sobota, 5 września 2015

Mark Haddon, „Dziwny przypadek psa nocną porą”

Kryminał, nie kryminał. Niby nie, bo ginie nie człowiek, ale pies – a do tego morderca znajduje się grubo przedwcześnie. A jednak są powody, żeby „Dziwny przypadek psa nocną porą” Haddona czytać jak kryminał. Bo czy śmierć psa to mało? Dla kogoś, kto go kochał, może to być zbrodnia wywracająca do góry nogami całe życie. Zwłaszcza jeśli ten ktoś z najstabilniejszym życiem codziennym zmaga się jak z zagadką, a to, co powszechnie oczywiste, dla niego jest nieprzeniknioną tajemnicą, którą z trudem zgłębia przy pomocy rozkładu na czynniki pierwsze. Jest to więc powieść detektywistyczna pełną gębą, choć w innej perspektywie – to literatura obyczajowa o tym, jak prości ludzie radzą sobie (lub nie) z autyzmem dziecka. I o tym, jak autystyczne dziecko prostych ludzi, pełnych miłości, frustracji i zmęczenia, radzi sobie z budowaniem obrazu świata. I nawet jeśli nie jest to hiperpoprawny obraz konkretnego zaburzenia chorobowego – którego autor zresztą nigdzie nie nazywa, to wydawca szufladkowaniem usiłuje nam ułatwić lekturę – jako przedstawienie Innego daje do myślenia oraz, co tu kryć, po prostu wzrusza.




Ocena: 4/6

sobota, 2 maja 2015

Stanisław Obirek, „Przed Bogiem”

Mamy przykład Henry'ego Newmana, który przeszedł z Kościoła anglikańskiego, czy Gerarda Manleya Hopkinsa, który został jezuitą. Dla nich katolicyzm był zachwytem nad spójnością i pięknem doktryny. Szczególnie bliski jest mi Hopkins, którego trudna poezja pozwala przeczuwać, czym dla niego było chrześcijaństwo. Może łatwiej zachwycić się wyznaniem, które w danym środowisku stanowi mniejszość? Bardzo mnie wzruszyło, że odwiedzając pokój, w którym mieszkał Hopkins w Dublinie, tuż obok mogłem obejrzeć pokój Jamesa Joyce'a – ucznia irlandzkich jezuitów, który nie zostawił na nich suchej nitki. Tak to bywa: ktoś przychodzi z zewnątrz i się zachwyca, a ktoś inny z oburzeniem opuszcza mieszkanie.




Przed Bogiem. Ze Stanisławem Obirkiem rozmawiają Andrzej Brzeziecki i Jarosław Makowski. Warszawa 2005, s. 125.

piątek, 1 maja 2015

Sam Shepard, „Wielki sen o niebie”

Pierwszy, i bodaj jedyny, polski przekład prozy Sama Sheparda, znanego amerykańskiego dramaturga. „Wielki sen o niebie” można by zaliczyć do literatury drogi, bo nawet jeśli nie wszystkie zawarte tu opowiadania dotyczą podróży, to motyw wewnętrznej przemiany i odkrycia siebie – choć często jakby zawieszonych w możności, niedoszłych – zdecydowanie dominuje. Shepard mistrzowsko portretuje amerykańską prowincję, gdzie nawet nadzieje są podszyte rozpaczą, gdzie nawet w marzeniach nie można zaznać ukojenia: przydrożne bary ze smażonym kurczakiem i ukurzone stacje benzynowe, sznurkowe krawatki postarzałych kowbojów i flinty w piwnicach szalonych grillowiczów, jastrzębie na niebie i suchy pył nad pustą drogą, którą z rzadka przemyka zardzewiała landara. Tak mistrzowsko, że doskonała powtarzalność tego amerykańskiego obrazka każe weń lekko powątpiewać. Są tu momenty znakomite, są też, niestety, całkiem słabe dłużyzny.

***

Nad malowanymi, buchającymi parą skrzydełkami znajduje się tekturowy szyld z dopisanym odręcznie napisem: ŻYCIE JEST TYM, CO SIĘ NAM PRZYDARZA, KIEDY PLANUJEMY COŚ INNEGO. […]

– Jak dawno temu to było, Dicky?
– Co? – odzywa się jak w transie.
– Ten epizod, kiedy miałeś marzenie o Kolorado?
– Nie wiem. […] Byłem tam. To znaczy, byłem tam, będąc jednocześnie tu. Nie wiem, skąd wzięła się ostrość tej wizji. Chyba bardzo chciałem tam być, jak sądzę. Myślałem o tym przez długi czas.
– O Kolorado.
– Tak. Tam właśnie byłem. I widziałem tę chatę przez padający śnieg. Złotawe światło w oknach i dym unoszący się z komina. I jeszcze drewno na opał, ustawione w pryzmy na ganku. Czegoś jednak brakowało.
– Co to było?
– Ta dziewczyna.
– Hmm. Twoja przyjaciółka?
– Nie, dziewczyna, o której marzyłem, żeby tam była.
– Nie było jej tam?
– Nie. I wie pan, to mnie zaszokowało.1

*

Naprawdę chciałem tu przyjechać, lecz teraz, kiedy tu jestem, ogarnia mnie chandra. Zabawne, jak to się dzieje. Chyba zaczyna się od wspomnień. Przypomnienia okresu sprzed wielu lat, kiedy po raz pierwszy spotkałem Martę. Byłem właśnie w okolicy, w Keeneland, w 1959 roku. Aż trudno uwierzyć. Pamiętasz, Palmer... to właśnie ty dodałeś mi odwagi, bym zaprosił ją na whisky z wodą i stek. Tak to się zaczęło. Dwadzieścia dwa lata istnego piekła. Tak powiedziawszy prawdę, to mi jej trochę brakuje.2





Ocena: 3/6


1 Sam Shepard, „Szyld prosto z życia”. W: Wielki sen o niebie. Tłum. Cezary Murawski. Warszawa 2004, s. 60-65.
2 Sam Shepard, „Szum w uszach”. Tamże, s. 120.

czwartek, 30 kwietnia 2015

Jerzy Pilch, „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (2)

Stary Kubica był trochę jak niedźwiedź grizzly z wiersza Miłosza, co całe życie bolały go zęby, ale był to dlań ból niepojęty, bo niby skąd niedźwiedź ma wiedzieć, że bolą go zęby. Stary Kubica był pijakiem, ale wydawało mu się, że cierpi z innego powodu. Z tego powodu na przykład, że bez powodu straciło się życie, zniknęło jak potok po suszy. Od biedy da się jeszcze zrozumieć, że minęły świetne czasy służby w austriackim wojsku, minęła w końcu młodość. Ale gdzie się podział wiek męski, gdzie są tamte prace, wesela, przemówienia na weselach, kto jak nie Stary Kubica jest teraz starostą, kto zmawia modlitwy przy stole (modlitwy Starego Kubicy z racji jego mniej więcej znanego natręctwa językowego były prawdziwie nieśmiertelne, bo też fraza: „Chleba naszego powszedniego mniej więcej i tamtego racz nam dać Panie” jest nieśmiertelną frazą). Kto jak nie Stary Kubica czyta teraz książki i gazety, kto jest Komendantem Ochotniczej Straży Pożarnej, kto przewodzi Rolniczemu Kółku, kto dyryguje chórem podczas wizyty pana prezydenta Mościckiego? Ja, nie ja, on, nie on. Na razie w każdym razie nie on. Nie Stary Kubica. Stary Kubica jest chwilowo nieobecny, jest w wielkiej podróży, trwa jego piekielna jazda, z której może wróci, choć nie wiadomo, jakim sposobem. Wtedy sposobów powrotu było mniej. Inna rzecz, że gdyby nawet były w tamtych czasach wszystkie nasze sposoby, środki i techniki, terapie indywidualne i zbiorowe, środki uspokajające, oddziały detoksykacyjne, psychiatrie, psychologie, hipnozy, grupy wsparcia i grupy AA, gdyby nawet to wszystko było, i tak Stary Kubica odrzuciłby to niechybnie i być może odrzuciłby to z furią, sięgając po flintę wiszącą na gwoździu. I nie z pychy by tak uczynił, a z godności, z przeświadczenia, że jak w innym wierszu mówi już raz przywołany Miłosz: „Nie wolno pobłażać sobie, pozwalać na nic nie-robienie, rozmyślać o swoim bólu, nie wolno szukać pomocy w szpitalu i u psychiatry.” Nie wolno też mówić ani tym bardziej ekscytować się swoim upadkiem. […]

