poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Lem w kosmosie

Wszyscy już wiedzą, że wysyłamy Lema w kosmos, prawda? Ale pewnie mało kto wie, że wokół akcji pojawiły się jakieś dziwne ruchy. Poczytać o tym można tutaj, a zagłosować tutaj. Klikaj w Lema do końca września! Sekunda dziennie. Codziennie.

niedziela, 29 sierpnia 2010

Jacek Dukaj, „Extensa” (2)

Na tyle więc byłem dojrzały – ale jeszcze nie wystarczająco, by rozpoznać, kiedy nie należy już ojcu odpowiadać, zwłaszcza gdy jest to odpowiedź przecząca. Wciąż był on dla mnie przede wszystkim ojcem; człowiekiem, mężczyzną – dopiero potem. Chyba to są te drzwi do prawdziwej dojrzałości: kiedy przez nie przejdziesz, dorośli przestają być istotami z obcej krainy, których motywów i myśli tak czy owak nie docieczesz; stają się natomiast takimi samymi zagubionymi głupcami jak ty, tylko że starszymi [...].




Dukaj Jacek, Extensa. Kraków 2010, s. 21.

piątek, 27 sierpnia 2010

Jacek Dukaj, „Extensa”

To zaczyna się niepostrzeżenie, przeważnie od porażenia banałem.

Któregoś dnia – ile wtedy masz lat? nie więcej niż kilkanaście – zdajesz sobie sprawę, że nigdy już nie będziesz dzieckiem. Nie przeżyjesz po raz drugi ani godziny, ani minuty z tego czasu. Już zatrzasnęły się zwrotnice, wszystko zaprzepaszczone, szanse wszystkie. Jak funkcja falowa – ze wszechmożliwości kollapsujesz do jednego jedynego stanu. Takie i tylko takie dzieciństwo poniesiesz w sobie aż do wieczności. Przegrywasz z każdym dniem.





Dukaj Jacek, Extensa. Kraków 2010, s. 8.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Gert Godeng, „Dzban miodu”

Co za stek bzdur ten cały Godeng wysmażył. Mdły, niesmaczny, krwisty nad miarę. Męka dla ducha, męka dla ciała. O duchu dalej, jeśli zaś chodzi o ciało, to biada temu, kto zwiedziony tematyką („Dzban miodu” to pierwsza część cyklu kryminałów enologicznych, zatytułowanego „Krew i wino”) zechce zapijać lekturę ulubionym trunkiem – pod koniec czytania w najlepszym wypadku stanie mu on w gardle. W przypadku literatury gatunku, a więc czysto rozrywkowej, jest to efekt dość niespotykany, idealnie jednak uzupełnia pozostałe doznania płynące z poznawania Fredrica Druma i jego urzekających przygód.

