piątek, 25 marca 2011

Enrique Vila-Matas, „Krótka historia literatury przenośnej” (3)

Mówi się, że od najwcześniejszych lat zdradzał powołanie podróżnika: uwielbiał zapach wyprawionej skóry, pociągi i następujące po sobie pozornie nieruchome widoki, które jednak zostawały w tyle. Miał zaledwie 5 lat, kiedy po raz pierwszy przekroczył granicę – między Francją a Szwajcarią – i doznał pełnego zaskoczenia, nie widząc w rzeczywistości czerwono-fioletowej linii, jaka znaczyła granicę między obydwoma państwami na mapach, które były jego pierwszymi zabawkami, niezwykle starannie przez niego oglądanymi.




Vila-Matas Enrique, Krótka historia literatury przenośnej. Tłum. Joanna Karasek. Warszawa 2007, s. 36.

czwartek, 24 marca 2011

Julia Hartwig, „Wiersze amerykańskie” (3)

Dzieci kochają ją za to że jest lekkomyślna
i łatwo wydaje ciężko zarobione pieniądze
Przychodzi z miasta obładowana paczkami
i każdemu wręcza jakiś podarek
Lubi żeby miały zawsze nowe buty
i żeby nosiły barwne ubrania
Matka jest radością całej rodziny
jej wyrocznią i sędzią
sama zarabia na swój dom i sama komenderuje
Na ogół też życzy wszystkim dobrze
poza tymi których gotowa byłaby zabić
Wspomina czasem ojca swoich dzieci
który w młodości grał na banjo
i śpiewał wysokim głosem piosenki z Nowego Orleanu
i mówi że był to dobry chłopak
choć zupełnie nieodpowiedzialny jak oni wszyscy
nic więc dziwnego że opuścił ich pewnego dnia
i znikł na zawsze
podobnie jak ojcowie z sąsiedztwa
Dzieci próbują sobie wyobrazić
jak wyglądałoby ich życie gdyby ojciec pozostał z nimi
ale myślą o tym jak o życiu na gwieździe
i – prawdę mówiąc – wcale tego nie pragną.

(1970-74)




Hartwig Julia, „Murzyńska rodzina”. W: Wiersze amerykańskie. Warszawa 2002, s. 49n.

środa, 23 marca 2011

Rano

na stole kulka masła
mała piąstka masła

nie śmieje się nie krzywi
nawet nie pachnie

kiedyś masło śpiewało
na całą kuchnię
człowiek robił się od rana wesoły
chciało mu się żyć

teraz patrzę na masło
w czarnej błyszczącej maselniczce
i wiem że
niczego mi nie powie1

*

Nie znajduję wytłumaczenia dla matek, które wypuszczają rano dzieci do szkoły bez śniadania zjedzonego w domu i zapakowanych kanapek na drugie śniadanie. Zdrowe dzieci budzą się rano głodne i tylko brak utrwalonego nawyku jedzenia pierwszego posiłku, zbyt długie spanie i nerwowy pośpiech, aby nie spóźnić się na zajęcia w szkole, zmuszają je do wyjścia z domu na czczo. Głodne dziecko nie jest w stanie skupić się na najbardziej interesująco prowadzonej przez nauczyciela lekcji. Myśląc o jedzeniu, łapie złe oceny, czuje się skrzywdzone i zniechęcone do dalszego wysiłku. Czeka przerwy, aby, jeżeli ma pieniądze, wyskoczyć do najbliższego sklepu i kupić byle ciastko lub bułkę, co w żadnym stopniu nie zaspokaja jego potrzeb żywieniowych, poza dostarczeniem minimalnej ilości energii. [...] Czas konieczny do zjedzenia śniadania to tylko 15 minut, a zatem mamo – obudź dziecko o tyle wcześniej.

Drugie śniadania

Zestaw I

4 równo ukrajane kromki pieczywa, 2 dag masła, 4 dag wędliny, liść sałaty lub plasterki kwaszonego ogórka, albo łyżeczka odcedzonego z zalewy chrzanu.