Stary Kubica, gdyby jeszcze żył, miałby sto pięć lat, czyli i tak już by nie żył. Nie żyje od czterdziestu lat. Nie żyje prawie całe moje życie, choć pamiętam go dobrze, pamiętam pogrzeb, pamiętam go leżącego w trumnie, w brązowych pantoflach, kondukt w ciepły dzień idący z Jawornika do kościoła w centrum i potem na cmentarz. Piszę o jego bólu, choć w gruncie rzeczy nic o jego bólu nie wiem. Obcy ból, inny ból, zawsze jest fantomem. Piszę o chybionym życiu Starego Kubicy, bo od pewnego czasu prześladuje mnie i dręczy obraz człowieka idącego przez ciemność.




Jerzy Pilch, Bezpowrotnie utracona leworęczność. Kraków 1998, s. 102nn.

środa, 29 kwietnia 2015

Jerzy Pilch, „Bezpowrotnie utracona leworęczność”

Otóż Jerzy Turowicz jest człowiekiem, który z natury swojej nie podejmuje żadnych gier konwersacyjnych, zwłaszcza zaś nie podejmuje – powiedzmy – beztroskich gier konwersacyjnych. Ten wielbiciel i wielki znawca poezji cechuje się zarazem absolutną niechęcią do wypowiedzi metaforycznych, On mówi tak, tak, nie, nie, pilnie przestrzega zasady wypowiedzi powściągliwej, by nie powiedzieć ascetycznej, w absolutnie kłopotliwy, by nie rzec paraliżujący, sposób trzyma się sedna rzeczy, nie podejmuje żadnych konwencji naznaczonych wieloznacznością, nie współpracuje z żadnymi niejasnościami, nie zajmuje go rozwiązywanie dialogowych rebusów czy zagadek. Jerzy Turowicz nie traktuje zadawanych mu pytań jako pretekstu do oratorskich wywodów (czynią to, jak wiadomo, wszyscy). Jerzy Turowicz na zadawane mu pytania odpowiada. Pamiętam, że do tego jubileuszowego wywiadu przygotowałem sobie cały zestaw, jak mi się zdawało, niesłychanie przebiegłych, metaforycznych, niezwykle wyrafinowanych i wręcz prowokacyjnych pytań. I rzecz jasna Turowicz bez mrugnięcia okiem nie podjął zabawy, bo zwyczajnie pewien typ zabawy nie jest w jego stylu. Zadałem mu na przykład niesłychanie daleko, głęboko drążące rzecz pytanie: Jakie mianowicie refleksje towarzyszą Panu Redaktorowi, gdy spogląda przez okno swego gabinetu? (Z okna gabinetu Turowicza widać kurię). I On mi odpowiedział, że jak patrzy przez okno, to widzi kurię.




Jerzy Pilch, Bezpowrotnie utracona leworęczność. Kraków 1998, s. 54n.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Maj Sjöwall, Per Wahlöö, „Mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu”

Wielce to chwalebne, że po przeszło czterdziestu latach od pierwszego wydania klasyka szwedzkiego kryminału doczekała się polskiego przekładu. Cykl o komisarzu Martinie Becku, powstały w latach 60. i 70. ubiegłego stulecia, niby był polskiemu czytelnikowi znany, ale bardziej ze słyszenia niż z faktycznej lektury. Coś tam niby wydawano – w dwóch różnych wydawnictwach, w przekładzie dwóch różnych tłumaczek – w latach 70., rzutem na taśmę jeden tom pojawił się na początku lat 90., i tyle. Po prawdzie to Maj Sjöwall i Per Wahlöö funkcjonowali w Polsce trochę jak celebryci, znani z tego, że są znani – wiadomo, że nie wypada się nie zachwycać, że patronują nagrodom literackim i że ich nazwiska koniecznie muszą się pojawić ilekroć mowa o kryminale skandynawskim. Natomiast gdy idzie o twórczość pary, przez długie lata ich sztandarowy cykl o komisarzu Becku był dostępny polskiemu czytelnikowi w postaci wybitnie okrojonej – bez początku, bez końca, bez środka – ot, parę tomów wyrwanych na chybił trafił. Chwali się więc wydawnictwu Amber, że w latach dwutysięcznych zaczęło uzupełniać lukę, wydając brakujące przekłady.

A same kryminały, taka powiedzmy „Roseanna” czy „Mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu”, oba wydane po polsku w roku 2009? Nie to nawet, że się zestarzały – to świat poszedł naprzód, a literatura popularna szczególnie. Sukces literacki duetu Sjöwall i Wahlöö polega na tym między innymi, że wyrosło na nich całe pokolenie. Autorzy kryminałów, których to pokolenie wydało, siłą rzeczy sięgają wyżej, bo przecież stoją na ramionach gigantów. Nie nowina więc nam, czytelnikom, smutni policjanci oraz ich kawy, pety, kryzysy małżeńskie i bóle głowy. „Mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu” to drugi, czyli wczesny jeszcze tom cyklu, ale już widać tu głęboki skandynawski sznyt. Komisarz Martin Beck, ojciec, model i prototyp nordyckich komisarzy w wiecznym dołku, przeżywa udręki duszy w Szwecji, gdzie kontempluje socjalizm kapitalistyczny, przeżywa udręki duszy na Węgrzech, gdzie kontempluje socjalizm komunistyczny, szuka zaginionego dziennikarza i daje autorom sposobność do przedstawiania tła społecznego – krótko mówiąc, robi, co do niego należy.




Ocena: 4/6

niedziela, 19 kwietnia 2015

Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki” (6)

Rozkazuję ci, żebyś nie dzielił ze mną powyższych wątpliwości. Ostatecznie są tylko marnymi produktami upadku ducha, chociaż wcale nie osłabienia umysłu. Przeciwnie, to przeklęty umysł, technik bezinteresowny i zimny, majster zajęty tylko własną robotą, inżynier paranoik, działa nieustannie i beznamiętnie. Buduje wiecznie wszelkie możliwe hipotezy tylko po to, żeby potem męczyła się w nich dusza, potrzebnie czy niepotrzebnie. Jestem przecież osłabiony i chory. Niestety, nie na umyśle.




Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki”. W: Trzy dłuższe historie. Warszawa 2012, s. 113n.

sobota, 18 kwietnia 2015

Leena Lehtolainen, „Pod wiatr”

„Pod wiatr” to kolejna świetna powieść Leeny Lehtolainen z prawniczką i policjantką Marią Kallio w roli głównej. W tym tomie Maria wraca do pracy z urlopu macierzyńskiego i od razu wpada w wir nowych obowiązków – bo nie dość, że ze starszej aspirant awansowała na komisarza, to jeszcze jej komenda boryka się z pogłębiającymi się problemami kadrowymi. Do tego typowa biurowa kotłowanina, bo jednak nawet służba w policji to nie tylko braterstwo broni, wspólne zdzieranie gardła na meczach Finlandia-Węgry i ofiarne wspieranie się w życiowych kłopotach, ale też zwyczajna praca w korporacji – małostkowe konflikty, złośliwe zaczepki i manipulowanie trybami bezdusznej machiny biurokracji tak, by samemu wyjść cało. A świeżo upieczona komisarz Kallio, stawiając pierwsze kroki w świecie władzy, ma jeszcze na głowie stawiające pierwsze kroki dziecię, które z rozmachem poznaje świat, a to wcinając koty z kurzu, a to waląc główką o kant pianina. Tyle dobrego, że opiekę nad brzdącem przejmuje Marii mąż, a dziecka ojciec, który – najwyraźniej na fali optymizmu lat 90., w czasie których Finlandia wychodziła z kryzysu gospodarczego – ufny w przyszłość i swoje perspektywy zawodowe jako matematyka (nic to, że specjalizującego się w teorii kategorii), postanawia rzucić pracę.

Maria natomiast przeżywa mały nostalgiczny powrót do przeszłości, kiedy na sprywatyzowanej fińskiej wyspie ginie jej chłopak ze studiów. Rok później ginie właściciel wyspy, a Kallio podejmuje śledztwo i zakochuje się w jednym z podejrzanych, cały czas wspominając byłego i błędy młodości. Do tego żegluje po fińskich wodach, podziwia fińskie wschody i zachody słońca („Pod wiatr” przepełnia głęboki zachwyt nad fińską przyrodą), odwiedza Wyspy Alandzkie, i wreszcie rozwiązuje zagadkę kryminalną. Poczucie klęski, towarzyszące bohaterce od czasu niegdysiejszych nieudanych negocjacji z porywaczem-zabójcą, pogłębia się, kiedy przez nieuwagę Kallio dopuszcza do samobójstwa odrzuconego przez świat awanturnika (swoją drogą, smutne zakończenie wątku z poprzednich tomów). Maria jednak nie daje się pokonać gorzkim doświadczeniom i z kolejnej próby wychodzi zwycięsko.




Ocena: 4/6

piątek, 17 kwietnia 2015

Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki” (5)

Skoncentrowałem się więc nie na wątpliwym celu ani na tym bardziej wątpliwym osiąganiu, ale na czymś, co sprawiało, że cel i osiąganie stały się wątpliwe. Właśnie na owej łatwości. Moją uwagę zaprzątał przede wszystkim skrót, który tę łatwość wyrażał. I im więcej się nad tym zastanawiałem, tym bardziej dochodziłem do wniosku, że przez przypadek odkryłem rzeczywistość. Mianowicie zacząłem się domyślać, że Pan Bóg po wygnaniu Adama i Ewy z raju wprawdzie postawił potężną bramę, ale zapomniał otoczyć raj ogrodzeniem.




Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki”. W: Trzy dłuższe historie. Warszawa 2012, s. 98n.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Sébastien Japrisot, „Żegnaj, przyjacielu”

Nic tak ludzi nie zbliża, jak wspólne padnięcie ofiarą zdrady. Zwłaszcza gdy zdradza kobieta, a ofiarą padają mężczyźni połączeni wzajemną wrogością. Cała ta namiętność musi znaleźć ujście i najwyraźniej niemal automatycznie przedzierzga się w bezrozumną lojalność, czy może nawet przyjaźń, podbudowaną poczuciem zagrożenia i krzywdy. Taką przynajmniej opowieść snuje Sébastien Japrisot w „Żegnaj, przyjacielu”, utworku w klimacie noir – Francja lat 60. to jeszcze nie czas i nie miejsce na kryminalne epopeje wypełnione wnikaniem w nieudane dzieciństwo bohatera i opisami jego wizyt w pralni, gdzie gubi ciepłe skarpety. Japrisot szkicuje Paryż i Marsylię wręcz karykaturalnie ostrą kreską, przy pomocy skrótów takich jak whisky, rewolwer, kobieta w płaszczu z lamparta czy obóz pełen żołnierzy wracających z wojny. Jak na powieść, za którą uznał ten tekst polski wydawca, lektura to dość męcząca, ale jeśli potraktować go jak scenariusz, którym chyba był wyjściowo, bez trudu można zobaczyć w dziełku potencjał.




Ocena: 3/6

środa, 15 kwietnia 2015

Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki” (4)

[D]ali, co mogli, zainkasowali, ile mogli, potem zwinęli namioty, rozebrali budy i oddalili się w nieznanym, ale obojętnym kierunku. Niesłusznie więc czułem się zaskoczony. Nie wziąłem widać pod uwagę, że to nie wieczność miałem do dyspozycji, ale czas, czas wyznaczony, w którym należało zrobić, co do mnie należało.

Nie wiedziałem, co we mnie było wyraźniejsze: czy ulga, że wszystko przepadło, czy rozpacz z tego samego powodu.




Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki”. W: Trzy dłuższe historie. Warszawa 2012, s. 90.

wtorek, 14 kwietnia 2015

Andrea Camilleri, „Ślad na piasku”

Trzeba będzie przywyknąć do nowego Montalbana, tak jak on będzie musiał przywyknąć do okularów. Choć cały czas mam nadzieję, że ze starczego zgorzknienia, pogłębiającego się z tomu na tom, wyłoni się nowa jakość, skoro już nie może wrócić stara. „Ślad na piasku” Camilleriego, dwunasta powieść w cyklu o komisarzu z Vigaty, przynosi dalszy ciąg kryzysu w jego życiu i umiarkowanie wciągającą intrygę w tle. Główną ofiarą jest, wyjątkowo, koń – ale koń to nie byle jaki, koń z wyższych sfer, rzec można, nic więc dziwnego, że sprawa jest delikatna. I nie dość, że leży w poprzek kompetencji dwóch różnych komisariatów, to jeszcze wplątana jest w nią piękna, wysoko postawiona kobieta. Montalbano ląduje na arystokratycznym przyjęciu, gdzie serwuje się żrącą zupę i nieświeże cefale, następnie ląduje na sianie – nie sam, rzecz jasna – a w międzyczasie usiłuje się zorientować, kto obrał sobie jego dom w Marinelli za przedmiot cyklicznych napadów. Dialogi komisarza z samym sobą, obecne już wcześniej, robią się coraz mniej zabawne, a coraz bardziej upiorne – już nie tylko dwóch Montalbanów dyskutuje w jednej głowie, ale pojawia się jeszcze trzeci, który ich słucha i obserwuje. Do tego komisarza nękają przedziwne sny, zapewne nie bez związku z pochłanianiem hurtowych ilości smażonej soli i kopców caponaty. Kiedy w końcu pojawia się trup człowieka, sytuacja robi się naprawdę krytyczna – a Montalbano, by wyjść z niej obronną ręką, bez mrugnięcia okiem przekracza kolejną granicę.




Ocena: 4/6

niedziela, 12 kwietnia 2015

Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki” (3)

Co jakiś czas, po zakończeniu serii skomplikowanych przygotowań, wydawało mi się, że osiągnąłem jedność i gotowość dyspozycji. Zwieńczałem wolę nieodwołalnym postanowieniem i udawałem się na miejsce próby. Ale tu ostateczność momentu, jego „gęstość”, „daność”, „takość-a-nie-inność” przerażała mnie. Między zamiarem a wykonaniem nie widziałem żadnego przejścia, połączenia, najmniejszej nawet odległości, w której zmieściłoby się coś pośredniego.




Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki”. W: Trzy dłuższe historie. Warszawa 2012, s. 85.

sobota, 11 kwietnia 2015

Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki” (2)

Hierarchię uznawałem tylko, dopóki służyła do wyznaczenia najwyższego szczebla. Potem rusztowanie znikało, zostawiając tylko wierzchołek, który tym samym, przestając być wierzchołkiem, stawał się rzeczą najdoskonalej zbliżoną do tego, czym ta rzecz – i wszystkie inne egzemplarze tej rzeczy, z których poprzednio była zbudowana piramida – powinna być naprawdę, czyli do swojej właściwej natury.




Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki”. W: Trzy dłuższe historie. Warszawa 2012, s. 81.

piątek, 10 kwietnia 2015

Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki”

Mając tak wiele do stracenia, zwlekałem. Moje pożądanie zwycięstwa było wielkie, ale jeszcze większa obawa przegranej. Z tego wynika, że jednak mogłem jako tako wciąż żyć bez zwycięstwa, ale nie mógłbym żyć w klęsce. Dopóki nie dokonała się klęska, zwycięstwo zawsze było możliwe, pod warunkiem żeby tego nie sprawdzać. Więc może i zaszczytne dla mnie, że ja na klęskę zgodzić się nie mogę, a oni mogą? Ja orzeł, oni niewolnicy. Odrzućmy jednak takie wyjaśnienie, ponieważ dyktuje je pycha. Rzecz w tym po prostu, co dla mnie byłoby klęską: wszystko, co by nie było absolutnym zwycięstwem. Więc, mały totalista, samotny wśród umiarkowanych, stałem na uboczu, podczas kiedy moi koledzy już poddawali się próbie.




Sławomir Mrożek, „Moje ukochane Beznóżki”. W: Trzy dłuższe historie. Warszawa 2012, s. 75.

czwartek, 9 kwietnia 2015

Sébastien Japrisot, „Kopciuszek w potrzasku”

Po czym poznać człowieka? Po czym poznajesz człowieka, którego znasz najlepiej na świecie, czyli samego siebie? Czy jeśli pewnego dnia stracisz pamięć, a nikt nie będzie mógł cię rozpoznać, będziesz w stanie spośród alternatywnych życiorysów wybrać swój własny? Palisz? Jak trzymasz papierosa? Jak kształtują cię oczekiwania innych ludzi? Jesteś typem mordercy czy ofiary?

Tak, mógłby to być drugorzędny dreszczowiec, zwłaszcza gdyby autor poszedł w mętne psychologizowanie. Zamiast tego Sébastien Japrisot zbudował zagadkę logiczną – jego „Kopciuszek w potrzasku” to pełna przewrotnego poczucia humoru opowieść o (re)konstruowaniu własnej tożsamości w wolności od form nadanych z zewnątrz. A kiedy nie ma Ja, nie ma wyróżnionego układu odniesienia – te puzzle można układać wciąż na nowo, i żadna wersja nie jest lepsza od pozostałych. Jedyny pewnik to trup. A skoro jest ofiara, to musi (czy musi?) być i sprawca. A skoro jest zabójca, to musi (czy musi?) być i motyw. I tak po nitce do kłębka dochodzimy do bezwzględnej walki o względy starszej pani i spadek – ale co naprawdę się stało, aż do końca nie wiemy. I może niepotrzebnie autor dokłada epilog, w którym na miejsce wskakuje ostatni element i nagle wszystko staje się jasne, a obrazek składa się w zbyt jednoznaczną całość.

***

Zapaliłam papierosa, którego nie mogłam znieść i którego od razu zgasiłam na talerzu. Pomyślałam, że opowiedziana w inny sposób historia ta nie wydawałaby mi się tak brzydka i być może rozpoznałabym się w niej. Nic nie jest prawdziwe, kiedy się patrzy z zewnątrz. Lecz kto może wiedzieć, co ta mała idiotka miała w sercu, jeśli nie ja? Kiedy odzyskam wspomnienia, będą to zapewne te same wydarzenia, lecz nie będzie to już ta sama piosenka.1

*

To także było komiczne. Od trzech miesięcy nie przestawałam szukać, węszyć. Prowadziłam dochodzenie jak ten dzielny mały agent ubezpieczeniowy, ale znalazłam więcej niż on: w tej sprawie, która go tak bardzo pasjonowała, zawsze napotykało się tylko mnie. Byłam śledczym, zabójczynią, ofiarą, świadkiem, wszystkim razem. Ani dziś, ani jutro, ani nigdy nikt nie odkryje tego, co rzeczywiście zaszło, a tylko małego bonzę o krótkich włosach.2




Ocena: 4/6


1 Sébastien Japrisot, Kopciuszek w potrzasku. Tłum. Maria Wójcikiewicz. Toruń 2003, s. 54.
2 Tamże, s. 145.

środa, 8 kwietnia 2015

Leena Lehtolainen, „Spirala śmierci”

W Finlandii wiosna, a wiosna w Finlandii wygląda prawie jak wiosna w Polsce. Wieje, pada, tu listek się zazieleni, tam słoneczko błyśnie, ale lepiej to wszystko podziwiać przez okno cieplutkiego mieszkania – całkiem jak nasz tegoroczny kwiecień. Niestety policjantka Maria Kallio, mimo zaawansowanej ciąży, dającej zresztą otoczeniu asumpt do powątpiewania w jej śledcze kompetencje jeszcze lepszy niż samo bycie kobietą, zamiast zaszyć się w domu z herbatą i książką, musi uganiać się za mordercą, który w okrutny sposób pozbawił życia nastoletnią wschodzącą gwiazdę łyżew. Do tego wikła się w rywalizację zawodową z kolegą z komendy, rywalizację będącą zresztą tylko elementem szerszej sieci intryg w policyjnym światku. Ale w końcu to po stronie Kallio, a nie kolegi, stoją bogowie narracji, więc i szef jej sprzyja, i szczęście w terenie dopisze, i zabójca się nad nią ulituje, w ostatniej chwili darowując życie – krótko mówiąc, Maria ze wszystkich kłopotów wyjdzie obronną ręką, a nawet wspaniałomyślnie wybaczy koledze podłożenie świni. Do tego okazuje się domorosłą grafolożką, a hobbistycznie – jazzową gitarzystką. I w tym wszystkim udaje się Leenie Lehtolainen zachować wiarygodność opowiadanej historii. Może dzięki temu, że sposób, w jaki wątek kryminalny splata się z resztą fabuły tak bardzo przypomina rzeczywistość. Śledztwo to nie jest gonitwa za przestępcą, dla przyzwoitości tylko doprawiona realiami społecznymi – śledztwo to życie, czyli wybór między konieczną wizytą w aptece a pilnym telefonem do sądówki, nieodśnieżona droga opóźniająca przesłuchanie świadka czy trop zgubiony z powodu zbyt długiego szamotania się w ciasnej toalecie. Na tle mozołu walki z natłokiem przypadkowych trudności nie dziwi sporadyczny łut szczęścia, bo i on się przecież w życiu trafia.

Chyba nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się wrócić do cyklu kryminalnego tak szybko. „Kobieta ze śniegu” była jak przystawka wyostrzająca apetyt – natychmiast chce się więcej, tak że sięgnięcie po „Spiralę śmierci” było kwestią kilku dni. Coś takiego ma w sobie Maria Kallio, że trudno się z nią rozstać. A na półce już czeka kolejna część: „Pod wiatr”.




