niedziela, 30 grudnia 2012

Paweł Smoleński, „Powiatowa rewolucja moralna” (2)


Gdyż prawda jest taka, że chcieć to móc. Muszę zobaczyć, co może człowiek, jeśli jest wystarczająco pracowity, ma wiarę, zacięcie i charakter. Jedziemy więc do miejsca, gdzie policja chciała odebrać Joli ogrodową kosiarkę samojezdną, potem jeszcze kawałeczek na Olsztyn i w bok, na drugi kraniec Dywit. A tam działka ogrodzona kamiennym murem, piękna, na pagórku, lecz nie ta, na której ma warzywa i maliny. Może – rozmarza się Jola – za kamiennym murem stanie kiedyś dom, zbudowany przez jej dzieci.

Właśnie mur jest dowodem na to, że człowiek może, kiedy chce. Kamienie zbierali na polach. Mąż sam murował, a wieś – niedowiarki – pukała się w czoło. Potem zapytali w firmie od ogrodzeń, ile należałoby się za taką robotę i wyszło, że zaoszczędzili ponad dwieście sześćdziesiąt tysięcy.

Gdyż mur to niezwyczajny. Przypomina te okalające krzyżackie zamki w warmińskich miasteczkach, tylko sporo niższy. Ale ma wszystko, co prawdziwy mur mieć powinien: baszty okrągłe i baszty kwadratowe, zaś na basztach sztywne metalowe chorągwie. Jest też brama wjazdowa, jeszcze zamknięta na łańcuch z kłódką. Jest furtka z metalowym orłem w koronie, wiszącym tuż pod kamiennym łukiem.

I jeszcze coś, czym Jola chce się pochwalić.

Obok piaszczystej drogi mur wcina się w posesję. W zatoczce stoi klinkierowa kapliczka ze stromą wieżą, krzyżem ze srebrno błyszczących rurek i figurką Matki Boskiej, podświetloną wiecznie świecącą się jarzeniówką. Dla tego światła specjalnie podciągnęli linię elektryczną.

Każdy, kto idzie drogą, może się przy kapliczce zatrzymać. Żeby ją zbudować, choć stawiała na własnej ziemi, Jola walczyła z urzędami przez bite trzy lata.




Smoleński Paweł, „Jola-z-dywit”. W: Powiatowa rewolucja moralna. Kraków 2009, s. 134n.

sobota, 29 grudnia 2012

Paweł Smoleński, „Powiatowa rewolucja moralna”

Jacek, socjolog, uważa, że naczelną przyczyną jumy była właśnie bieda. Oraz szczególnie pojmowana zaradność. Rodzice żyją z kuroniówek, nie potrafią znaleźć pracy, umieją tylko narzekać, siedzą w domach i smędzą, te ich parę groszy zasiłku ledwie starcza na żarcie i światło, czasem na podrobiony łach. Chodzić w podróbce to obciach. Młodzież z fotokomiksów ubiera się inaczej. Jumacze – zdaniem Jacka – po swojemu rzucili wyzwanie bezradności i biedzie. Ich rodzice tego nie umieli.

Tomek, terapeuta i rówieśnik najstarszych jumaczy, dodaje, że za jumą stoi upadek cenzury. Nie tej prasowej, krępującej wolne słowo, lecz społecznej, kontrolującej obyczaje i zachowania. Dostatek stał się modny. Luzactwo w cenie. Żyj, jak chcesz, w najgorszym wypadku wytkną cię palcem, ale już nie mogą zabronić. Bądź kulerski. Nieudacznicy do piachu.

Opowiada: – Zewsząd mówiono nam: bierzcie życie we własne ręce, radźcie sobie, jak potraficie. Jumacze stali się bardzo zaradni.1

*

Tomek: – Z miasteczkami na pograniczu jest tak samo jak z samooczyszczającą się rzeką. Po wielkiej powodzi szlam opada, więc woda wydaje się czysta, choć na dnie zalega gówno i brudy. To miasto pozwoliło na jumę, żyło z jumy, podziwiało jumaczy, korzystało z nich. Tu na jumie wyrosły fortuny. Ale podskórnie wszyscy czuli, że juma to szambo, ściek. Nikt się w tym gównie dziś grzebać nie będzie. Choćby sam zawinił.2




1 Smoleński Paweł, „Dziś wrzuta na Reichu”. W: Powiatowa rewolucja moralna. Kraków 2009, s. 17.
2 Tamże, s. 32.

sobota, 22 grudnia 2012

Leonardo Sciascia, „Dzień puszczyka”