Kromki chleba posmarować cienko masłem, rozłożyć wędlinę i jeden z wymienionych dodatków, złożyć równo po dwie, przekrajać na połowy. Zawinąć w serwetkę czy papier śniadaniowy tak, aby dziecko jedząc trzymało kanapkę przez papier. Wiadomo wszak, że nie zawsze myje ręce przed jedzeniem drugiego śniadania w szkole.2





1 Kornhauser Julian, „Masło”. W: Było minęło. Warszawa 2001, s. 9.
2 „Śniadanie dla twojego dziecka”. Prawdopodobnie „Przyjaciółka”, luty 1993. Nazwiska autora/autorki nie zanotowałam.


wtorek, 22 marca 2011

„Tron. Dziedzictwo”, reż. Joseph Kosinski

Miały być efekty w 3D, i były. Miał być sequel filmu dla młodzieży, i był. Po 30 latach każdy film staje się „kultowy”: skoro „Tron” z 1982 się doczekał, to może doczeka się i ten. Czego nie było? Pomysłu na historię, to raz. A dwa – zabrakło intrygującej osobowości, która by skupiła na sobie uwagę i pozwoliła się cieszyć dwugodzinnym śledzeniem migania srebrnych zygzaków. Garrett Hedlund w roli głównej nie sprawdził się zupełnie, zero charyzmy plus miny Bartosza Obuchowicza. Jeff Bridges z kolei, ucharakteryzowany na zatroskanego Jacka Żakowskiego, tonował sam siebie jakby bał się przyćmić Hedlunda. Czarująco dwuznaczny Michael Sheen, który pojawił się w roli epizodycznej, rozbłysł i znikł, ale zdążył zgasić pozostałych. Jeśli na kimś dało się zawiesić oko, to chyba na kociej ślicznotce w głównej roli kobiecej, w której dopiero pod koniec rozpoznałam Olivię Wilde, czyli Trzynastkę z „Doktora House'a”. Z czego wnioskuję, że albo Olivia, albo zatrudnieni przy „Tronie” graficy komputerowi mają wielki talent. Bez zjawiskowości 3D film nieoglądalny.




Ocena: 3/6

poniedziałek, 21 marca 2011

Aleksander Zinowiew, „Wielkimi krokami zbliża się epoka postdemokratyczna”

[Zinowiew:] Proces, o którym mówiłem w odniesieniu do Rosji, toczy się również na Zachodzie, lecz dużo słabiej. W Rosji odbywa się niemal jawne kształtowanie społeczeństwa klerykalnego. Prezydent jest tego żywym dowodem. Niemal wszyscy byli komuniści prezentują się jako wierzący, co nie znaczy, że ich wiara jest głęboka. To stało się po prostu formą zachowań społecznych. I w znacznym stopniu ludzie tutaj udają. Jednocześnie ma miejsce zjawisko totalnego ogłupienia mas ludności. Procesy zachodzące na skalę globalną angażują takie masy ludzi, że mimowolnie dochodzi do obniżenia poziomu intelektualnego i degradacji wielu innych cech ludzkich. W związku z tym naturalne jest ożywienie wszelkiej religijności. Aktywizują się sekty, w tym choćby scjentolodzy. Dynamizują się parareligijne ruchy społeczne. Widać silną tendencję zwrotu ku przeszłości.

[Memches:] Wielu współczesnych intelektualistów katolickich twierdzi jednak, że sojusznikiem oświecenia w batalii przeciw radykalnej postmodernie czy irracjonalizmowi New Age'u jest właśnie chrześcijaństwo. Mówi się o sojuszu rozumu i wiary.