Ocena: 5/6

środa, 1 kwietnia 2015

Gianrico Carofiglio, „Świadek mimo woli”

Intryga jak intryga, ale jaki bohater! Po chandlerowsku rozczarowany, po skandynawsku zesmęcony, po włosku znieczulony na wszechobecną deprawację. A jeszcze ma depresję. Nic dziwnego, skoro – co za zaskoczenie! – żona go rzuciła. I tak, w chwili życiowej słabości, w przerwie między jednym a drugim hochsztaplerem, między handlarzem narkotyków a nieliczącym się z pacjentami lekarzem, między obsługą oszusta podatkowego a skorzystaniem z jego pobłażliwości wobec własnego oszustwa – adwokat Guido Guerrieri podejmuje się obrony oskarżonego o zamordowanie dziecka Thiama Abdou, imigranta z Senegalu. Podejrzewa go nawet o niewinność, która jest dla Guidona ożywczą odmianą, choć przecież zapowiada sprawę beznadziejną.

Nie jest to właściwie kryminał, choć jest tu trup, jest fałszywie oskarżony, są mylne tropy, a wreszcie robota detektywistyczna i wieńczący sprawę sukces. Carofiglio, sam mając doświadczenie w pracy w sądzie – zanim stworzył cykl o Guerrierim, był prokuratorem – kreśli pyszną satyrę na włoski wymiar prawa (bo przecież nie sprawiedliwości). Bez ugładzeń, choć delikatnie, bez przerysowań, choć wyraźnie. Świetne.




Ocena: 5/6

wtorek, 31 marca 2015

Carol Shields, Blanche Howard, „Czas celibatu”

Fascynuje mnie, że w anglosaskiej beletrystyce tak silny jest nurt literatury środka – przyzwoitych książek „do czytania”, nie tak trudnych, żeby nadawały się tylko do uniwersyteckiej analizy, nie tak łatwych, żeby nadawały się tylko do błyskawicznego zapomnienia tuż po zamknięciu. Taką literaturę tworzyła też Carol Shields, laureatka Orange Prize za urokliwe „Przyjęcie u Larry'ego” – jednej z lektur, których nie udało mi się wspomnieć przy okazji dawnego wyzwania. Nie wiem, co pisała Blanche Howard, ale „Czas celibatu”, efekt ich wieloletniej współpracy, jest niestety niebezpiecznie bliski czytadła umiarkowanie wysokich lotów, a sądząc po stylu przedmowy, ten nieco prostacki ton nadała książce właśnie Howard.

„Czas celibatu” to powieść epistolarna, a że na powieść współczesną pomysł to ryzykowny, nie dziwi, że autorkom nie udało się wybronić. Jock i Chas, kanadyjskie małżeństwo, w trakcie wielomiesięcznej rozłąki przerywanej rzadkimi spotkaniami wymieniają listy. O dziwo, ani nieszczególna sprawność poczty, ani pogłębiający się kryzys związku nie skłania ich do ułatwienia sobie komunikacji przy użyciu telefonu. Same listy też nie są zbyt wiarygodne. Oczywiście literatura to zawsze konwencja i nikt nie oczekuje, że powieść epistolarna będzie wyglądać jak zbiór faktycznych listów – ale tu o epistolarności świadczą wyłącznie ornamenty w rodzaju nagłówków i podpisów. Zawartość pisana jest stylem łączącym zwyczajną powieściową prozę z manierą dzienników osobistych, co wypada mocno nienaturalnie, bo kiedy bohaterowie streszczają sobie wydarzenia, w których oboje brali udział lub przytaczają in extenso sytuacje, przy których obecne było jedno z nich, zbyt jasne jest, że mówią do czytelnika, a nie do siebie nawzajem.

Podobnie jak w „Przyjęciu u Larry'ego” Shields wykorzystuje motyw przekształcania fizycznej przestrzeni domu wraz ze zmianami zachodzącymi w domu jako ognisku rodzinnym. O ile jednak w „Przyjęciu...” ocalenie domu polegało na zahamowaniu i koniec końców oswojeniu stanu rozpadu, o tyle w „Czasie celibatu” burzenie od początku służyć ma przebudowie, czyli ulepszeniu przestrzeni życiowej. W obu wymiarach po okresie przyprawiającej o rozpacz ruiny w naturalny sposób przychodzi czas radości ze wspólnie osiągniętego celu, a przede wszystkim ze wspólnie przebytej drogi. Okres przejściowy jest natomiast o tyle trudny, że każde z małżonków pada ofiarą mimowolnego wymuszenia ze strony drugiego – i to akurat tam, gdzie dotąd dzierżyło władzę i czuło się bezpiecznie. Chas, jako bezrobotny, traci rolę reprezentanta rodziny w świecie i z trudem znosi niesamodzielność finansową oraz konieczność przejęcia codziennej opieki nad dziećmi, w czasie gdy jego żona zajmuje się sprawami wagi państwowej. Jock, wyrwana z ukochanego gniazdka, szukająca wytchnienia w tym, co znane i oswojone, doznaje szoku widząc swoją przystań niemal obróconą w pył i męża zdumionego brakiem jej uznania dla wysiłku, który włożył w tę rewolucję. Jest to więc opowieść o dojrzewaniu relacji między dwojgiem ludzi – ale też o relacji człowieka ze światem. O konfrontacji dawnych punktów odniesienia, nawyków, wyobrażeń – z tym, co nowe. O tym, że mity, takie jak pochodzące jeszcze sprzed pamięci historie rodzinne, są mitami właśnie – w krytycznych chwilach mogą stanowić oparcie, ale dojrzałość polega na rezygnacji z ich pośrednictwa, na wzięciu ich w nawias i zgodzie na realizm.

Jeśli chodzi o warstwę społeczną – trudno ją nazwać tłem, gdyż losy bohaterów ściśle są od niej zależne – powieść pełna jest spostrzeżeń z dzisiejszej perspektywy niewiarygodnie naiwnych i powierzchownych. Trudno powiedzieć, czy bohaterowie dają wyraz powszechnej świadomości, czy to kwestia osobistej ignorancji samych autorek, ale czyta się to z zażenowaniem. A i z kapką zazdrości, że była sobie Kanada, w której nawet „kryzys” lat dziewięćdziesiątych oznaczał beztroskie w gruncie rzeczy życie, niewymagające od klasy średniej żadnej poważnej refleksji społecznej (refleksji niepoważnych jest tu masa) – kryzys, który nie wymuszał na wiecznych dzieciach dojrzewania, a jedynie lekko mącił zabawę, nie przeszkadzając istotnie w dalszym pielęgnowaniu własnego infantylizmu i oczekiwaniu na, jak to w bajce, szczęśliwe zakończenie.

***

Dwuznaczne komunikaty mojej mamy i niedopowiedzenia Twojej – czy to możliwe, że ona udaje? W którymś momencie, kiedy kręciła się bez celu w miejscu dawnej kuchni, włażąc mi pod nogi, raptem odwróciła się do mnie ze słowami: „Mężczyźni po prostu nie rozumieją, co dla kobiety znaczy dom. Musisz mieć to na uwadze”.1

*

Jestem jednak pewien, że dźwięczała mi w uszach rodzinna opowieść o wyjeździe taty do Halifaksu podczas wojny. Nie zwerbowano go do wojska, jak Ci wiadomo, był za stary, miał chyba trzydzieści dziewięć lat. Przez pierwsze dwa lata działań wojennych siedział biedak, kręcąc młynka palcami, aż wreszcie obudził się któregoś dnia rano, walnął pięścią w kuchenny stół i oświadczył mamie, że powziął zamiar wstąpienia do wojsk i basta, a mama może sobie wrzeszczeć, ile wlezie, jeśli ma ochotę. Wrzeszczała. Uważała, że ją opuścił. W pewnym sensie nosi w sobie ten krzyk do dziś.2