Nazywam się Drum

Zacznijmy od protagonisty – choć nazywam go tak na wyrost, bo w „Dzbanie miodu” to nie bohater posuwa akcję, ale ona jego, i to mimo obdarzenia go przez autora komicznie bogatym wnętrzem. Fredric Drum, lat 32, to wszechstronnie utalentowany współwłaściciel norweskiej restauracji, a przy tym absolwent kryptologii (czyli czego właściwie – informatyki? a może akademii wojskowej?), mający na koncie czteroletnie badania archeologiczne w Ameryce Południowej, przyjaciół wśród najlepszych światowych naukowców i fachowe publikacje w dziedzinie, w której formalnie nie ma żadnego wykształcenia. Drum ma też za sobą karierę marynarza i taksówkarza, a przed sobą – degustatora wina, czymkolwiek zaś się zajmuje, natychmiast zyskuje renomę i kompetencje eksperckie. Paniczny nieśmiałek w relacjach z kobietami (co nie przeszkodziło mu w zaliczeniu romansu z gwiazdką filmową), a jednocześnie awanturnik, któremu niestraszna walka wręcz. Posiada wprawdzie tylko jedną trzecią knajpy, w której w dodatku sam zasuwa, ale daje mu to zamożność pozwalającą na rozbijanie się po świecie, gdzie również świetnie sobie radzi, bo na okrasę zna milion języków obcych. Jego rzekome znawstwo hieroglifów uzupełnia – jak mu się zdaje – niejakie pojęcie o filozofii, co każe mu prowadzić niedorzeczne rozważania na temat dedukcji, indukcji oraz koloru jako iluzji. Całe szczęście, że Godeng oszczędził mu przynajmniej głupich aforyzmów życiowych, którymi chciał się z czytelnikiem podzielić, wkładając je za to w usta Toba, przyjaciela Fredrica. Druma wyposażył natomiast w cudowny amulet: kryształową gwiazdę, która nadprzyrodzoną mocą zmienia barwy i tym sposobem udziela mu informacji – a intrygujący ten artefakt bohater zdobył zamawiając go sobie u rzemieślnika. Tak wyekwipowany, Drum powinien bić na głowę nawet Bonda, podejrzewam jednak, że autor musiał się nieźle natrudzić, żeby bezpiecznie przeprowadzić bohatera przez 10 tomów cyklu. Fredric bowiem, mimo palety często wspominanych zalet, w praktyce okazuje się kompletnym idiotą, który nieustannie pakuje się w banalne, acz dla niego śmiertelnie zaskakujące pułapki, po to tylko, by nadludzkim wysiłkiem woli wydostawszy się z opresji pakować się w kolejne.

Zabili go i uciekł

Pełen wdzięku i humoru bohater potrafi uratować kryminał o słabej intrydze, skupiając na sobie uwagę czytelnika i odwracając ją od niedostatków fabuły. Fredric Drum takim bohaterem nie jest, toteż całą miernotę powieści widać jak na dłoni. Drum, regularnie uchodzący cudem z zasadzek, w międzyczasie zachowuje się mocno niezrozumiale, tak samo zresztą jak i akcja, która rozwija się irracjonalnie, od przypadku do przypadku. Fredric gdzieś chodzi, coś robi, wysyła tajemnicze depesze, których treść ukrywa przed czytelnikiem (ale i tak od razu jest jasne, co zawierają), a wszystko to nie wiadomo czemu i nie wiadomo po co. Randkuje, popija winko, dla rozrywki gryzmoli hieroglify, ni z tego ni z owego niechcący zabija człowieka, zresztą nie frasując się tym bardziej niż zabiciem szerszenia. A człowiek ten jest złoczyńcą, jak podpowiada Drumowi głos wewnętrzny i wejrzenie w twarz pechowca – i proszę, głos i oko się nie mylą, sam Fredric wróży niegorzej niż amulet. Co nie przeszkadza mu potępiać frenologię (dyscyplinę paranaukową zajmującą się orzekaniem o charakterze człowieka na podstawie kształtu jego czaszki), którą uważa za rasistowską. Od czasu do czasu nawiedzają go nieuzasadnione fabularnie wspominki – jak się okaże na samym końcu, niezbędne do rozwiązania sprawy – po czym znów wpada w sidła i bohatersko z nich umyka.