[Zinowiew:] W świecie istotnie trwa ofensywa pseudoreligijności. I rzecz jasna chrześcijaństwo, w tym prawosławie i katolicyzm, wykorzysta każdy pretekst, by umocnić swe pozycje w walce przeciw temu zjawisku. Ale to nie znaczy, że takie odrodzenie religijne wiąże się z postępem. W Rosji także prawosławie kreuje swój wizerunek jako religii ocalającej od obskurantyzmu. Ale ono samo jest obskuranckie. Dotyczy to także katolicyzmu. Nie nawołuję do działań skierowanych przeciw religii. Nie jestem politykiem. Ale dostrzegam fakty: wielkie religie świata przeżywają odrodzenie i zawdzięczają to również temu, że stoją w opozycji wobec czarów, szamanizmu, wróżbiarstwa – będących jeszcze prymitywniejszą odmianą kultu. Runęła najsilniejsza w historii ludzkości obywatelska, niereligijna ideologia: marksizm-leninizm. Ideologia ta upadła nie tylko w Rosji, lecz i w świecie zachodnim. Tymczasem ludzkość nie wypracowała na skalę globalną żadnej innej ogólnie przyjętej ideologii, która legitymizowałaby się wysokim poziomem intelektualnym i była bardziej efektywna. Pojawiła się ideologiczna równia pochyła, nadszedł ideologiczny chaos, kompletne zagubienie. Jeśli w marksizmie-leninizmie brać pod uwagę aspekt ateistyczny, ideologia sowiecka rzeczywiście poniosła klęskę. A jej konsekwencją jest umocnienie się ideologii religijnej. Obecnie nie widzę sił zdolnych doprowadzić do tego, by obywatelska, niereligijna ideologia odzyskała status, który miała do niedawna. Znajduje się wciąż w stanie kryzysu.

***

Rozmawia Filip Memches. „Europa”, luty 2006. Tutaj.

niedziela, 20 marca 2011

Enrique Vila-Matas, „Krótka historia literatury przenośnej” (2)

Nie wiadomo, czy dlatego, że była kobietą fatalną, czy po prostu przez roztargnienie Berta Bocado pomyliła Biełego z innym obywatelem rosyjskim mieszkającym na Spielgasse i grywającym od czasu do czasu w szachy z Tzarą, Arpem, Schwittersem i resztą towarzystwa, który jednak wieczorami chronił się w domowych pieleszach i nie chciał mieć nic wspólnego z dawnymi dadaistami. Nazywał się Włodzimierz Iljicz Uljanow i w towarzystwie niejakiej Krupskiej czekał w Zurychu na wybuch rewolucji w swoim kraju.

Po kilku dniach Berta Bocado wysłała Picabii kompletnie fałszywe informacje, które w dużej mierze przyczyniły się do scementowania tajnego stowarzyszenia przenośnych: „Jest to Rosjanin z całą pewnością dziwny, który nawet przy dobrej pogodzie wychodzi na ulicę w kaloszach z parasolem, i w watowanym, zimowym płaszczu. Parasol nosi w pokrowcu, a zegarek w futerale z szarego zamszu; temperówka, której używa do ostrzenia ołówków, jest w etui; wygląda, jakby nawet twarz miał w pokrowcu, bo stale chowa ją za podniesionym kołnierzem. Nosi ciemne okulary, wełniany podkoszulek, uszy zatyka sobie watą, a kiedy wsiada do dorożki, każe woźnicy podnieść budę. Krótko mówiąc, można u tego osobnika zauważyć stałą tendencję do tworzenia wokół siebie czegoś na kształt pokrowca, który go odgradza i chroni przed obcym spojrzeniem. Przypuszczam, że po maniacku nawet myśli chowa w futerale...”.