„Dzień puszczyka” to powieściowy debiut Sciascii i zarazem jego wielkie wejście, choć jeszcze nie szczyt formy. Gorzko-kwaśno i bez złudzeń, wyraźnie widać zapowiedź przyszłych obsesji, bo to i sycylijska tematyka – mafia, Kościół, polityka, skorumpowane społeczeństwo, i nuta koniecznego cynizmu w obliczu świata odczarowanego. Brak za to jeszcze tej szczególnej lekkości i melancholijnego humoru z góry wiadomej przegranej. Powieść w oryginale opublikowano w roku 1961, kiedy samo istnienie mafii było jeszcze dla Włochów kwestią sporną – „Dzień puszczyka”, częściowo oparty na faktach (za inspirację posłużyło autentyczne morderstwo z roku 1947), wzbudził więc spore poruszenie opinii publicznej. W 1968 roku książka została przeniesiona na ekran przez Damiano Damianiego, a jedną z ról głównych zagrała Claudia Cardinale.

***

– Zaraz powiem o rogaczach. Ktoś odkryje, że mu się romansuje w domu, zrobi jatkę: nie jest urodzonym rogaczem. Ale jeśli uda, że o niczym nie wie, albo pogodzi się z rogami, to znaczy, że się rogaczem urodził... [...] Naród – uśmiechnął się szyderczo stary – naród... Naród miał rogi i ma rogi: różnica polega na tym, że faszyzm zawieszał chorągiew tylko na rogach całego narodu, a demokracja pozwala, aby każdy zawieszał ją sobie, i to w dowolnym kolorze, na własnych rogach... Wracajmy do naszego tematu; nie tylko pewni ludzie rodzą się rogaczami, rodzą się nimi także całę narody; rogacze od najdawniejszych czasów, jedna generacja po drugiej...1




Ocena: 4/6


1 Sciascia Leonardo, Dzień puszczyka. Tłum. Halina Kralowa. Warszawa 2010, s. 54nn.

piątek, 21 grudnia 2012

Edmund Niziurski, „Przystań Eskulapa; Szantaż w wodociągach”

Co jest dobre w powieściach milicyjnych, to że jak znalazł nadają się do autobusu. W odróżnieniu od literatury pociągowej, literatura autobusowa nie powinna przykuwać ani wciągać, chodzi w końcu o to, by czymś zapełnić dwadzieścia minut między przystankami, a nie by dać się wywieźć do drugiej strefy biletowej. Peerelowskie kryminały cechują się tą przedkonsumpcyjną niespiesznością świata, w którym ani ofiara szantażu, ani podejrzani, ani śledczy nie popadają w zbyteczną ekscytację, dzięki czemu w każdej chwili można się oderwać od śledztwa i, wzorem bohaterów, zająć hodowlą świnek morskich, zmywaniem naczyń czy obserwacją wzrastania ogrodu.

W „Przystani Eskulapa” Niziurskiego tropienie zbrodniarzy odbywa się mimochodem, na marginesie problemów dnia powszedniego, w błogim bezpieczeństwa, bo co ma być, to będzie, a zagadka prędzej czy później jakoś się rozwiąże. Akcja „Przystani” toczy się w latach pięćdziesiątych, a tło obyczajowe mówi tyleż o rzeczywistości, co o ówczesnych sposobach jej obrazowania. Zagrożony niezrozumiałym zamachem profesor Mistral, całym sercem oddany medycynie uczony, żyje w ubóstwie niczym franciszkanin – absolutnie nic nie ma, bo ten samochód, ten dom, to wszystko, co użytkuje, to przecież nie jego, tylko państwowe. Władza ludowa już pracuje nad awansem mas, i choć znać jeszcze dawne podziały społeczne, choć gospodyni nazywa się Macioszkowa, a element o niepewnym pochodzeniu ma na nazwisko z cudzoziemska Stor, to stróże prawa, sól tej ziemi, zwą się już słusznie Trepka, Żurko i Dziarmaga, a biedna sierotka, choć nie udaje jej się zrobić kariery stricte naukowej, o własnych siłach znajduje pracę w instytucie badawczym jako laborantka. Kobiety, choć już odnoszą sukcesy w naukach ścisłych, wciąż jeszcze pastelowymi sukniami przyozdabiają wiosnę i mącą w głowie porucznikowi Dziarmadze. Krótko mówiąc: nowe przenika się ze starym, a niepowtarzalna atmosfera trudu i optymizmu powojnia nieskażona jest jeszcze dydaktyczną socjalistyczną sztampą. Nade wszystko jednak dają o sobie znać powojenne kłopoty z aprowizacją, co rodzi zaskakujące z dzisiejszej perspektywy trudności, ale i szanse. Oto milicja, zabezpieczając na miejscu przestępstwa kieliszek, w którym być może podano truciznę, musi spacyfikować protesty gospodyni, której brakuje zastawy. Oto postronna osoba, natknąwszy się na trefny rękopis, błyskawicznie się go pozbywa, nie może się jednak oprzeć, by z plastikowej okładki nie wyciąć sobie wkładek do butów, dzięki czemu milicja podejmuje rwący się trop. To były czasy!