Byle jak, byle o czym

Gert Godeng, znany wszystkim jako Gert Nygårdshaug, a tylko na potrzeby polskiego wydania cyklu „Krew i wino” przechrzczony na Godenga (tu chętnie bym poznała zdanie osób pomstujących na zmiany tytułów adaptacji filmowych) jest podobno miłośnikiem i znawcą kuchni, wina, archeologii i kultury starożytnej, czyli tego właśnie, co pasjonuje również jego bohatera. Zaskakujące, bo „Dzban miodu” sprawia wrażenie, jakby autor nie tylko poruszanymi sprawami nieszczególnie się interesował, ale nawet nie zrobił podstawowego researchu. Wstawki dotyczące badania języków wydają się równie bezsensowne co wstawki filozoficzne; sama postać Fredrica jest zresztą bzdurna – żeby badać hieroglify trzeba mieć wielką erudycję i gruntowne wykształcenie filologiczne, a nie studia na kryptologii. Już Whorf zauważył – o czym Drum powinien wiedzieć, jeśli temat go rzeczywiście obchodzi – że hieroglifów nie należy traktować jak szyfru do złamania, bo ich twórcy nic przy ich pomocy nie próbowali ukryć, jest to zapis zwyczajnego języka służącego komunikacji, a nie zatajaniu przekazu. Jednak nawet pomijając niewiarygodność kryptologa w roli genialnego filologa-samouka, z rozważań językowych Druma niczego ciekawego dowiedzieć się nie można. Również w detalach powieść wygląda na pisaną – a przynajmniej tłumaczoną lub redagowaną – na kolanie. W pewnym momencie na przykład do bawiącego w nieznanej okolicy bohatera dosiada się ktoś miejscowy i proponuje mu rewanż w szachy. Fredric z miejsca nabiera podejrzeń, że jegomościa zna, co jest o tyle naturalne, że dziwne by było otrzymać propozycję rewanżu, jakiego bądź, od nieznajomego – by po chwili namysłu dojść do wniosku, że jednak nie. W innym miejscu Drum skutecznie się podszywa pod upapranego ziemią wieśniaka rozmazawszy sobie na twarzy krem brązujący (dopowiedzenie dla panów: nie, krem brązujący nie przypomina pasty do butów). Dodajmy do tego niestaranną redakcję i korektę, a uzyskamy pełny obraz czytelniczych rozkoszy.

Norweg podbija świat

O Norwegii, trzeba to wreszcie przyznać, dowiadujemy się niewiele, bo akcja toczy się we Francji, a Norwegii dotyczą tylko retrospekcje bohatera. Być może dowiadujemy się trochę o Norwegach – i jeśli przypominają Fredrica i jego kumpla Toba, to lepiej nie wiedzieć o nich nic więcej. Tob wydaje się zagubionym w popłuczynach po new age'u matołkiem, Drum natomiast wygląda jak personifikacja kompleksów prowincjusza: może i Norwegia jest światową prowincją, może i jedyne, z czego jest znana, to fiordy i platformy wiertnicze, ale ma przecież supermana Fredrica Druma i jemu podobnych bohaterów. Drum ma zaś znajomą, Hiszpankę, obdarzoną tą narodowością chyba tylko po to, żeby autor mógł zaprezentować poczucie wyższości Skandynawa nad potomkami Iberów. Hiszpanka wydaje się osobą zupełnie cywilizowaną, ale tylko dopóki nie wychodzi na jaw, że brak jej piątej klepki, nie potrafi zliczyć do dwóch, a do tego o sobie samej mówi w trzeciej osobie liczby pojedynczej, niczym dziecko, osoba upośledzona czy po prostu literacka figura dzikusa, jak sienkiewiczowski Kali. Przypuszczalnie Godeng pisze ku pokrzepieniu norweskich serc – niech więc sobie krzepną na zdrowie. Moje serce nieprędko za Drumem zatęskni.

***

Ale filozofia nie pomagała. Tob powiedziałby: „Spójrz na byt jak na kostkę cukru, a ty jesteś koniem. Kiedy połykasz kostkę cukru, ty i byt stajecie się nierozłączni. Tak musi być. Ruch kostka cukru-koń jest nieuchronny. Przez całą wieczność”. Tak właśnie Tob mógłby się wyrazić.1