Vila-Matas Enrique, Krótka historia literatury przenośnej. Tłum. Joanna Karasek. Warszawa 2007, s. 14n.

sobota, 19 marca 2011

Harry G. Frankfurt, „O wciskaniu kitu”

Wyrzućmy z filozofii wielkie ambicje, zapomnijmy o poszukiwaniu wiedzy pewnej i o budowaniu systemów. Wyrzućmy z filozofii wielkie tematy, zapomnijmy o Bogu, powinności czy śmierci. Co zostanie? Co zostanie, kiedy i liczenie aniołów, i fenomenologia wiśni okażą się zbyt śmiałe? Zostanie filozofia grania na nosie w paradygmacie analitycznym. Pojęciowa żonglerka, skryty za parawanem metanauki żart.

Może uwieść. A w końcu błazen, który umie uwodzić to wciąż filozof.

Gorzej, jeśli nie umie.

Harry G. Frankfurt jest podobno „filozofem moralności” z Princeton, a „O wciskaniu kitu” jest podobno akademickim wykładem. Autor, jak na analityka przystało, skromnie dobiera możliwie najpospolitszy przedmiot dociekań (kit), możliwie najnudniejszą metodę (dzielenie włosa na czworo) i możliwie najkrzykliwsze witze dla oszołomienia publiczności (najchętniej fizjologiczne). Po czym zamęcza ją na śmierć, roztrząsając lingwistyczne szczegóły, kreśląc wydumane dystynkcje i ogólnie nadymając się, jakby kładł fundamenty pod przyszłe kitoznawstwo. Czyli szeroko popisuje się tym właśnie, za co analitycy są nielubiani.

Wywód sprowadza się do przeglądu wyrazów bliskoznacznych – zresztą o wartości niewielkiej nawet dla entuzjastów niuansów językowych, bo przedstawione przez Frankfurta rozróżnienia pojęciowe są naciągane, a gęste cytowanie słowników służy jedynie biciu piany. Do tego stopnia, że jego rozważania okazały się nieprzekładalne; tłumaczka w wielu miejscach musiała przytoczyć lub pozostawić oryginalne terminy, bo nawet jeśli misternie wykoncypowana konstrukcja oryginału trzyma się na słowo honoru, po polsku sypnęłaby się jak nic. Co dziwić nie może, skoro, mówiąc oględnie, definicje Frankfurta są projektujące, a nie sprawozdawcze – a mówiąc brutalniej, autor zamiast oprzeć się na mowie potocznej, wykłada podstawy własnego idiolektu. W efekcie zamiast dowiedzieć się więcej o omawianych zjawiskach, dowiadujemy się najwyżej, jak osobliwie autor rozumie odnoszące się do nich słowa. Całość zaś tonie w jego skojarzeniach, wynurzeniach, gastrycznych porównaniach i wszelakich symptomach upojenia własną elokwencją. Znalazło się kilka ciekawych informacji, dla których „O wciskaniu kitu” warto przejrzeć, ale zasadniczo książeczka samą sobą ilustruje własne tezy. Kit.

***

Nawiasem mówiąc, istnieją pewne podobieństwa pomiędzy „pustosłowiem” i ekskrementami, czyniące z terminu hot air szczególnie stosowny odpowiednik terminu bullshit. Tak jak pustosłowie, powstające w procesie zwykłego wietrzenia sobie gęby, to mowa niezawierająca żadnych informacji, tak ekskrementy są substancją, z której zostało usunięte wszystko, co pożywne. Ekskrementy można uznać za truchło strawy, szczątki pozostałe po wyczerpaniu życiodajnych substancji. W tym sensie ekskrementy reprezentują śmierć, którą produkujemy sami i której produkowanie stanowi nieodłączny element procesu podtrzymywania życia. Być może właśnie owo włączenie śmierci w nasze najintymniejsze procesy życiowe powoduje, iż ekskrementy wywołują w nas odrazę. Tak czy inaczej, ekskrementy w równie znikomym stopniu służą odżywianiu, co pustosłowie komunikacji.





