskakującą bliskość – matka zna dziecko lepiej niż ono samo siebie, i dużo lepiej niż dziecko może podejrzewać (dotyczyło to zarówno matki Nalini, jak i matki Mai).

Tam

Jednym z istotnych wątków jest życie imigranta w Wielkiej Brytanii, pokazane jednak w sposób dość naiwny. Choć młoda Maja dojrzewa, jej ogląd świata nie dojrzewa wraz z nią, i o ile można zrozumieć, że jako kilkulatka widzi Anglię jako czarno-biały film zderzony z wielobarwnością Indii, to ostentacyjna krytyka w końcowych partiach książki przypomina już źle napisany reportaż interwencyjny. Jest jasne, że tematem książki nie jest charakter narodowy Anglików i nie ma tam miejsce na analizy niuansów ich zachowań, dziwi jednak, że przez 20 lat życia w Londynie bohaterka nie zauważa nic ponad to, że Zachód jest zły i ma złe jedzenie.

Kuchnia

To właśnie jedzenie jest głównym czynnikiem kontrastującym pomiędzy Zachodem a Indiami. Powieść wypełniają pobudzające zmysły opisy, a spomiędzy wierszy wyziera sugestia mistycznie leczniczej, dobroczynnej mocy odpowiednio przyrządzonych i spożywanych potraw. Serwowana jest jednak z taką powagą, że trudno się nie roześmiać, i nawet jeśli jest to metafora, to sprawia wrażenie metafory asekurancko mętnej, będącej podwójnym bluffem, a przekaz, sprowadzający się do banałów w rodzaju: dobre jedzenie poprawia samopoczucie jednostki i jej relacje z innymi, w tym rodzinne, a pogodzona z życiem kobieta prowadzi dobrą kuchnię – w gruncie rzeczy nie wyklucza, że placek z ryżu czy zupa z soczewicy naprawdę może magicznie pomóc na złamane serce. Tajemne moce podziałały w końcu na Maggie, typowego zachodniego niedowiarka, przezwyciężając jej początkową kpinę. Nie podziałały natomiast na Toma – ale on odciął się od kuchni, a swe serce zamknął na przebaczenie. Dla równowagi pojawia się ślad sceptycyzmu, bodajże Mai, wychowanej już w Londynie, która trzeźwo zauważa, że babka wierzyła w leczniczą moc potraw działającą z czasem – może więc był to sam czas, który jest najlepszym lekarzem. Całość więc sprowadza się do zdroworozsądkowej intuicji, że prostej kobiecie, bezradnej wobec życia i dotykającego ją zła, nie pozostaje wiele więcej, niż gotowanie i wiara, że wkładając w nie serce i czekając odpowiednio długo, zdziała cuda. To akurat jest chyba niezależne od kultury.

Kolor prawdy

Wspomniana wcześniej wieczna infantylność głównej bohaterki, Mai, która wyrastając z dzieciństwa nie wyrasta z dziecinnej postawy, przejawia się również w jej stosunku do ludzi, a z powodu pierwszoosobowej narracji potrafi być mocno nieznośna. Kiedy nastoletnia Maja poznaje matkę ojczyma, kobieta jest w jej oczach tylko „Tłustym Paluchem”. Mimo rozwoju znajomości, pozostaje nim do końca, nawet po latach, kiedy dorosła już dziewczyna dowiaduje się, że ojczym został adoptowany. Jej tłuste palce czy niezdarność jej gubiącego orzeszki męża, sądząc po częstości pojawiania się, są o wiele ważniejszym elementem charakterystyki niż adoptowanie przybłędy, o którym narratorka wspomina mimochodem, jakby z kronikarskiego obowiązku. Owszem, oddaje to niedojrzałość młodej dziewczyny, pokazuje, jak bardzo pierwsze wrażenia (zwłaszcza doznane przez dziecko), często całkiem przypadkowe, mogą przesłonić i zdeterminować odbiór drugiej osoby – jednak nie pokazuje, naturalnej przecież w późniejszym wieku, refleksji i przezwyciężania uprzedzeń. Takich przykładów jest więcej, a ponieważ książka wydaje się przynajmniej częściowo autobiograficzna, wygląda to, jakby autorka zmagała się z własną przeszłością, niechęcią i resentymentami, i nie bardzo sobie radziła z obróbką przytłaczającej materii wspomnień. Zamiast obiecanych w tytule stu odcieni prawdy, pokazuje jedynie stronniczość własnej.

Koniec końców

„Sto odcieni bieli” Nair to powieść miejscami dydaktyczna i łzawa, miejscami dyskretna i nienarzucająca się z interpretacjami. Czy to dzięki zamysłowi autorki, czy dzięki jej talentowi do mimowolnego uchwytywania zjawisk – mimo wymienionych niedociągnięć, oklepanej tematyki i ogólnej czytadełkowatości, nie tylko poprawia humor, ale też porusza i zostawia z materiałem do rozmyślań.




Ocena: 4/6

wtorek, 15 czerwca 2010

Jerzy Pilch, „Tysiąc spokojnych miast” (7)

Słuchałem pełnych podniecających perypetii przygód, ale nie rozróżniałem głosów, nie wiedziałem, kto jaką przygodę opowiada, nawet teatralny szept pana Trąby trudny był do odróżnienia; ojciec chyba nie odzywał się wcale, może mówił akurat wtedy, kiedy zasypiałem, może zasypiałem akurat wtedy, kiedy zaczynał mówić. Nie pamiętam.