*

„Zewnętrzne trudności wyostrzą twe wnętrze jak klingę”, powiedziałby Tob.2




Ocena: 2/6

1 Godeng Gert, Dzban miodu. Tłum. Grzegorz Skommer. Warszawa 2008, s. 103.
2 Tamże, s. 148.


niedziela, 22 sierpnia 2010

sobota, 21 sierpnia 2010

„Incepcja”, reż. Christopher Nolan

Wymuskany obraz z obłędnym potencjałem. Na pierwszy rzut oka „Incepcja” Nolana sprawia wrażenie sztampowych (jak na fantastykę) dywagacji na temat snu i ludzkiej świadomości, opakowanych w przepiękne, choć naiwne, kino akcji przetykane raczej drętwym wątkiem uczuciowo-rozliczeniowym, do tego efekciarsko inkrustowanych osiągnięciami współczesnej animacji. I właśnie na tym między innymi polega czar „Incepcji” – na oszałamiającym przełożeniu tego, co dzieje się w głowach bohaterów na to, co dzieje się w głowie widza; przełożeniu tak gładkim, że w świat snu mamiący nas z ekranu zanurzamy się niepostrzeżenie i bez oporu niczym we własny sen. Odrywamy nogi od ziemi i dajemy się porwać do lotu nie zauważając w tym nic niezwykłego, by tuż po wybudzeniu z seansu doświadczyć eksplozji sensu, przy każdym kolejnym poruszeniu myśli potęgującej zagadkę: co tak naprawdę się wydarzyło, i coraz wyraźniej odsłaniającej odpowiedź: nie ma żadnego naprawdę. W „Incepcji” bowiem treść w perfekcyjny wręcz sposób odbija się w formie, a obie podlegają logice snu – przy czym nie chodzi tu o banalną pseudologikę niespójności i niedoróbek, która zwyczajowo służy za parawan osłaniający braki fabularne, ale o magiczne prawidłowości rządzące rzeczywistością oniryczną, niewyrażalne w języku jawy, ale znane każdemu, kto kiedykolwiek się od niej oderwał.

M.C. Escher, Klimmen en dalen [Wchodzenie i schodzenie], 1960.

Punktem wyjścia jest możliwość schodzenia w głąb snu, w kolejne sny we śnie, w dodatku niekoniecznie własnym – a tym samym coraz głębszego zakotwiczania się w cudzej głowie i kradzieży (ekstrakcji) ukrytych tam treści lub zasiania (incepcji) własnych. Jednak coś, co w optyce rzeczywistości byłoby schodzeniem na coraz niższe poziomy, w świecie snu jest jak chodzenie po schodach Penrose'a. Tylko pozornie wiodą one w dół, bo choć każdy kolejny podest powinien być niższy, to – paradoksalnie – nie jest. Iluzja nie sprawia kłopotu, dopóki dajemy się jej prowadzić, ale gdy tylko uświadomić sobie paradoks, wyobraźnia ulega intelektowi (który nie zniesie sprzeczności) i schody urywają się nad przepaścią. Schody Penrose'a – leitmotiv filmu – można uznać za symbol nie tylko fizyki świata snu, ale również samych jego zrębów, jego ontologii i epistemologii. Rozróżnienie na rzeczywistość i sen, prawdę i iluzję, sens i absurd jest przecież możliwe tylko z perspektywy tych pierwszych – w świecie snu, iluzji czy absurdu próżno poszukiwać punktów oparcia potrzebnych dla skonstruowania binarnych opozycji. Inaczej niż w realnym świecie, nie ma tu wyróżnionej perspektywy, siłą rzeczy nie ma więc prawdy (ani jej zaprzeczenia), a zagadka, przed którą stajemy nie ma rozwiązania. Punkt wyjścia, grunt, poziom zerowy, to co uznamy za tzw. rzeczywistość – jest umowny, tak jak poziom zerowy w przypadku schodów Penrose'a.

M.C. Escher, Klimmen en dalen (fragment).

Wdzięk „Incepcji” polega na tym, że Nolanowi udało się przy pomocy linearnej fabuły przedstawić historię rozgałęzioną i zapętloną jak niewyobrażalna w trzech wymiarach figura w jakiejś szalonej nieklasycznej geometrii. Filmowi można jednak zarzucić, że zachwyt, który budzi rodzi się głównie w intelekcie, a nie w sercu. Finezyjna konstrukcja przypomina wciągającą układankę z mniej wciągającym obrazkiem, całości po prostu brak iskry. I tylko dlatego moja wahająca się ocena osunęła się pół stopnia w dół.