„Szantaż w wodociągach”, opowiadanie drukowane w odcinkach w prasie, również pochodzi z lat pięćdziesiątych, ale realia oddaje kreską dużo ostrzej parodystyczną. I tu powojenna nędza różne ma oblicza. Z jednej strony na rynku takie braki, że szemrana ludność kradnie z ruin zlew w celu zainstalowania sobie w willi. Z drugiej strony, szeregowy pracownik miejskich wodociągów, zmuszony oddawać szantażyście połowę pensji, utrzymuje żonę i dzieci z takim trudem, że aż żona decyduje się... nie to, żeby zaraz iść do pracy, ale podjąć się chałupniczo paru zleceń. Z trzeciej, złodzieja poznać po tym, że jak się utuczy szynką, to aż mu się kołnierzyk nie dopina. Niestety, rozwiązanie zagadki od początku oczywiste.

***

– [...] Praca w ogrodzie wpływa wybitnie korzystnie na układ krążenia, Pawełku.
– Jak to, a śledztwo?
Trepka otarł łysinę ruchem spracowanego wieśniaka.
– Czyż nie mamy naszego dzielnego przyjaciela Żurki?
– Jak mam to rozumieć? Spuściliście się więc całkiem na Żurkę?
– Przyjacielu, czy naprawdę warto sobie szarpać nerwy z powodu tego plugawego morderstwa? [...]
– Wydaje mi się – zauważyłem głośno – że [...] zobowiązaliśmy się niejako moralnie do ścigania [...] mordercy.
– W zasadzie masz rację, Pawełku.
– Dlaczego więc nie zajmiecie się w sposób zdecydowany tą sprawą, kapitanie, i, pozwólcie to powiedzieć, trwonicie swój cenny czas i zdolności na sadzenie kapusty?1

*

– [...] Za granicą mogli się podać za [...] naukowców z instytutu hematologicznego. Nie wiem, czy by się to udało. W najgorszym razie pozostawało im jedno wyjście: sprzedaż pracy [naukowej]. Są kraje, gdzie odkrycie naukowe jest towarem. Można je sprzedać i kupić.2




Ocena: 4/6


1 Niziurski Edmund, Przystań Eskulapa; Szantaż w wodociągach. Łomianki 2010, s. 118n.
2 Tamże, s. 241.

sobota, 15 grudnia 2012

Manuela Gretkowska, „My zdies' emigranty” (2)


Mieszkanie nasze oprócz wielu mysich dziur kryło przed nami także inne tajemnice. Wiedzieliśmy o grzybie, który zimą zalągł się w łazience pozbawionej sufitu. Wiosną grzyb zaróżowił się, spurpurowiał i pięknie rozplenił. Latem, rozgrzany słońcem, jakby zmarniał i zapyział, ale było to pozorne zanikanie flory w naszej łazience. Po odpadnięciu od ściany umywalki (sama odpadła pewnej nocy) zobaczyliśmy, że kryła za sobą wspaniały zielony mech, ładniejszy nawet od dziko rosnącego w lesie. W tym samym czasie nasiliły się mysie galopady. Kupiliśmy łapki, truciznę, maszynę emitującą ultradźwięki zabójcze dla gryzoni, naftalinę – podobno myszy nie znoszą jej zapachu. Niestety gryzoniom naftalina zupełnie nie przeszkadzała. Maszyna robiła regularne bip bip i myszy harcowały w takt tej mysiej dyskoteki, mech przytulnie szumiał, grzyb pęczniał.

Zauważyłam, że u sąsiada, naprzeciwko, myszy wygryzły w drzwiach olbrzymią dziurę. Zapukałam do niego, żeby się dowiedzieć, jak je tępi. Otworzył uśmiechnięty Chińczyk.
– Jaka myszy? Jaka myszy? U mnie nie być żadna myszy – uprzejmie poinformował.

Opowiedziałam wieczorem Cezaremu o rozmowie z Chińczykiem. Cezary nie wnikał w to, czy sąsiad hoduje myszy w celach kulinarnych, czy też cierpi na niedowład wzroku i słuchu. Zadecydował przeprowadzkę. Na razie do mieszkania znajomych wyjeżdżających na wakacje, a potem zobaczymy.