*

Sue mówi, że [jej były] zajmuje się głównie przesiadywaniem na plaży, próbując przyswoić sobie mądrość, jaką niosą mu fale. Ona robiła to samo przez dwa lata, ale fale ciągle powtarzały to samo: „Oto przypływam znowu i znowu, i znowu”, aż wreszcie postanowiła odnowić związki ze światem, jak się wyraziła.3

*

Oświadczyła, że powinno się mnie udusić, posiekać na drobne kawałki i rozrzucić na grobie Ezry Pounda. Powiedziała, a raczej wywrzeszczała, że każdy, kto ośmieliłby się ruszyć u niej w mieszkaniu choćby jedną popielniczkę bez jej zgody, zostałby niezwłocznie usunięty z jej życia. Uznałaby to za czyn wywrotowy, akt wrogości. Kiedyś jej mąż – widać była niegdyś zamężna, raz na jakiś czas bowiem o tym napomyka – samowolnie zdjął z drzwi łazienki plakat z Woodstock i schował go. Dla Daviny było to najwyraźniej apogeum zdrady. Zbezczeszczenie czyjegoś domostwa jest niewybaczalne. (Sypie takimi przesadzonymi legalistycznymi zwrotami jak z rękawa, lecz brzmi to całkiem szczerze).

Co więcej, ciągnęła – a do tego czasu zdążyliśmy już skupić na sobie uwagę ludzi przy kilku innych stolikach – niespodzianki są okrucieństwem, gwałtem, włączając w to niespodziewane ujawnianie tajemnic, niespodziewane wizyty, a nade wszystko niespodziewane podarunki.4

*

Musisz wiedzieć, że po 31 maja tego roku Davina zostaje bez jakichkolwiek środków do życia. Co z honorariami, zapytasz. Rzecz w tym, że książki przynoszą jej rocznie około 40 dolarów, to wszystko. Nawet gdyby zdecydowała się zaprzedać duszę jakiejś podrzędnej pracy badawczej, ubiegłoby ją czterech lub pięciu innych kandydatów. Kelnerowanie też odpada, bo jak powiedziała Davina, sapiąc przy tym i pryskając śliną, takie perełki trafiają się młodszym i atrakcyjniejszym kobietom. Mogłaby starać się o stypendium z Canada Council, ale niestety napisała do nich w zeszłym roku i oświadczyła, że ma ich gdzieś (po tym, jak odrzucili propozycję nagrania haiku do śpiewu wielorybów). Oto poważna kanadyjska poetka na półmetku życia, która idzie na zasiłek dla bezrobotnych. Nic dziwnego, że wypłakiwała oczy.5




Ocena: 3/6


1 Shields Carol, Howard Blanche, Czas celibatu. Tłum. Beata Hrycak. Poznań 2003, s. 127.
2 Tamże, s. 130n.
3 Tamże, s. 132.
4 Tamże, s. 136.
5 Tamże, s. 185n.

poniedziałek, 30 marca 2015

Andrea Camilleri, „Skrzydła sfinksa”

Co za nieznośny dziadyga się zrobił z komisarza Montalbano. Cierpiący, słowami jego długoletniej ukochanej Livii, na „dziadkowość urojoną”, bo przecież nie ma nawet dzieci. I całe szczęście, bo zagdakałby je na śmierć. Bohater – niestety – starzeje się wraz z autorem. Tyle że Camilleriego czekają w tym roku 90. urodziny, a Montalbano w „Skrzydłach sfinksa” ma lat dopiero 56, i naprawdę nie czas jeszcze na to zrzędzenie. Słabym tylko usprawiedliwieniem jest kryzys związku komisarza z Livią. Otóż związek się sypie, i to tym razem chyba na poważnie – doszło już do tego, że zamiast zwyczajowych karczemnych awantur para prowadzi kurtuazyjne rozmowy o pogodzie. Smutno jest.

Jedenasta powieść w cyklu, i z tych jedenastu najgorsza. Camilleri oczywiście poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Niezła intryga, coraz lepsze postaci drugoplanowe. (Swoją drogą, jak by też wyglądał komisariat w Vigacie bez Montalbana? Fazio i Augello na pewno swobodnie by sobie poradzili). Nikt chyba nie opisuje tak smacznie jak Camilleri życia w skorumpowanym na wskroś społeczeństwie. Tym razem jednak zamiast typowej dla Montalbana ironii i gniewu na świat znajdujemy melancholię i rozgoryczenie, a nie tego przecież się spodziewamy po włoskim macho. Oby tylko w kolejnym tomie komisarz nie zaczął narzekać na korzonki.




Ocena: 4/6

piątek, 27 marca 2015

Leena Lehtolainen, „Kobieta ze śniegu”

Wiosna dopiero się zaczyna, a mnie już tęskno za śniegiem. Na szczęście pod ręką była Leena Lehtolainen. „Kobieta ze śniegu”, czwarty w oryginale, a pierwszy z wydanych po polsku, tom cyklu o policjantce Marii Kallio, przenosi nas do zaśnieżonej Finlandii. A Finlandia Lehtolainen to kraj, gdzie może być tylko zimno lub bardzo zimno, a kubek z herbatą z prądem sam wskakuje w dłoń. To kraj na styku kultury skandynawskiej i rosyjskiej, gdzie feminizmowi, postępowej obyczajowości i korupcji w wymiarze kieszonkowym towarzyszy gościnność i brak onieśmielenia wobec napojów procentowych. To kraj, w którym do pracy suwa się na nartach przez śnieżne zaspy, po pracy odpoczywa się w domowej saunie, a z telefonu komórkowego korzysta się wtedy, gdy akurat jest zasięg. Krótko mówiąc, Finlandia Lehtolainen to kraj rodem z sympatycznych stereotypów. Ach, jak tam przyjemnie!

Nie licząc tego, że nawet w posiadłości przed obcymi strzeżonej murem, a dla mężczyzn w dodatku na trwałe zamkniętej, nie można się czuć bezpiecznie. Nawet jeśli jest się instruktorką kursów samoobrony.

Do śledztwa rusza starsza posterunkowa Maria Kallio. Łebska babka, bystro i trzeźwo patrząca na świat i w głąb samej siebie – fanka kryminałów, nieustannie badająca, czy w jej myślenie nie wkradły się powieściowe schematy. Prawniczka, wolny czas spędzająca na siłowni lub z puszką piwa. Szczęśliwa żona matematyka imieniem Antti, kto wie, być może przyszła szczęśliwa matka. Tylko jak tu zrezygnować z letniej wspinaczki po górach, no i przede wszystkim – z piwa?

U Lehtolainen elementem równoprawnym z wątkiem kryminalnym jest warstwa obyczajowa, której pokaźną część stanowi w „Kobiecie ze śniegu” rodzicielstwo – a zwłaszcza macierzyństwo – w rozmaitych wydaniach. Przy czym jest to książka z jednej strony obliczona na efekt, a z drugiej ideologicznie bezpieczna. Mimo że autorka w tle wiesza postępowy patchwork, pełen motywów swobody obyczajowej we wszelkich wariacjach, gdzie wielodzietność musi oznaczać patologię, a jedyną normalną rodzinę tworzą dwie homoseksualne pary z gromadką dzieci płodzonych krzyżowo, tak że żadna dwójka nie ma tych samych rodziców – sama główna bohaterka mieści się w sztancy, nie wadząc nikomu. Nad niedolą prostytutki westchnie, religianctwu się podziwi, jeśli zawiedzie spirala, ani przez chwilę nie pomyśli o aborcji. Stabilne, mieszczańskie życie wśród kotów, łosi i seryjnych morderców zbiegających czasem z więzienia – troski dnia codziennego Marii Kallio to sama przyjemność.