*

Nie pamiętam tysięcy scen z jego udziałem, nie pamiętam, jak na kamienistym podwórzu grał ze mną w piłkę nożną, nie pamiętam gestu, jakim poprawiał okulary, nie pamiętam wycieczek na Bawolą Górę, podczas których uczył mnie imion drzew i ptaków, nie pamiętam sposobu odwracania ogromnych płacht gazet, które czytał. Nie pamiętam jego codziennych powrotów z poczty, na dobrą sprawę niezbyt dobrze wiem, czym się przez całe lata zajmował, od kiedy przeszedł na grubo przedwczesną emeryturę. Opisałem tę scenę, ale przecież w gruncie rzeczy nie pamiętam, czy ojciec razem z innymi mężczyznami biegł tamtego wieczora przez wysoką azjatycką trawę w kierunku stojących na skraju polany morfinistek, czy szedł bardzo szybkim krokiem, czy może przeciwnie, w ogóle nie ruszył się z miejsca.

Do dziś wydaje mi się, iż pamiętam każde słowo jego nie kończących się dysput z panem Trąbą, nie pamiętam natomiast niektórych gestów, póz, chodu. Nie pamiętam jego sposobu siedzenia na krześle. Pamiętam go, ale go nie widzę. A może przeciwnie, widzę go cały czas w jednej i tej samej, nieskończoną ilość razy powtarzającej się w mojej głowie i trwającej bardzo krótko scenie?

Może ten jeden jedyny, osobliwy, choć przecież charakterystyczny obraz w swym codziennym natręctwie wyparł i przesłonił wszystko inne? Wygląda to tak: ojciec siedzi za stołem w naszej ogromnej niczym grecki amfiteatr kuchni, pan Trąba mówi coś do niego, ojciec wstaje, podchodzi do kredensu, wyjmuje butelkę, wraca i stawia ją na stole. Scena ta z absolutną nieuchronnością po raz setny, tysięczny, milionkrotny powtarzająca się w mojej pamięci powoli potwornieje, ruchy ojca stają się coraz gwałtowniejsze, jakby naznaczone wewnętrznym spazmem i sprzeciwem. Wnętrze kuchni ciemnieje, pod pustym miejscem płonie niewidzialny ogień, z góry sypie się popiół. Jest tak, jakby istotnie pan Trąba przez całe życie i po sto razy dziennie nakazywał ojcu: wstać zza stołu, podejść do kredensu i wyjąć butelkę, wstać zza stołu, podejść do kredensu i wyjąć butelkę, wstać zza stołu, podejść do kredensu i wyjąć butelkę.

Być może niczego więcej nie pamiętam, ponieważ w pewnym sensie przez całe życie byłem do niego odwrócony plecami. On coś robił, krzątał się, reperował, szeleścił gazetami, czytał, pisał na maszynie, słuchał Wolnej Europy, być może biegł za mną, ja jednak z bezwzględnym, może nawet nieludzkim uporem kroczyłem swoją błędną i obłędną drogą.

Gdy po czterdziestu latach obejrzałem się wreszcie, ujrzałem stojące na środku naszej kuchni cztery taborety, na taboretach leżały wyjęte z zawiasów drzwi do piwnicy, na drzwiach odziany w mundur naczelnika poczty leżał ojciec. Matka zapalała gromnice, pan Trąba stał przy oknie. Podszedłem do niego, przez chwilę patrzyliśmy na idących przez ogród karawaniarzy, wieko i dół trumny na ich ramionach wyglądały niczym odnalezione przed chwilą w trawie skrzydła dawno rozbitego aeroplanu.

– Wiem, że się tak mówi zawsze i pod wszystkimi szerokościami geograficznymi, ale pan Naczelnik wygląda, jakby spał – powiedział pan Trąba.





Jerzy Pilch, Tysiąc spokojnych miast. Londyn 1997, s. 123nn.

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Leonardo Sciascia, „Zniknięcie Majorany”

„Zniknięcie Majorany” Leonarda Sciasci to króciuteńka powieść przedstawiająca historię sycylijskiego fizyka Ettore Majorany oraz domysły wywołane jego zaginięciem. Życie uczonego, tak jak życie wielu innych geniuszy, przenikało napięcie rodzące się ze zbyt bliskiego obcowania z tajemnicą, poczucie zionącej z jej głębi grozy i antycypacja nadciągającej zguby. W swoim środowisku Majorana był outsiderem, którego talent budził uznanie, a nieprzystępność – irytację i często niechęć. O ile sam Majorana był zagadką, o tyle jeszcze większą zagadką stało się jego zniknięcie, pod wieloma względami niezrozumiałe, przysypane masą hipotez, z których każda dawała cząstkowe wyjaśnienie, ale żadna nie rozwiewała wszystkich wątpliwości.

***

Ponadto istniała pewna głęboka różnica między nim a grupą „chłopców z ulicy Panisperna”. Fermi i „chłopcy” szukali, podczas gdy Majorana po prostu znajdował. Dla nich nauka była sprawą woli, dla niego natury. Oni, kochając ją, chcieli ją zdobyć, posiąść; Majorana, może nawet nie kochając, „nosił” ją. Dla Fermiego i jego grupy tajemnica była na zewnątrz, musieli jej dopaść, odgadywać, odkryć. Natomiast u Majorany tajemnica tkwiła w jego wnętrzu, w centrum jego istoty; była to tajemnica, której ucieczka stałaby się ucieczką od życia, ucieczką życia.1

*

U przedwcześnie dojrzałego geniusza – jakim był przecież Majorana – życie ma pewną nieprzekraczalną miarę: miarę czasu, dzieła. Miarę jakby z góry wyznaczoną, nie podlegającą przedawnieniu. Zaledwie dotknie tajemnicy w swym dziele, a już następuje spełnienie, doskonałość; ledwie odkryje pełnię tajemnicy, ledwie nada jej doskonałą formę, to znaczy objawi ją – w kategorii poznania, czy z grubsza mówiąc piękna w nauce, literaturze czy sztuce, zaraz potem następuje śmierć. A ponieważ śmierć tworzy „jedność” z naturą, „jedność” z życiem, natura zaś i życie tworzą „jedność” z umysłem, ten przedwczesny geniusz wie o tym, nie wiedząc. Jego działanie jest przepojone tym przeczuciem, tym lękiem. Prowadzi grę z czasem, ze swoim czasem, ze swoimi latami, oszukując i odwlekając. Stara się rozciągnąć miarę, przesunąć granicę. Stara się uchylić od dzieła, którego zakończenie kończy. Kończy jego życie.