Ocena: 2/6


Frankfurt Harry G., O wciskaniu kitu. Tłum. Hanna Pustuła. Warszawa 2008, s. 51n.

piątek, 18 marca 2011

Julia Hartwig, „Wiersze amerykańskie” (2)

Minnie Robinson ma teraz 93 lata pisze reporter
ale wciąż nie przestała marzyć
Chciałabym mieć własny domek z ogródkiem mówi Minnie

(1970-74)





Hartwig Julia, „Minnie Robinson”. W: Wiersze amerykańskie. Warszawa 2002, s. 48.

czwartek, 17 marca 2011

„IT Crowd”, sezon 1

Pierwszy z czterech jak dotąd sezonów „IT Crowd”, brytyjskiego sitcomu z życia korporacji, przynosi potężną dawkę dowcipu mocno bezpośredniego, miejscami nawet zbyt dosadnego. Na szczęście humor jest zróżnicowany – od uniwersalnej plebejskości rechotu z krościatych twarzy czy fekaliów na głowie, przez bezpieczną zabawę stereotypami towarzyskimi i zawodowymi (zderzenie mentalności dobrodusznych ścisłowców i chytrego marketingu jest niemal równie przewidywalne jak gierki damsko-męskie), po bardziej hermetyczną (ale też bez przesady) satyrę branżową. Miejsce akcji, w sposób dołująco czytelny symboliczne, to biurowiec, gdzie nieboracy umową o pracę schwytani w pułapkę tkwią przykuci do swoich miejsc w systemie. Troje głównych bohaterów zatrudniono na najniższym poziomie, a konkretnie: zesłano do piwnicy (jak się okaże kryjącej niejedną niespodziankę). Maurice i Roy, dwaj niekompatybilni z otoczeniem informatycy, i Jen, zarządzająca nimi manager ds. relacji, która o informatyce wie mniej niż zero, wraz z tłumem podobnych sobie korpoludków trudzą się biurowym bumelanctwem, sumiennie ilustrując własnym przykładem prawa Murphy'ego, Parkinsona i kogo tam jeszcze. A także prawa nikomu jeszcze nieznane. Służbową hierarchię wieńczy Douglas, szef, który zgodnie z zasadą Petera wspiął się ścieżką kariery aż do szczebla swojej niekompetencji, i prawdopodobnie zostanie tam na wieki. Nie łudźmy się jednak, że niżej jest lepiej – przecież wystarczy zatrudnić kogoś wbrew jego kwalifikacjom, i do osiągnięcia poziomu niekompetencji nie będzie potrzebował awansu.




Ocena: 4/6

wtorek, 15 marca 2011

Paulina Bukowska, „Córeczka”

To nie był dobry pomysł, skąd mi to w ogóle przyszło do głowy, czy miałam to w planach? Otwieram kalendarz i szarpię dni, miesiące, rok. Nie, to nie było nawet napisane ołówkiem na marginesie, nie czekało w kolejce. Więc skąd ta spontaniczność? Z niej zawsze wyłażą szwy i niszczą całą żmudną pracę, rozpisują wzór życia na jakieś nienormalne gałęzie, które się nie łączą z pniem, prowadzą daleko, daleko, daleko i nagle kończą się gwałtownie, gałąź pęka, a ty wypadasz z gniazda i musisz znowu szukać korzeni.




Bukowska Paulina, Córeczka. Kraków 2010, s. 52.

poniedziałek, 14 marca 2011

„Przylądek Strachu”, reż. J. Lee Thompson

Nieziemskie, prawdziwie nieziemskie. Dramat „Przylądek Strachu” w reżyserii J. Lee Thompsona to piękny przykład filmu retro, na którym nie da się już wysiedzieć z zimną krwią i miną poważną. Za to przestawiwszy się na odbiór zdystansowany można i podumać, i pośmiać się bezlitośnie. Konwencje obrazowania zła zmieniły się tak bardzo, że kino noir przeniesione w realia amerykańskich lat 50. i pociągnięte grozą jak z Hitchcocka mimowolnie daje efekt wybuchowo komiczny.