Stonowane, klimatyczne – ma w sobie coś ze spokoju kryminałów o angielskiej prowincji. Chce się wrócić.




Ocena: 4/6

czwartek, 26 marca 2015

Graham Greene, „The Third Man; The Fallen Idol”

Graham Greene nade wszystko czuł się pisarzem, stając więc przed wyzwaniem napisania scenariusza filmowego, zaczynał od utworu prozą, który następnie przerabiał na scenariusz we współpracy z reżyserem. Cieniutki zbiorek Penguina zawiera dwa takie utwory, w polskim przekładzie znane jako „Trzeci człowiek” i „Stracone złudzenia”, które mimo zastrzeżeń autora, że nie są to właściwie kawałki samodzielne, przeznaczone do tradycyjnej lektury, nawet bez towarzystwa filmów jak najbardziej się bronią. Zwięzłość tekstu, jeśli w ogóle zdradza okoliczności ich powstania, przyczynia się raczej do ścisłości fabuły, wyzutej z dygresji, które w toku adaptowania na potrzeby filmu i tak by pominięto, nie zaś do zubożenia języka czy szkicowanych nim postaci.

„Trzeci człowiek” to historia groszowego pisarza Rollo Martinsa, usiłującego w okupowanej stolicy obcego kraju dociec prawdy o śmierci swojego przyjaciela Harry'ego Lime'a. W dwóch planach pokazuje się tu fałsz, jaki w prawdach zastałych i oswojonych trudno dostrzec z bliska, zaś w okamgnieniu widzi go zewnętrzny obserwator. Na pierwszym planie – policjant-narrator, który szybciej i trafniej niż Martins jest w stanie przejrzeć jego relację z Lime'em, choć Rollo i Harry znają się od lat. W tle – filmowa plastyczność opisów przestrzeni miasta, którego atmosfera okazuje się marną pozłotką. Greene z chłodną ironią patrzy na fałszywy czar Wiednia – fałszywy podwójnie, bo już klimat miasta zapamiętany z przedwojnia wspomina jako pozór, który teraz, po wojnie, pospiesznie i powierzchownie jest podrabiany. Ten sfałszowany urok – fałszywy sam w sobie, i fałszywy w rzekomej ciągłości z Wiedniem przeszłym – nieudolnie tylko pudruje koniec. Począwszy od spotykanych co krok ruin zbombardowanych budynków, a skończywszy na podziale miasta na strefy kontroli aliantów: angielską, amerykańską, francuską i rosyjską – wszystko mówi o faktycznym rozpadzie dawnego Wiednia.

Natomiast „Stracone złudzenia” (sfilmowane zresztą jako „The Lost Illusion”, stąd pewnie polski tytuł) to króciuchne opowiadanie o małym chłopcu marzącym, by zajrzeć za kurtynę dorosłego życia. Życzenie niestety spełnia się, co chłopca przerasta, a mimowolne wplątanie w cudze dramaty zaważy na jego przyszłości. I znów widzimy, tym razem podążając spojrzeniem za wzrokiem dziecka, jak bardzo osobiste uwikłanie w sytuację zaciera oczywistości.




Ocena: 4/6

wtorek, 24 marca 2015

Antoni Czechow, „Śmierć urzędnika i inne opowiadania”

Opowiadania Czechowa poznałam w czasach licealnych i lektura zapadła mi w pamięć jako spotkanie z twórcą – inaczej niż w przypadku dramatów – niezbyt udane. Dobrotliwe żarciki, ironia zastygła jakby w pół drogi do mocniejszej puenty, satyra przełamana zadumą nad niejednoznacznością ludzkich wyborów – to nie mogło zachwycać w okresie burzy i naporu. Może też zresztą zawinił wtedy sam dobór opowiadań, bo pewien koncept z jednego z nich do dziś uważam za chybiony. Powrót do Czechowa za sprawą przeczytanego niedawno zbioru „Śmierć urzędnika i inne opowiadania” (wydanego przez Agorę w formie e-booka, o zawartości innej niż książka Zielonej Sowy pod tym samym tytułem) okazał się przyjemny i pożywny. Trzeba pewnie trochę pożyć, żeby docenić przewrotną nostalgię historii o Nastii, której wiatr niósł wyznania miłości, zanim wyszła za prowincjonalnego urzędnika, czy śmiać się przez łzy nad rozpaczą Wańki, którego dziadek oddał z nędzy na poniewierkę – zwłaszcza że i od Wańki, i od Czechowa jesteśmy bogatsi o znajomość dalszych dziejów Rosji i możliwość wyobrażenia sobie losów dorosłego Iwana. Tym razem Czechow ujął mnie swoim leniwym humorem i wzruszył przenikliwością. Groza, okrucieństwo, tyrania życia zawsze są tu przesłonięte uśmiechem – ale zza tego uśmiechu wciąż widoczne. Rosyjska dusza z jednej strony rwie się w przestworza, z drugiej – nie przegapi okazji do przycwaniaczenia gdzieś kopiejki, zwłaszcza że but pana i tak trzyma ją przy ziemi. Smutny to humor, pogodny i ciepły, a jednak nie niosący pocieszenia.




Ocena: 4/6

sobota, 21 marca 2015

Peter Temple, „Przeklęty brzeg”

Co w tym jest, że pisarze z krajów pierwszego świata tak często chcą wykazać, iż mieszkają w najgorszym miejscu pod słońcem? „Przeklęty brzeg” Petera Temple'a trafił do mnie z polecenia, jako mający oddawać klimat Australii, i dopiero z okładki – swoją drogą, sugestywnie tandetnej – dowiedziałam się, że to kryminał (to dobrze) nagrodzony w Australii i Wielkiej Brytanii (jeszcze lepiej). Trzeba było zawierzyć urodzie okładki. Kryminał okazał się znośny, klimat Australii – paskudny.

Ktoś napada miejscowego bogacza. Śledztwo podejmuje starszy sierżant Joe Cashin, straumatyzowany dramatycznym życiem zawodowym i osobistym. Czego nie dotknie – czasem w związku ze sprawą, a czasem całkiem mimochodem – odkrywa nowe pokłady brudu, jakby autor pragnął dać świadectwo, wszystkie problemy społeczne Australii upakowując na tych trzystu stronach. Czego tu nie ma! Włóczędzy, pedofile i drobne cwaniaczki. Świat lichy, ludzie niedomyci, żarcie podłe. Presja społeczna, nacisk władzy, samobójstwa. Wśród białych Australijczyków kipi rasizm, wśród Aborygenów buzuje resentyment. Sąsiedzi obrabiają sobie tyły, intryganci szantażują kolegów z pracy, przestępcy gwałcą lub rozjeżdżają samochodem policjantów, ci z kolei biją białych obywateli, strzelają do czarnych, a sobie nawzajem podkładają świnie. A nad wszystkim unosi się zapach zjełczałych frytek.

Do połowy bodaj trudno spamiętać nazwiska mas ledwo odróżnialnych od siebie postaci, a tym bardziej wyróżnić kogoś sympatią lub niechęcią. W drugiej połowie akcja się rozpędza i usensownia, a protagonista coraz bardziej daje się lubić. Widać, że sierżant Cashin, nad zupą z puszki słuchający Marii Callas i czytający Conrada, zakrojony jest na bohatera cyklu, a standardowe w takich razach problemy rodzinne, miłosne i koleżeńskie coraz gęściej kraszone są detalem mającym związać pamięć czytelnika z postacią. Zgrabnie, nie aż tak jednak, żebym miała szukać sequelu powieści (bo dłuższy cykl jednak nie powstał). Morał jest taki, że wszyscy są umoczeni. Lektura niekonieczna.