Weźmy na przykład Stendhala. Jego przypadek polega na opóźnianiu dojrzałości tak długo jak to możliwe. Jest to przypadek dwojakiej przedwczesnej dojrzałości, ponieważ przedwcześnie dojrzałe są jego książki w stosunku do czasów, w jakich były publikowane, w stosunku do współczesności. Stendhal ma świadomość tej drugiej przedwczesnej dojrzałości. Przed tą drugą, którą przeczuwa i której się boi, stara się uciec wszelkimi sposobami. Traci czas. Wymyśla sobie ambicje karierowiczowskie i światowe. Ukrywa się. Maskuje. Uwikłuje się w plagiaty i pseudonimy (które są ostatecznie awersem i rewersem tego samego strachu). I do pewnego momentu ta gra się udaje. Powiedzmy, że udaje mu się aż do De l'amour. Kiedy pisze tę książkę, widać jasno, że nie ma już wielkich szans na przedłużenie gry. Jeszcze parę lat oporu i w krótkim czasie musi napisać „wszystko”. Nie może dalej zwlekać, na nic też zda mu się powiedzenie: Ja nie jestem ja. Mówi tak dalej, jakby siłą bezwładu, ale Henri Brulard ma określone zadanie przekazać Henri Beyle'a, wydać go na śmierć – wydać go takim, jakim był między dzieciństwem a młodością, między Grenoble w latach rewolucji i Mediolanem w latach kampanii napoleońskiej: to znaczy w czasie, który mu został wyznaczony na dzieło, a który udało mu się do granic możliwości odsunąć, opóźnić, uciec od niego. I z tego przeciwstawiania się, z tej przedwczesnej dojrzałości odkładanej do czasu dojrzenia, z tego jądra życia przechowanego w stanie nienaruszonym i czystym, jak pod kloszem, z tego wieku, który ponagla i wyrywa się w nowy wiek, wyłania się urok każdej stronicy pism Stendhala. Możemy dodać, że naszym zdaniem niewątpliwą oznaką przedwczesnej dojrzałości Stendhala, jego „przesuniętej” w czasie przedwczesnej dojrzałości, jest natura jego umysłu (można także odwrócić wrażenie – umysł jego natury): identyczny jak u innych przedwcześnie dojrzałych – Giorgiona, Pascala, Mozarta, żeby ograniczyć się do najbardziej głośnych przypadków. Jeden umysł matematyczny, jeden muzyczny, jeden „analityczny”.

Obok przypadku Stendhala, przeciwstawny, ale ukazujący tę samą prawdę, jest przypadek Ewarysta Galois. O ile Stendhal stara się wszystko odwlekać, to dwudziestoletni Galois spędza noc poprzedzającą pojedynek, w którym „wie”, że zginie, na wyprzedzaniu: w liście do swojego przyjaciela Chevaliera gorączkowo kondensuje dzieło, które nie mogło nie tworzyć „jedności” z jego życiem – teorię grup algebraicznych.2

*

Brzydkie miasto, ale wystarczy, żeby poszedł do Instytutu Fizyki i od razu uznaje, że jest sympatyczne. 22 stycznia pisze do matki: W Instytucie Fizyki przyjęto mnie bardzo serdecznie. Długo rozmawiałem z Heisenbergiem, który jest człowiekiem nadzwyczaj uprzejmym i sympatycznym. (W tym samym liście donosi o uroczym położeniu Instytutu między cmentarzem a szpitalem dla umysłowo chorych.)3

*

Wyczerpanie nerwowe, mówią zgodnie świadkowie (powiedzieli to także lekarze domowi); niektórzy musieliby mówić o obłędzie, gdyby nie dysponowali tym delikatnym, „nowoczesnym” eufemizmem. Ale wyczerpanie nerwowe czy obłęd to nie są otwarte drzwi, przez które się wchodzi i wychodzi, kiedy się zechce. Majorana natomiast pokazuje, że kiedy chce, może wrócić do tego, co Amaldi nazywa normalnym życiem. I wraca chyba z „normalnej” chęci zrobienia na złość, z powodu rozbudzenia utajonego antagonizmu wobec Fermiego i „chłopców z ulicy Panisperna”, którzy nie byli już chłopcami, lecz zwyczajnymi lub nadzwyczajnymi profesorami. [...] Wszystko wróciło do normy, a Majorana musiał na serio wrócić do „normalności”, chociaż zgłosił się do konkursu tylko po to, żeby zrobić kolegom przykry kawał. A oni później, po jego zniknięciu, byli przeświadczeni, że uciekł wskutek paniki, urazu, bo musiał się kontaktować z ludźmi, musiał wykładać.