Ocena: 5/6

czwartek, 19 sierpnia 2010

Marcel Proust, „W stronę Swanna” (4)

[S]tare panny, przez wstręt do pospolitości, tak daleko posuwały sztukę spowijania aluzji osobistych w przemyślne peryfrazy, że aluzja przechodziła często niepostrzeżona nawet przez tę osobę, do której się zwracała.




Marcel Proust, W stronę Swanna. Tłum. Tadeusz Żeleński (Boy). Warszawa 2001, s. 41.

środa, 18 sierpnia 2010

„Czarny Piotruś”, reż. Miloš Forman

Trudno by chyba znaleźć lepsze uzasadnienie potocznego użycia wyrażenia „czeski film” niż „Czarny Piotruś” Miloša Formana. Scenariusz pełen jest scen ciętych tuż przed puentą, a mimo to układających się w jasną historię o tym, co w życiu obok głównego nurtu, co wypełnia przestrzeń pomiędzy wydarzeniami wpisywanymi do życiorysu, a co w istocie jest jego właściwą treścią. W czterdzieści kilka lat po premierze (film powstał w roku 1964) „Czarny Piotruś” nadal zwraca uwagę oryginalną narracją i naiwną, paradokumentalną grą aktorów (głównie, zdaje się, naturszczyków).

Śledzenie dawnych eksperymentów reżyserskich jest zajmujące, ale bardziej niż one zwraca uwagę utrwalona na taśmie Czechosłowacja. Akcja rozgrywa się na tle czeskich pejzaży miejskich z pierwszej połowy lat 60., a realia demoludów, stanowiące wtedy po prostu naturalną scenografię, są dziś jednym z wiodących smaczków. Malutkie sklepiki branżowe, ploteczki sprzedawczyń na zapleczu, prostota ekspedienckich kitli i opakowań karmelków, perspektywy kariery (jako kierownika supersamu) i reprodukcja „Śpiącej Wenus” Giorgionego służąca jako zamiennik świerszczyka – wszystko to buduje niezamierzenie nostalgiczne tło. W tym samym mieście znaleźć można budzącą zazdrość (nawet mimo czarno-białego nagrania) wielkomiejską starówkę, półwiejski dancing pełen wytapirowanych lal i rodzinę kultywującą w domu całkiem wiejskie obyczaje.

W izbie dziennej, do której wchodzi się wprost z zewnątrz (w kącie piec z fajerkami, przy drzwiach wejściowych wieszak z zestawem metalowych pokrywek) toczy się praktycznie całe życie rodziny – matka wyrabia domowy makaron, ojciec zabija czas lekturą, syn na zydelku reperuje buty przed wyjściem, a przy wieczornym myciu zębów składa sprawozdanie z dnia przed troskliwie dociekliwymi rodzicami. Nad wszystkim zaś z obrazu sprawuje pieczę wszechwidząca Panienka z Dzieciątkiem. Nie dziwi, że niemal nieprzerwana współobecność – czy po prostu bezustanne siedzenie sobie na głowie – przekłada się na nadmierną bliskość emocjonalną. Rodzice nie potrafią uwolnić psychicznie syna, choć ich przywiązanie właściwie bardziej zniewala ich samych. Syn, Piotruś, mniej lub bardziej udatnie wyrywa się na świat bez ich przyzwolenia, powoli torując sobie drogę przez dojrzewanie w dorosłość. Forman przy pomocy kilku zamaszystych scenek rodzajowych pokazuje, jak bardzo ten etap zastaje rodziców nieprzygotowanych. Dziecko jest zawsze dojrzalsze niż się spodziewają, spóźnione są zarówno rozmowy wychowawcze, jak i stopniowe wycofywanie się z nich – nastolatek sam zaczął się już wycofywać. Dla dziecka z kolei jest to młodzieńczy okres stawiania granic i ćwiczenia strategii wobec rodzicielskiego natręctwa: prób wnikania w jego świat (wścibstwo) oraz prób dzielenia się swoim (nieproszone rady). Z drugiej strony, nastolatek musi się uporać nie tylko z nadopiekuńczością rodziców, ale i ze swoją skłonnością do opierania się na ich pomocy. Może z nawyku, może z dziecięcej wiary, że tatuś wie wszystko, co i rusz szuka wskazówek u dawnego autorytetu, by następnie z konsternacją wysłuchiwać niedorzecznych wywodów lub, próbując reanimować rwącą się więź, drążyć temat i odsłaniać rosnącą bezradność ojca. I tak, metodą prób i błędów, zmagając się z rodzicami, a także z dziewczyną i rówieśnikami, z własną nieśmiałością towarzyską i z wyzwaniami w wakacyjnej pracy, bohater wykuwa własny model męskości. Jaki? – tego się nie dowiemy, bo historia urywa się kiedy Piotruś przepoczwarza się jeszcze z chłopca w mężczyznę. Zostawiamy go z sypiącym się śmiesznie wąsem i pacholęcym uśmiechem, z zapowiedzią przyszłej siły i powagi w oczach, ale też z ojcem, któremu rola czeskiego macho ciąży tak bardzo, że nieszczęśnik się w końcu zawiesza.