Ocena: 3/6

czwartek, 12 marca 2015

Arnaldur Indriðason, „Jezioro”

Islandia, krańce świata – to tam przecież chciał się schronić uciekający przed tropiącym go po całym świecie prześladowcą bohater „Przygód” Gombrowicza. Czy kraj tak peryferyjny pod względem zarówno geograficznym, jak i kulturowym, mógł być przedmiotem zainteresowania agentur zimnowojennych mocarstw? Takie podejrzenie nasuwa islandzkiej policji znalezisko na dnie wysychającego jeziora Kleifarvatn w okolicach amerykańskiej bazy wojskowej na Islandii. Śledztwo cofa nas o kilkadziesiąt lat, a choć Erlendur Sveinsson w gąszczu zaprzeszłych tropów porusza się po omacku, często posiłkując się intuicją, fabuła rozwija się logicznie, prowadząc do rozwiązania we właściwym miejscu i czasie.

Jeszcze żadna z książek Arnaldura Indriðasona nie podobała mi się tak bardzo jak „Jezioro”. Islandia u Arlandura przytłacza jak zawsze – do obojętnej wrogości byłej żony, katastrofalnych relacji z dziećmi i oschłych namiastek przyjaźni z kolegami dochodzi motyw samotności umierania spotęgowanej samotnością fizyczną. Smutek świata, paradoksalnie, rozjaśnia wątek NRD-owski, prowadzony w książce równolegle z wątkiem współczesnym. Obraz komunistycznych Niemiec tuż po wojnie, w zarysie wierny (choć nieepatujący ostrym detalem), przez kontrast z wszechobecnością totalitarnej przemocy wydobywa to, co warto pamiętać z młodości – miłość, przyjaźń, poszukiwanie swojego miejsca. Oba wątki gładko splatają się w finale, może nie przesadnie zaskakującym, ale i nie oczywistym.




Ocena: 5/6

wtorek, 10 marca 2015

Jerzy Pilch, „Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej” (2)

Pisarzyna zapisał w swym notesiku zdanie, iż każdy ma w sobie wszystkie składniki swego przyszłego trupa, i ten niejasny aforyzm mógłby tu znaleźć zastosowanie.




Pilch Jerzy, Nasza i Wasza. Przemówienie okolicznościowe. W: Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej. Kraków 2003, s. 174.

poniedziałek, 9 marca 2015

Jerzy Pilch, „Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej”

Jeśli opowieści wielkich pisarzy o magicznym znaczeniu dzieciństwa były prawdziwe, wszystko, co miało mnie spotkać w przyszłości, już się tutaj zdarzyło.



Pilch Jerzy, Kraków. W: Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej. Kraków 2003, s. 10.

niedziela, 1 marca 2015

Jerzy Siewierski, „Nie zabija się świętego Mikołaja”

W zasypanym śniegiem Gwiazdowie Górnym wiatr dmie, „jakby się ktoś powiesił”, wieczerza wigilijna tuż tuż, sierżant Komorowski powinien już meldować się w domu celem ubicia karpia – a tu obywatel Walendziak, co wcale nie jest zalany, bo tylko ćwiartkę do spółki z młodym Florczakiem zrobił, zgłasza, że ktoś zaciukał świętego Mikołaja.

Chcąc nie chcąc sierżant rusza przez zaspy, i szybko przestaje mu być do śmiechu. Kto nabroił? Wioskowa czarownica Biernacka, co czarnego kota trzyma? Niepewny element, artysta Stachurko, co w starym wiatraku mieszka i dziwolągi z gałęzi majstruje? A może sam diabeł, co go stara Bielawska widziała, jak do lasu zbiegał? Sierżant Komorowski, jakby mało było kłopotu z martwym świętym i własną babą naprzykrzającą się o karpia, musi jeszcze gościć miastowych do pomocy – a nie dość, że na komendzie brakuje szklanek, więc herbatę trzeba pić na zmiany, pilnując hierarchii stopni, to jeszcze kapitan Bartczak ciepłych butów na wieś nie wziął, więc żaden z niego pożytek w terenie. Szczęściem pomocą służą porucznik Fronczak, kapral Duda, szeregowy Biedronek, a nawet wywiadowca Maliniak, choć temu akurat podejrzany Stachurko od razu nos rozkwasił. Szast prast, i jeszcze przed pasterką sprawa jest rozwiązana.

Nie guzdrze się też milicja w kolejnej minipowieści – bo tom zawiera aż trzy; druga to „Kwiat paproci”. Tym razem lato jak skwarne piekiełko, upał uderza do głów, a po wsi chodzą słuchy, że na sobótkowej wieczornicy dziewczyny będą na golasa przy ognisku tańczyć. Niestety, nie tańce, hulanki, swawole są największą atrakcją wieczoru – gwoździem programu okazuje się trup. I to trup, być może, omyłkowy. Historia toczy się wielotorowo, a kończy śliczną klamrą.

A na koniec wiatr, ziąb i plucha w „Tam, gdzie przychodzą umarli”. Można wybaczyć Maciaszkom, że w środku nocy błota do sionki nanieśli, skoro akurat teraz odkryli, że im się chłopak gdzieś zapodział. Niestety, okazuje się, że nie tylko on. Sierżant Komorowski, w pierwszej części wygrażający dziecku, że pasem przerżnie, tym razem przeżywa chwile grozy walcząc o życie zaginionych maluchów. Umarli, rzecz jasna, przychodzą do Gwiazdowa, a całość kończy się jatką pod grobowcem Średnickich na miejscowym cmentarzu, oraz ocaleniem dla ojczyzny ludowej – poza życiem dzieciątek – skarbów wartych kilkadziesiąt tysięcy dolarów.

*

I nie, w żadnym z utworów nikt nikomu nie grozi z dziecięcego pistoletu-zabawki. Przedmiot na okładce to najwyraźniej kryzysowy produkt zastępczy.




Ocena: 4/6

sobota, 28 lutego 2015

Jaś Kapela, „Stosunek seksualny nie istnieje” (4)

Eligiusz lubił rzucać słowa na wiatr i sprawdzać, dokąd polecą. A odkąd zrozumiał, że wszystkie kierunki są równie dobre, zupełnie przestał się ograniczać.

Z powodu mej nieudanej próby samobójczej niestety nie jestem w stanie dostarczyć eseju o znaczeniu liczb w poezji Leśmiana w wyznaczonym terminie. Jednak jak tylko zagoją się rany na nadgarstkach, czym prędzej zabiorę się za pisanie.

Serdecznie pozdrawiam

Eligiusz Kowalski



Kapela Jaś, Stosunek seksualny nie istnieje. Warszawa 2008, s. 69.

piątek, 27 lutego 2015

Andrea Camilleri, „Sierpniowy żar”

Nie wiem, jak Camilleri to robi, że postaci poskładane z najgrubiej ciosanych literackich stereotypów potrafią wzbudzić takie emocje i przywiązanie. Komisarza Montalbano nie da się nie lubić, choć to papierowy twardziel a la hard-boiled, do tego obciążony koniecznością zagryzania się problemami społecznymi niczym bohater ze Skandynawii, a repertuar spotykanych przezeń kobiet to ze dwie figury w różnych wariacjach.

Lato na Sycylii. Wynajęty dom, na który spadają plagi – a to tylko preludium do prawdziwych, poważnych kłopotów. W oku cyklonu Salvo, starzejący się macho, wredna Livia i jej nadęci, głupawi znajomi. Jest to tom, w którym okazuje się, że Salvo nosi wąsy. Jest to tom, w którym Salvo zostaje obrzucony jajkami. Jest to tom, w którym Salvo zostaje wystrychnięty na dudka. I płacze!




Ocena: 5/6

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...