Czyli jakby powiedzieli: dobrze mu tak.4

*

Dla Majorany urodzonego na Sycylii, która przez ponad dwa tysiące lat nie wydała ani jednego uczonego, na której nieobecność nauki stała się formą życia, jego naukowy byt był już sam w sobie dysonansem. A już „noszenie” nauki jako części samego siebie, jako żywotnej funkcji, jako miary życia, musiało być dla niego niepokojącym ciężarem, a tym bardziej dostrzeganie tego śmiertelnego obciążenia; czuł, że zmierza ono do zobiektywizowania się w szczególnym poszukiwaniu i odkrywaniu tajemnicy natury, do nawarstwiania się, rośnięcia, rozprzestrzeniania w życiu ludzkim jak śmiertelny pył. W garstce prochu ukażę ci przerażenie – mówi poeta. Sądzimy, że Majorana dostrzegł to przerażenie w garstce atomów.5





Ocena: 5/6




1 Leonardo Sciascia, Zniknięcie Majorany. Tłum. Kazimiera Fekecz. Warszawa 1985, s. 20.
2 Tamże, s. 20-23.
3 Tamże, s. 31.
4 Tamże, s. 43nn.
5 Tamże, s. 56n.


niedziela, 13 czerwca 2010

Jerzy Pilch, „Tysiąc spokojnych miast” (6)

– Jak było, tak było, ale zawsze jakoś było, natomiast u nas, ewangelików, kiedyś tak było, że nie było ani tak, ani tak. Ściśle rzecz biorąc, u nas często tak bywa, że nie bywa ani tak, ani tak. [...] Zgadzam się. Zgadzam się, że zapewne idzie tu o prawdziwą zwierzchność i że fałszywa uzurpatorska zwierzchność braci komunistów nie pochodzi od Boga. Ale piąte przykazanie, bracia i siostry, pochodzi od Boga i nie ma odeń wyjątków.

– U was może nie ma wyjątków, u nas są. Na tym polega nasza wyższość nad wami. Kościół katolicki to jest Kościół elastycznych intelektualistów a Kościół luterski to jest Kościół dogmatycznych doktrynerów – pan zawiadowca Ujejski uśmiechnął się jadowicie.





Jerzy Pilch, Tysiąc spokojnych miast. Londyn 1997, s. 112n.

sobota, 12 czerwca 2010

Leonardo Sciascia, „Każdemu, co mu się należy (od mafii)”

Sprawiedliwość, w klasycznym ujęciu wywiedzionym jeszcze z filozofii starożytnej, polega na czynieniu przez każdego tego, co mu czynić należy i oddaniu każdemu tego, co mu oddać należy (jak mówi włoski tytuł: ciascuno il suo – każdy swoje). Kiedy jeden z mieszkańców sycylijskiego miasteczka dostaje anonimowe pogróżki uzupełnione łacińskim cytatem na odwrocie, ład moralny zaczyna się pruć. Z przyrodzonej intelektualiście dociekliwości sprawę bada profesor Laurana, miejscowy dziwak, równie przenikliwy gdy idzie o literaturę, co niepojętny w dziedzinie relacji międzyludzkich. Laurana chwyta trop, gubi wątek, znajduje kolejny ślad, wikła się w coraz bardziej zagmatwaną historię – aż w końcu sprawa zostaje rozwiązana, a porządek przywrócony. W sposób bardzo przewrotny.

***

– Rzadko wychodzi pan z domu?
– Prawie wcale, od wielu lat... W pewnej chwili mego życia obliczyłem sobie dokładnie, że jeśli wyjdę z domu, żeby się spotkać z kimś inteligentnym i uczciwym, to ryzykuję, że spotkam, przeciętnie, dwunastu złodziei i siedmiu idiotów, którzy czekają tylko, aby wygłosić swoje opinie na temat ludzkości, rządu, administracji komunalnej, Moravii... Myśli pan, że to się opłaca?
– Nie, rzeczywiście nie.
– A poza tym najlepiej czuję się w domu, a zwłaszcza tu, w tym miejscu. – Stary rozłożył ramiona, by wskazać i objąć stojące wokół książki.
– Piękny księgozbiór – rzekł Laurana.
– To nie znaczy, że nie zdarza mi się nawet tu, w domu, natknąć na złodziei i głupców... Mam na myśli pisarzy, rzecz jasna. Ale uwalniam się od nich łatwo, zwracając książkę do księgarni albo ofiarowując ją pierwszemu z kretynów, którzy zjawiają się tu z wizytą.1

*

– Na małżeństwo kuzynów potrzebna jest kościelna dyspensa, więc jakiś cień grzechu w tym jest... Niech ci się nie wydaje, że prałat mógłby przystać na to, żeby taka niezbyt czysta miłość narodziła się pod jego dachem. Prałat jest człowiekiem wielce zasadniczym.
– A teraz?
– Co teraz?
– Jeżeli pobiorą się teraz, pytam, czy to nie będzie to samo? Wiele ludzi pomyśli podobnie jak ty, że się kochali od dawna, od kiedy przebywali razem w domu prałata.
– To nie to samo. Teraz staje się to niemal aktem miłosierdzia. Poślubia się wdowę z dzieckiem, łączy się majątki...
– Połączenie majątków jest aktem miłosierdzia?
– Czemu nie? Majątek też potrzebuje trochę miłosierdzia.2





Ocena: 5/6




1 Leonardo Sciascia, Każdemu, co mu się należy (od mafii). Tłum. Krystyna i Eugeniusz Kabatcowie. Warszawa 1979, s. 101n.
2 Tamże, s. 124.


środa, 9 czerwca 2010

Jerzy Pilch, „Tysiąc spokojnych miast” (5)

– Mnie się osobiście wydaje – rozległ się spikerski głos Arcymajstra Swaczyny – mnie się osobiście wydaje, że rola sprzątania łotrów to nie jest rola dla poważnego człowieka, który ma co innego, poważniejszego do roboty na świecie. To trzeba zostawić sfrustrowanym studentom bez grosza przy duszy, niech sobie rzucają bomby pod nogi tyranów.