Ocena: 4/6

niedziela, 8 sierpnia 2010

Marcel Proust, „W stronę Swanna” (3)

Kiedy siostry babki objawiły zamiar wspomnienia w obecności Swanna o tej notatce w „Figarze”, ciotka odradziła im. Za każdym razem kiedy widziała czyjąś wyższość – choćby najmniejszą – której nie posiadała, wmawiała w siebie, że to nie jest wyższość, ale upośledzenie, i żałowała tej osoby, aby jej nie musieć zazdrościć.




Marcel Proust, W stronę Swanna. Tłum. Tadeusz Żeleński (Boy). Warszawa 2001, s. 40n.

sobota, 7 sierpnia 2010

„Punkt zapalny”, reż. Takeshi Kitano

Film „Punkt zapalny” Takeshi Kitano reklamowano jako japońskie kino gangsterskie, reżysera zaś porównywano po nim do Quentina Tarantino. Jeśli japońskie kino gangsterskie ze swej natury jest parodią amerykańskiego, to porównanie jest doskonałe – Kitano nakręcił bowiem spleciony z popkulturowych klisz pastisz.

„Punkt zapalny” zaczyna się jak amerykański romans baseballowy, w którym nieco prostacki, ale słusznie pewny siebie trener prowadzi słabą drużynę do zwycięstwa, odkrywając po drodze talent w nieśmiałym i zagubionym cherlaku, przeistaczającym się w zdobywcę decydujących w meczu punktów, a przy okazji – także serca wybranki. I od razu jest dziwnie, bo najbardziej amerykańska fabuła świata ma się rozegrać w Japonii, trener wprawdzie bucha prostactwem, ale charyzmatycznego lidera z siebie nie wykrzesze, a kandydat na przyszłego pogromcę serc w kluczowych momentach meczu, nawet jeśli akurat nie tkwi w stojącej nieopodal boiska wygódce, i tak nie jest w stanie trafić piłkę. Między meczami chłopak pracuje na stacji benzynowej, podkochując się w zwiewnej kelnerce i zbierając cięgi od sfrustrowanych klientów. Zamiast pogodnego romansu kroi się więc dramat społeczno-obyczajowy o wzruszeniach wieku dojrzewania, prowincji i braku perspektyw.

Jednak nie. Problemowe kino familijne kończy się znienacka – wskutek nieporozumienia, pecha i niedostatku potulności młody bohater zadziera z yakuzą, wplątuje w konflikt kumpla, byłego gangstera, i oto... Oto zaczyna się szaleńcza odyseja poprzez świat jak z fantazji nastolatka, który przedawkował kino klasy C. Ciemne typy, niecne podstępy, zawrotne kobiety, nielegalne spluwy i zdradliwe życie nocne – a co krok, to zbrodnia. Piętrzą się komiksowo przerysowane sceny, trup ściele się coraz bardziej bez sensu, wszystko zaś przetykane jest osobliwościami w rodzaju sposobienia się do przestępczych porachunków poprzez medytację pośród kwiatów strelicji. W centrum wydarzeń – choć na ogół w roli obserwatora – schowany w cieniu przyjaciela wyrostek, chłonący niezwykłe wrażenia, a jednocześnie wyczekujący powrotu do codziennej rutyny i pracy na stacji benzynowej.