Fabuła jest zwyczajna: przestępca wychodzi z więzienia po ośmioletniej odsiadce. O wyrok obwinia prawnika (wcześniej świadka oskarżenia), na którym chce się zemścić krzywdząc jego rodzinę. Historyjka to tylko pretekst dla skonstruowania potwora zagrażającego zdrowej amerykańskiej rodzinie z zamożnej klasy średniej. Drań należy do typu damski bokser, do tego jest chamem, bo nie dość że bije, to jak coś którejś upadnie, nie podnosi. Przewijające się na marginesach historii krzywdy wyrządzane kobietom z warstwy społecznej rzeczonego obwiesia – jego byłej żonie oraz podejrzanej ślicznotce szwendającej się po świecie bez męskiej opieki – nie wzruszają scenarzysty aż tak, ale dobrze umacniają przekaz, że obcujemy ze złem absolutnym. W obliczu takiego zła prawo bywa bezsilne, więc prawy obywatel musi bronić dobra poza prawem. Opowieść puentuje mściwe, ale jakże słuszne katharsis – prawo, jak wiemy z wcześniejszej przemowy zaprzyjaźnionego z głównym bohaterem policjanta, nie pełni funkcji prewencyjnej; prawo jest po to, żeby takie szumowiny jak demoniczny bad guy skończyły marnie.

Postacie to figurki z kołtuńskich mitów, pozornie niewinne jak reklama proszku do pieczenia, w rzeczywistości zabawnie ilustrujące przewrotność przedrewolucyjnej kultury stłumionych popędów (film nakręcono w roku 1962). Pełna afektacji głupiutka żona eksponuje talię osy i wiecznie rozwarte w zdziwieniu oczęta bezwolnej lali. Córeczka-lolitka, mimo pełnego makijażu i fryzury wyfiokowanej bardziej niż u mamusi, w swej dziecięcej bezgrzeszności biega po świecie w spodenkach o kroju majtek. Zaś postać męska dumnie obnosi – nie, nie strzelbę, to już by było zbyt zabawne – marsa na czole i imperatyw chronienia rodziny. Antagonista, rzecz jasna, karykaturalnie sapie na widok dziecka, a do tego błyska gołą klatą.

Film Thompsona, poza niezamierzoną śmiesznością, ma też kilka innych atutów, takich jak ujmująca obsada. W roli dobrego – Gregory Peck, emitujący swój męski powab w trakcie czajenia się pod drzewem, w roli złego – Robert Mitchum, wbrew papierowej konstrukcji postaci nadający jej gdzie się da kapkę zakapiorskiego autentyzmu. W roli detektywa z pogranicza między światem ludzi przyzwoitych i półświatkiem – Telly Savalas, późniejszy Kojak, tu jeszcze z włosami. Ciekawe jest zresztą, jak jego postać łączy te dwa światy w obszarze sądowych rozgrywek, w którym przeciwwagę dla odpychającego, tłustego i śmiesznego obrońcy przestępcy stanowi bezsilny w swej dobroci policjant-przyjaciel, żalący się: wytrącisz oskarżonemu papierosa i zaraz podnosi się krzyk o brutalność policji. Nie ma tu jeszcze cynizmu epoki Ally McBeal, gdzie cały wymiar sprawiedliwości wzięty był w nawias retoryki, widać jednak lekkie przymrużenie oka towarzyszące czarno-białym schematom. Jest też portret czasów, kiedy procedury policyjno-sądowe były dla ofiary większym obciążeniem niż kontakt z przestępcą, a prawo składało się z samych liter bez ducha i skazaniec mógł legalnie napastować rodzinę świadka dopóki nie zrobił nic łamiącego przepisy. Trudno nad tym jednak rozmyślać poważnie, kiedy film prowokuje do stawiania fundamentalnych pytań w rodzaju: a co ty byś zrobił, gdyby to twoją żonę ktoś wysmarował surowym jajkiem, krzywiąc się przy tym szatańsko?




Ocena: 3/6

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...