Jerzy Pilch, Tysiąc spokojnych miast. Londyn 1997, s. 105.

wtorek, 8 czerwca 2010

„Vinni Pukh”, reż. Fiodor Chitruk


„Винни Пуx”, czyli Kubuś Puchatek jakiego świat nie widział. No dobrze, ja nie widziałam. Nie stylowy niezguła z dystyngowanych ilustracji Sheparda, ale i nie beztrosko roześmiany Disneyowski pluszak o ujemnym ilorazie inteligencji wymalowanym na twarzy. Puchatek Chitruka to dziarski pionier o zwalistej sylwetce, schrypnięty stary wiarus raźno maszerujący od wydarzenia do wydarzenia, z lekko zwarzonym realizmem sceptyka zgłębiający to, co po drodze napotka. W głębi ducha zaś – pogodzony z życiem stoik, którego żaden kolec wbity w nos nie wzruszy.


Także inne postacie emanują humorem i wdziękiem. Prosiaczek nie jest już bezradnym, zahukanym stworzonkiem, i choć nadal występuje w roli przybocznego Puchatka, jest też bystrym urwisem, popatrującym kontrolnie a to na niego, a to w kamerę, jakby rezolutnym spojrzeniem chciał skomentować prostoduszne koncepty towarzysza. Królik o młodzieńczej aparycji prymusa, a nie podstarzałego zgryźliwego sąsiada, z niemal niezmąconym spokojem i dworskimi manierami znosi Puchatkową uciążliwość. Sowa też przystępniejsza, onieśmielona i nieporadna w swoich podszytych zawstydzeniem aspiracjach do uczoności – nie, jak u Disneya, przemądrzała i odpychająca. Nawet Kłapouchy nie jest dekadentem przeżywającym permanentnego Weltschmerza, ale sympatycznym osiołkiem, smutnym, gdy ma powód do smutku i wesołym, gdy ma powód do radości; swoje kwestie wygłasza zaś z ironicznym dystansem. Kropką nad i jest Stumilowy Las, skrząca się kolorami, acz nie rażąca cukierkowością, kraina buchająca energią.


A wszystko to przy zachowaniu stuprocentowej wierności książce: interpretacja postaci dokonuje się rysunkiem czy modulacją głosu (rewelacyjni narrator i Puchatek), nie manipulacją na tekście. Mistrzostwo.

Puchatkowy cykl Chitruka składa się z trzech krótkometrażowych animacji (transkrypcja angielska):
„Vinni Pukh”, czyli „Kubuś Puchatek” (1969);
„Vinni Pukh idyot v gosti”, czyli „Kubuś Puchatek idzie z wizytą” (1971);
„Vinni Pukh i den zabot”, czyli „Kubuś Puchatek i dzień trosk” (1972).
Współreżyserem ostatniej części jest Giennadij Sokolski.




Ocena: 6/6

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Jerzy Pilch, „Tysiąc spokojnych miast” (4)

– Spóźnię się do kościoła – powiedziałem bardzo słabym głosem.

– Natychmiast – Arcymajster Swaczyna w pośpiechu wdziewał marynarkę – natychmiast pana odwożę. Pani Małgorzato, zaraz wracam, odwiozę pana Jerzego i zaraz będę z powrotem. Do kościoła się nie wybieram, niestety.

Gdy wsiedliśmy do samochodu, uświadomiłem sobie, iż przez cały czas oczekiwałem jakiejś snajperskiej aluzji, iż mniej lub bardziej świadomie oczekiwałem, że Arcymajster Swaczyna porówna któryś ze swoich celnych strzałów z jakimś bardzo słynnym skrytobójczym strzałem, spodziewałem się, że być może wymieni w pewnej chwili nazwisko I sekretarza Władysława Gomułki, że w ogóle w jakikolwiek sposób da mi do zrozumienia, że wie. Ale Arcymajster Swaczyna majestatycznie zmieniał biegi, z fantastyczną nonszalancją wystawiał łokieć przez otwarte okno i leniwie objaśniał mi powody, dla których przestał chodzić do kościoła:

– Rzecz nie w tym, że straciłem wiarę, panie Jerzy, przeciwnie, ja zachowałem wiarę, co więcej, ja zachowałem moją dziecinną wiarę, dalej mi się wydaje, dalej jestem pewien, iż Pan Bóg, gromowładny starzec z siwą brodą nie spuszcza ze mnie oka. Rzecz jasna utrzymuję bliskie kontakty z rządzącymi obecnie tym krajem ateistami, są to kontakty tak bliskie, iż ktoś może powiedzieć: Arcymajster Swaczyna wręcz należy do grona rządzących obecnie tym krajem ateistów. Ale wie pan, panie Jerzy, ateiści przeminą, a ja, Arcymajster Swaczyna, nie przeminę. Zaczną rządzić tym krajem fundamentaliści religijni i ja będę utrzymywał bliskie kontakty z fundamentalistami religijnymi. Przyjdą tu Czesi – wyciągnął dłoń w kierunku granicy biegnącej szczytami gór – będę robił interesy z Czechami. Wrócą tu Niemcy, proszę bardzo. Ruscy słysząc, że ich imperium zaczyna trzeszczeć niczym kra pękająca, Ruscy poczną spazmatycznie i przedśmiertnie umacniać swoją władzę, nie widzę przeszkód, i z konającymi bolszewikami pójdziemy w alianse. Powiem panu, panie Jerzy, zdarzy się tak, że przyjdą tu Hotentoci i ja w ich wysokiej hotentockiej radzie plemiennej też będę zasiadał. Pan Bóg to widzi i Pan Bóg to rozumie. Pan Bóg powierzył człowiekowi świat widzialny po to, aby ten go kiełznał i handlował ze wszystkimi. Pan Bóg nie spuszcza ze mnie oka i Pan Bóg doskonale rozumie, dlaczego ja nie chodzę do naszego kościoła. Panu Bogu przecież, na miłość Boską, też nie może się podobać, że wyobrażony na naszym witrażu apostoł Paweł jest łudząco podobny do Włodzimierza Lenina. Zauważył pan to złowieszcze podobieństwo, panie Jerzy? Niech się pan przyjrzy dokładnie, choć skądinąd potrzeby dokładności nie ma tu żadnej, to się samo rzuca w oczy. Na witrażu, jak pan doskonale wie, wyobrażeni są patronowie naszego kościoła, apostołowie Piotr i Paweł. Jeśli idzie o apostoła Piotra, wszystko jest w jak największym porządku, przystojny, dojrzały mężczyzna o lewantyńskim typie urody, rybacka sieć na ramieniu, uniesiona prawa dłoń wskazuje uwikłanego w cierniach baranka, w porządku. Natomiast Paweł, mój ulubiony pisarz biblijny... Szata, w porządku. Pielgrzymia laska w garści, w porządku. Druga ręka uniesiona w kierunku krzyża, w porządku. Wszystko w porządku z wyjątkiem głowy. Bo postać apostoła Pawła zwieńczona jest, wypisz wymaluj, głową Włodzimierza Iljicza Lenina. I to jest, panie Jerzy, przykre. Pal sześć identyczną łysinę, w końcu wszyscy łysi są do siebie podobni. Ale tu jest ta sama fizjonomia, te same skośne azjatyckie oczy, te same kości policzkowe, tak samo przystrzyżona broda... Dajcie spokój... Wie pan, panie Jerzy, ja początkowo myślałem, że to coś znaczy...

Arcymajster zamilkł na chwilę, z martwą uwagą przyglądał się trzem niezwykle urodziwym letniczkom zbiegającym stromym brzegiem ku wodzie.

– Myślałem, że to coś znaczy, bo w ogóle był w moim życiu taki zgubny okres, kiedy wydawało mi się, że sztuka coś znaczy. Sporo czytałem swojego czasu, a i sztuki piękne mnie ciekawiły. Niezupełnie bezinteresownie, szczerze powiedziawszy. Wydawało mi się na przykład, że kto wie, czy niepoczytalny rytm przypływu i odpływu pieniądza nie jest zapisany w dziełach artystycznych, w tych, jak mi się wydawało, natchnionych, wyprzedzających rzeczywistość pracach. Nawiasem mówiąc, w najwybitniejszych dziełach na przykład w Czarodziejskiej górze albo w Statku szaleńców ten rytm, figura tego rytmu, owszem, jest odnotowana, ale mniejsza o to. Niemożliwe, żeby to był przypadek, myślę sobie, ta oczywista, w charakterystyczny sposób rozdęta czaszka wodza rewolucji na ewangelickim witrażu to nie może być przypadek. Zwłaszcza że artysta-witrażysta, niechaj nazwisko jego na wieki zostanie zapomniane, tworzył dzieło swoje w latach trzydziestych. I żeby to był jakiś kretyn, Janko-muzykant o wąskiej specjalizacji. Ale gdzie tam! To był człowiek o szerokich horyzontach i rozległych zainteresowaniach. Malował, rzeźbił, pisał. I ja, ciężki frajer, zaczynałem się zastanawiać, co ten człowiek przez swoją ryzykowną koncepcję estetyczną chciał wyrazić. Zacząłem badać sprawę. Wydawało mi się, na przykład, że ten azjatycko-leninowski łeb apostoła Pawła to może być jakaś aluzja do Lutra. No bo wie pan, panie Jerzy, niczego nie ujmując naszemu reformatorowi, to wyglądu chłop nie miał. Czytał pan Czarodziejską górę?

Przecząco pokręciłem głową.

– Niech pan przeczyta. To jest lektura, na którą nigdy nie jest ani za wcześnie, ani za późno. Jak pan przeczyta, to trafi pan na fragment, w którym pan Settembrini tak mówi do Hansa Castorpa, znam ten cytat na pamięć. Otóż Settembrini mówi tak: „Niech się pan przyjrzy Lutrowi! Niech się pan przyjrzy jego portretom młodzieńczym i późniejszym! Co to za czaszka, co za kości policzkowe, jak szczególnie osadzone oczy! Przyjacielu, to Azja!” Tak, panie Jerzy, niech się pan przyjrzy Lutrowi. Mocna rzecz, mocny fragment, zważywszy że Tomasz Mann był ewangelikiem, choć raczej należałoby powiedzieć, iż był, żył na świecie taki ewangelik, który był Tomaszem Mannem. Wątpię, żeby to było dobre dla ewangelizmu. W każdym razie poszedłem tym azjatyckim tropem, badałem, studiowałem, dociekałem, interpretowałem i wie pan, co się okazało? Okazało się, iż widniejący w naszym kościele wizerunek apostoła Pawła z głową Lenina to jest wynik przypadkowej, choć przez to nie mniej haniebnej niewiedzy! Trafiłem w końcu na pamiętnik tego, pożal się Boże człowieka renesansu. Gość po prostu nie tylko nie wiedział, jak Lenin wygląda! Gość w roku pańskim tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim w ogóle nie wiedział, że kilkaset kilometrów stąd miała miejsce rewolucja bolszewicka! Zielonego pojęcia o Bożym świecie, wyłącznie wysoka sztuka. Botticelli, Rubens i Rembrandt, Chopin, Schubert i Schumann. I bardzo dobrze. Ale ja uważam, panie Jerzy, że jak ktoś nie wie, jak wygląda Lenin, nie powinien się brać do malowania apostoła Pawła. Tak uważam.