Fabuła z minuty na minutę rozwija się coraz bardziej nieobliczalnie, zakrawając na absurdalny żart. A że jest to żart opowiadany z iście japońskim wyrazem twarzy, trudno wychwycić momenty, w których należy się śmiać. Dopiero sama końcówka ustawia wszystko na właściwym miejscu, neutralizując wzbierającą przez cały seans niedorzeczność. Co jednak nie czyni filmu – wstecznie – zabawniejszym.




Ocena: 3/6

czwartek, 5 sierpnia 2010

Marcel Proust, „W stronę Swanna” (2)

Otóż dziadek był ciekawy wszystkich drobnych faktów zdolnych dopomóc mu do wniknięcia myślą w prywatne życie ludzi takich jak Molé, jak książę Pasquier, jak książę de Broglie. Zachwycony był wiadomością, że Swann bywa u osób, które ich znały. Przeciwnie, ciotka wyłożyła sobie tę wiadomość w sensie ujemnym dla Swanna; ktoś, kto szukał znajomości poza kastą, w której się urodził, poza swoją „klasą”, deklasował się dotkliwie w jej oczach. Zdawało się jej, że taki człowiek wyrzeka się nagle owocu wszystkich swoich chlubnych stosunków z ludźmi dobrze sytuowanymi, stosunków zaszczytnie podtrzymywanych i gromadzonych dla swoich dzieci przez przewidujące rodziny. (Swojego czasu ciotka zerwała wręcz znajomość z synem zaprzyjaźnionego z nami rejenta, ponieważ ożenił się z księżniczką krwi i tym samym spadł dla niej z szanowanej rangi syna rejenta do rzędu owych awanturników, eks-lokajów lub masztalerzy, których, jak mówią, królowe obdarzały czasem swoimi łaskami.)




Marcel Proust, W stronę Swanna. Tłum. Tadeusz Żeleński (Boy). Warszawa 2001, s. 39.

środa, 4 sierpnia 2010

„Wyrównanie rachunków”, reż. Jonathan Teplitzky

Kwintesencja gatunku, komedyjka gangsterska z tradycyjną fabułą: banda przesympatycznych patafianów miota się między kolejnymi przekrętami a żywotem człowieka poczciwego. Konwencję lekko przełamuje plączący się w pierwszym planie Sam Worthington, ślamazarny przystojniak z sąsiedztwa, obnoszący ten samiusieńki wyraz twarzy, co sześć lat później w „Avatarze”. Jeśli jednak przymknąć oczy na romantyczno-dramatyczną aurę rozsnutą nad tą postacią, pozostaje czysty popis wdzięku i sprytu wszelkiej maści policjantów i złodziei, kiwających się nawzajem we wszystkich możliwych konfiguracjach. Pociesznie nieporadny właściciel plajtującej knajpy w duecie ze swoim głupim jak but pomagierem, wredny, choć pełen uroku, sierżant sukinsynek, nieskończenie opanowany (choć nie do końca panujący nad sytuacją) superglina... Gwiazdą wieczoru jest jednak David Wenham, aktor z grupy tych, którym płaci się nie za rozpoznawalność, ale przeciwnie, za to, że w kolejnych rolach są nie do poznania (wiecie, że Faramir z „Władcy Pierścieni” przewinął się w „Mrocznym mieście”? No właśnie). Tu w absolutnie cudownej roli ujmująco niewydarzonego ćpuna, która z pewnością oczaruje fanów detektywa-lumpa Eduarda Mendozy. Facet kradnie show, a scena przesłuchania przed sądem, choć fabularnie epizodyczna, przyćmiewa wszystko. Historyjka jakich wiele, dzięki obsadzie gwarantująca udany letni wieczór.




Ocena: 4/6

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...