Gretkowska Manuela, My zdies' emigranty. Warszawa 2007, s. 129n.

piątek, 14 grudnia 2012

Manuela Gretkowska, „My zdies' emigranty”


6 października

Nareszcie po roku tułaczki po hotelach, przytułkach, zamęczania znajomych i przyjaciół naszą obecnością mamy z Cezarym nasze własne mieszkanie. Od przyjazdu do Francji spaliśmy w różnych miejscach: w przedsionku kasy oszczędnościowej otwieranej dla nas nocą przez dozorcę lubiącego młodzież; w szafie zakonu dominikanów; w starym parku, który o świcie okazał się zapuszczonym cmentarzem. Zawsze mówiłam, że ktoś przeklął dach nad moją głową, ale teraz koniec klątwy i włóczenia się – własne studio z dwoma dużymi oknami, drewnianą podłogą, łazienką, malowniczymi łukami oddzielającymi kuchnię od pokoju. Całe to cudo jest tuż przy placu Nation, na ulicy o śmiesznej nazwie Rendez-Vous.

8 października

Dwa dni przed naszym wprowadzeniem zawalił się sufit w łazience. Ktoś jednak przeklął dach nad moją głową. Pierwsza noc w nowym mieszkaniu i już impreza światło-dźwięk. Gdy wyłączyliśmy lampę i położyliśmy się zmęczeni przeprowadzką, zobaczyliśmy tuż nad naszymi głowami świecące dziury. Nie mogły to być gwiazdy, nie mieszkaliśmy przecież na poddaszu. Jednak świecące punktu układały się najwyraźniej w konstelacje Oriona i Wielkiej Niedźwiedzicy. Zapaliliśmy światło i obejrzeliśmy sufit. Na deskach przyklejono niewidoczne w dzień kawałki czegoś fosforyzującego, w ciemnościach znakomicie udającego gwiazdy.

O czwartej obudził nas tupot i pisk. Nie można było mieć wątpliwości – myszy. Mój dzielny mąż uzbrojony w szczotkę wyruszył na polowanie. Myszy polskie wystarczyło postraszyć stukaniem i miało się spokój do rana. Myszy paryskie, nieco mniejsze, były bardziej bezczelne. Włączone radio, światło dodawały im odwagi i zachęcały do harców, galopad. Siedząc na łóżku, zawinięta w koc odważyłam się wyjrzeć na pole bitwy i w tym momencie jedna z myszy zaczęła szarżować w moją stronę. Nie było innego wyjścia, jak użyć gazu łzawiącego. Myszy mają chyba zbyt małe oczy, by zareagować na gaz, więc szare stworzenie przebiegło niczym nie spłoszone przez moje łóżko i zaczęło nową rundę wokół mieszkania. Załzawieni, pokonani musieliśmy wyjść z domu. Doszliśmy do placu Bastylii, placu, o którym, jeszcze wiele lat przed rewolucją, hrabia Cagliostro powiedział, że będzie należał do ludu i – rzeczywiście, na wszystkich prawie ławkach spali kloszardzi. Poszukaliśmy wolnej ławki i położyliśmy się, my, właściciele studia za 2000 franków miesięcznie.




Gretkowska Manuela, My zdies' emigranty. Warszawa 2007, s. 53nn.

sobota, 8 grudnia 2012

Backlash

Ona jest mężczyzną.







sobota, 1 grudnia 2012

Olgierd Dudek, „Króliczek” (6)


Od dawna już wiadomo, że praca jest jedną z najmniej cenionych wartości. Wiedzieli o tym egipscy robotnicy budujący piramidy, Chińczycy pracujący przy wznoszeniu wielkiego muru i niewolnicy pracujący w rzymskich termach. Na przestrzeni wieków nic nie ulegało zmianie, poza nazwami ustrojów i formami organizacji. Tylko władza i zdolność do narzucania innym własnego zdania decydowały o wysokości zajmowanego szczebla na drabinie statusu społecznego. O Aleksandrze Wielkim czy Napoleonie uczy się w każdej szkole. Zapomina się jednak już o milionach chłopów żywiących armie wielkich wodzów. Nawet w obecnych, oświeconych i najsprawiedliwszych z możliwych, czasach eksponowane i dobrze płatne pozycje społeczne zajmują ludzie o zdolnościach Timura, Saladyna albo Cezara.




Dudek Olgierd, Króliczek. Poznań 2006, s. 225.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...