– Ale jakim cudem on namalował, co prawda na niewłaściwym miejscu, a jednak namalował, głowę Lenina, jakim cudem to zrobił, skoro nigdy nie widział głowy Lenina? – Sam byłem zdumiony własną bystrością.

– A jakimś diabelskim cudem, proroczym splotem podświadomych okoliczności. Jak się nie chce malować Lenina, to trzeba wiedzieć, jak Lenin wygląda, bo może człowieka spotkać przykra niespodzianka. Tak jest, panie Jerzy. W każdym razie, to jest zasadniczy powód, dla którego przestałem chodzić do naszego kościoła. Wie pan, ja zbyt często bywam we wnętrzach ozdobionych portretami Iljicza, żebym jeszcze musiał w kościele doznawać tego rodzaju, powiedzmy sobie jasno, mieszanych uczuć. Kiedy ze dwa, trzy razy do roku odczuwam nieprzepartą potrzebę nawiedzenia domu Bożego jadę do Ustronia i fertig. A poza tym, rzecz jasna, zraziłem się do sztuki. Więcej powiem, ja sztuką gardzę. Wiem, że brzmi to zgoła barbarzyńsko, ale doszedłem do wniosku, że faceci, którzy nie znają aktualnych cen podstawowych artykułów konsumpcyjnych oraz aktualnego kursu dolara, niczego mi nie są w stanie powiedzieć o świecie ani w swojej liryce, ani w swojej plastyce, ani w swojej muzyce. Być może przemawia przez nich pozaziemski duch, ale oni przez swoje ziemskie lenistwo nie są przygotowani, by w pełni zrozumieć język tego ducha. Powtarzam, zdaję sobie sprawę, że to jest niesprawiedliwe, ale ja, Arcymajster Swaczyna tego się trzymam. Trzy razy w roku jadę do kościoła w Ustroniu i raz do roku czytam Czarodziejską Górę i ta strawa starcza duchowi mojemu. Amen. Amen, panie Jerzy. Niech pan biegnie, nabożeństwo zaraz się zacznie. Niech pan biegnie, niech się pan modli, niech pan chwali Pana śpiewaniem psalmów i niech pan za często nie zerka w kierunku witraża.

Już wysiadałem z samochodu, już ogarniała mnie misyjna muzyka, śpiewały chórzystki, dzwoniły wittenberskie dzwony, nadchodzili zborownicy, już miałem przekroczyć chłodny cień wysokich ścian kościoła, gdy Arcymajster Swaczyna wychylił się z auta i raz jeszcze mnie zawołał:

– Panie Jerzy, najmocniej pana przepraszam, ale nieomal całkiem zapomniałem o arcypilnej sprawie. Proszę łaskawie przekazać ojcu, panu naczelnikowi, iż przedmiot, o którym rozmawialiśmy, ojciec będzie wiedział, o co chodzi, pan zresztą też, proszę przekazać ojcu, iż poleciłem wykonanie prototypu w jednym z moich warsztatów.

Arcymajster przyjrzał mi się uważnie, zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów i dodał ze śmiertelną powagą:

– Niechże się pan nie turbuje, panie Jerzy. Pan będzie świetnie wyglądał z kuszą na ramieniu.

*

Nie śpiewałem psalmów, nie słuchałem kazania, ani razu nie spojrzałem w kierunku frontowej ściany, którą prawie w całości wypełniały wodniste barwy witraża, siedziałem ze spuszczoną głową, modliłem się i definitywnie odganiałem chimerę zdrady. [...]

„Było to, gdym raz po lesie błądził nieszczęśliwy. Nagle słyszę głos się niesie z gąszcza tej oliwy. Gdy w jej cieniu odpoczywałem I śpiew w sercu badać jąłem, Wstałem pokrzepiony” – śpiewał chór Chananejek, Samarytanek i Filistynek, i istotnie w prostocie swojej pokrzepiony wypełniającą mnie zgodą na wszystko, jeszcze wyżej uniosłem głowę i ponad boskimi fryzurami chórzystek spoglądałem na wypełniony falującym światłem witraż, na wyłaniające się z eksplodującego blasku postacie apostołów, i nie było we mnie ani żalu, ani niesmaku, ani rozczarowania, moja transakcja z Arcymajstrem Szwaczyną była w końcu transakcją duchową i ja, Jerzyk, dobrze w dodatku znałem zasady tej transakcji, dobrze przecież i od dawna wiedziałem, że ani w wyobrażonej na szkle postaci, ani w kształcie głowy, ani w wizerunku oblicza apostoła Pawła nie ma nawet cienia podobieństwa do Włodzimierza Iljicza Lenina.





Jerzy Pilch, Tysiąc spokojnych miast. Londyn 1997, s. 91-100.

niedziela, 6 czerwca 2010

Agnieszka Drotkiewicz, „Paris London Dachau”

Debiut Agnieszki Drotkiewicz to środowiskowo-egzystencjalny snuj, i jeśli kogoś nie bawi posklejana z odprysków popkultury lektura o czekaniu na autobus przy Placu Trzech Krzyży, o wku.rwie warszawki na psujących miejski1 krajobraz przyjezdnych, o PJ Harvey, nauce baskijskiego jest chyba separatystą, bo ciągle mówi, że Hiszpanie śmierdzą2 i imprezach palą się świece o zapachu bananowego koktajlu z nutką zielonej pietruszki3, czyli, w skrócie, o życiu studenterii z pokolenia autorki, z nadmiarem nazwisk w głowie i nadmiarem wolnego w grafiku, to pewnie rzuci książką o ścianę. Jeśli chodzi o fabułę, rzecz jest o miłości, i to o młodzieńczej miłości zawiedzionej, czyli nie mogło być gorzej. Przy czym bohaterka, mimo iż ubrana w cytaty4, pozostaje kobietą, więc wedle najlepszych wzorców siedzi i smęci, a mężczyzna żegluje w świat. Nie wiem, komu można to polecić, mnie u Drotkiewicz czaruje właśnie smak realiów, więc podobało mi się bardzo.




Ocena: 5/6



1 Agnieszka Drotkiewicz, Paris London Dachau. Warszawa 2004, ilekroć pojawia się Patryk. Ta Patryk.
2 Tamże, s. 72.
3 Tamże, s. 92.
4 Tamże, s. 94.

sobota, 5 czerwca 2010

Jerzy Pilch, „Tysiąc spokojnych miast” (3)

– Bardzo prosimy, panie Komendancie. – (Od niedawna zorientowałem się, że w swoich ascetycznych kreacjach matka jest o wiele większą artystką od nie stroniącego od kabotyńskich środków wyrazu pana Trąby.) – Bardzo prosimy, panie Komendancie, zostanie pan na obiedzie? Zostanie pan, prawda? Właśnie się biorę do placków na blasze.

Tylko moje mistrzowsko przenikliwe i nieuprzedzone spojrzenie dostrzegało, iż matka nie jest kobietą wypełnioną wyłącznie troską o jedzenie, ale zniewoloną jednostką, która – by przetrwać – odgrywa rolę kobiety wypełnionej wyłącznie troską o jedzenie.




Jerzy Pilch, Tysiąc spokojnych miast. Londyn 1997, s. 48.

piątek, 4 czerwca 2010

Szczepan Twardoch, „Przemienienie”

PRL. Młody fajny esbek (a przecież my też! my też! my też jesteśmy fajni! i też się urodziliśmy w niewłaściwym układzie współrzędnych) przeżywa dzielnie różne przygody, pokonuje przeciwności losu, poznaje Prawdę O Wszystkim, wyrywa księżniczkę po przejściach i razem dają nogę do jakiejś sensowniejszej opowieści.

Ustrój niby inny, ale Polska podobna. Nie ma lekko, kiedy indywidualny los tak ściśle wplątany jest w kostropatą kanwę dziejów. Perspektywy niewyraźne, zwycięstwo to tylko szansa na kolejną konfrontację, a nagrodą jest samo przetrwanie. W tle pojechana po bandzie teoria spiskowa, którą autor w ostatniej chwili rozmywa, ratując przed całkowitym odlotem w kosmos – czy raczej przesuwając go na inny poziom, bo zamiast czytelnego wygłupu z cyklu „światem rządzą cykliści” mamy parasensowne wyjaśnienie podane z kamienną twarzą.

Warsztatowo – Twardoch w pełnej krasie. Charakterystyczna smaczna fraza. Chodzące na pełnych obrotach stereotypy genderowe, i nie tylko. Wyidealizowany protagonista, wyraźne alter ego publicystycznej kreacji autora, pełen swoistych cnót, z psychopatią na czele (u mnie zapunktował lekturą Wołkowa). Akcja – bieganie, strzelanie, du.pcz.enie, czym zresztą autor daje asumpt do złośliwości, bo nieudany se.ks opisuje ze szczegółami, a udany jedynie enigmatycznie, wspominając np. o „nieznanych pieszczotach”. Nieco irytujący (bo też nienowy) recycling motywów z innych utworów, np. wzięta żywcem z opowiadania o esbeku „Żywot i śmierć św. Felicjana” prostytutka łudząca się, że udanym se.ks.em rozkocha w sobie kolesia. Jak to u Twardocha, choć to niby realizm, postacie zawieszone są między pełnokrwistymi charakterami a typami z moralitetu, co poszukiwaczom psychologicznej głębi wyda się uproszczeniem, a miłośnikom uniwersalnych figur da możliwość dopatrzenia się bogactwa szczegółu.



Ocena: 4/6

czwartek, 3 czerwca 2010

Jerzy Pilch, „Tysiąc spokojnych miast” (2)

Mężczyźni, Jerzyku, do czterdziestki nie powinni mówić w ogóle, a i po czterdziestce niewiele. Nieliczne wyjątki potwierdzają regułę. Bardzo dobrze czynisz, Jerzyku, że niewiele mówisz, że raczej starasz się w zamian zapisywać zasłyszane zdania.



Jerzy Pilch, Tysiąc spokojnych miast. Londyn 1997, s. 39.

środa, 2 czerwca 2010

wtorek, 1 czerwca 2010

Jerzy Pilch, „Tysiąc spokojnych miast”

– W głębi twoich zielonych oczu, Jerzyku próżniaku, widać całkiem wyraźnie krainę lenistwa, wznoszą się tam złote wzgórza, na których będziesz się wylegiwał, stoją tam kanapy twoich wielogodzinnych drzemek, piętrzą się zeszyty, których nigdy nie zapiszesz, jest tam tysiąc spokojnych miast, w których żył będziesz z dnia na dzień, tysiąc spokojnych białych miast o flegmatycznej architekturze i sprzyjającym klimacie, upały panują od samego rana, otwarty na przestrzał tramwaj jedzie przez zielone błonia, o, jak słodko będzie ci się, Jerzyku, mieszkać w sednie tego powoli budzącego się i zawsze przed ostatecznym rozbudzeniem usypiającego życia.



Jerzy Pilch, Tysiąc spokojnych miast. Londyn 1997, s. 36n.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...