wtorek, 14 grudnia 2010

Enrique Vila-Matas, „Krótka historia literatury przenośnej”

Przeszłość możemy odczytać tylko dlatego, że jest martwa. Ostatni shandy wie, że historię można zrozumieć wyłącznie dlatego, że jest zaklęta w fizycznych przedmiotach. Wejść w książkę można tylko dlatego, że sama jest światem w sobie. Dla ostatniego shandy'ego, który w książce widzi przestrzeń do swobodnych przechadzek, naturalnym odruchem, kiedy się nań patrzy, jest spuszczenie oczu, spojrzenie w kąt, pochylenie głowy nad notatnikiem albo ukrycie jej za przenośnym murem książki.




Vila-Matas Enrique, Krótka historia literatury przenośnej. Tłum. Joanna Karasek. Warszawa 2007, s. 108.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Boris Akunin, „Gambit turecki”

W Polsce się nie da, a w Rosji się da. W Rosji da się tworzyć wyzutą z topornego dydaktyzmu z jednej strony, a motywowanej kompleksami autoironii z drugiej, lekką i błyskotliwą literaturę rozrywkową osadzoną w ojczyźnianej historii. „Gambit turecki” Akunina to urokliwy kryminał historyczny z czasów Rosji carskiej, skomponowany tak zgrabnie, że krajanom autora można tylko pozazdrościć popkultury. Rosja imperialna, choć pokazana w swej śmieszności, choć jak każde imperium pełna wad typowych dla przerośniętych struktur (nadmiar biurokracji, niewłaściwi ludzie na niewłaściwych miejscach, rozbrajająca głupota przełożonych), emocjonalnie jest pociągająca – jako przestrzeń młodzieńczej przygody, wciągającej intrygi i pełnej rozmachu wielkości. Zagrzewający ducha przekaz podany w dawce homeopatycznej nie przesłania prostej przyjemności, jaką czerpie się z literatury gatunkowej. A jako pociągowa powieść kryminalno-sensacyjna „Gambit turecki” jest zwyczajnie świetny.

Jeśli czegoś tu brak, to wyrazistego protagonisty. Erast Fandorin, bohater cyklu („Gambit” to drugi z czternastu jak dotąd tomów), jest postacią, oględnie mówiąc, niezbyt dominującą, a i nikt inny szczególnie się nie wybija. Nikt – poza przydaną mu przez autora do ozdoby Warwarą Suworową, słodką panienką z ptasim móżdżkiem, niczym nieuzasadnionymi pretensjami i infantylnie postępowymi ambicjami. Niestety, jako jedyna znacząca postać kobieca Warwara nadaje książce akcent cokolwiek mizoginiczny.

Innym zarzutem, bardziej subiektywnym, ale za to większego kalibru, jest rozdźwięk między wojennym sztafażem a figlarnym tokiem narracji. Mniejsza nawet z upychaniem gdzie popadnie rozkosznych żarcików, w czym da się wyczuć pewien przymus. Problem raczej – paradoksalnie – w tym, że w „Gambicie” Rosja carska żyje. Z jednej strony, zręczne pióro Akunina sprawnie kreśli historyczne realia, z drugiej – nie tak wiele czasu dzieli nas od końca XIX wieku, i choć nie pamięć samych wydarzeń, to pamięć pamięci wciąż jest żywa. Czułam się więc nieswojo widząc jak autor, zgodnie z rozrywkową konwencją, trywializuje wojnę – krew się leje, kule świszczą, a bohater gracko myk myk przez te trupy.

***

Tutaj muszę wtrącić niedużą dygresję, żeby wyjaśnić, jak żałosną figurą jest w imperium osmańskim następca tronu.

Chodzi o to, że prorok Mahomet, żon mając co prawda aż piętnaście, nie doczekał się ani jednego syna i żadnych instrukcji w sprawie dziedziczenia tronu nie zostawił. Dlatego też od wieków każda z licznych sułtanek marzyła o wprowadzeniu swego syna na tron, a synów rywalek na wszelkie sposoby starała się zlikwidować. Przy pałacu znajduje się specjalny cmentarz dla niewinnie zgładzonych książąt, tak że my, Rosjanie, z naszym Borysem i Glebem oraz carewiczem Dymitrem, w porównaniu z Turkami wyglądamy po prostu śmiesznie.

Tron w imperium Osmanów przechodzi nie z ojca na syna, ale ze starszego brata na młodszego. Kiedy zasób braci się wyczerpie, prawa nabywa następne pokolenie, a potem znowu młodszy brat dziedziczy po starszym. Każdy sułtan śmiertelnie obawia się młodszego brata albo najstarszego bratanka, tak że szanse, by następca dożył wstąpienia na tron, są nader niewielkie. Księcia następcę tronu trzymają w całkowitej izolacji, nikogo do niego nie dopuszczają, a nawet, łajdacy, starają się dobierać mu nałożnice niezdolne do rodzenia dzieci. Zgodnie z dawną tradycją przyszłemu padyszachowi usługują niewolnicy z uciętymi językami i przekłutymi bębenkami w uszach. Możesz sobie wyobrazić, jak przy takim wychowaniu wygląda kondycja duchowa ich sułtańskich wysokości. Na przykład Sulejman II trzydzieści dziewięć lat spędził w zamknięciu, przepisując Koran i zdobiąc go malunkami. A kiedy w końcu został sułtanem, wkrótce zatęsknił do poprzedniego stanu i abdykował. Doskonale go rozumiem – malować obrazki jest o wiele przyjemniej.1





Ocena: 5/6


1 Akunin Boris, Gambit turecki. Tłum. Jerzy Czech. Warszawa 2003, s. 44.

niedziela, 12 grudnia 2010

Michalina Witkowska, „Pisarka z klasą” (2)

Takie na przykład Międzyzdroje, na które składa się tyle rzeczywistości. Przedwojenne, powojenne, lata 60., 70., 80., 90. i najnowsze. Wszystko jest wpisane w krajobraz, budynki z różnych epok. Historie, które w różnych epokach tu się odbywały. Wystarczy puścić odpowiednią muzykę na discmanie, porozmawiać z odpowiednimi osobami, a już reszta warstw znika i zostaje ta wybrana, na przykład tylko Fundusz Wczasów Pracowniczych. [...] Stare Niemki z NRD widzą jeszcze głębszą warstwę: o tutaj przedwojenna muszla koncertowa, tutaj przedwojenny hotel, i one sobie przebywają w najlepsze w przedwojennym niemieckim kurorcie Midsdroy.1

*

Trudno w nich [w czasach, w których żyjemy] znaleźć jakiś porządek znaczeniowy, widzimy go zaś w przeszłości ponieważ przeszłość jest już zinterpretowana, rozkodowana. I wracamy tam, w poszukiwaniu bezpiecznej kryjówki.2

*

Świat na wyjeździe dzieli się na to, co się chce pokazać, to, co podświetlone i podane, i na to, co się samemu odkryło. Na Zachodzie wszystko jest podświetlone i podane. [...] Wszystko tam jest tekstem i nikt już nie chce go czytać.3





1 Witkowska Michalina, „Pisarka z klasą”. W: Drotkiewicz Agnieszka, Dziewit Anna, Głośniej! Rozmowy z pisarkami. Warszawa 2006, s. 199.
2 Tamże, s. 199.
3 Tamże, s. 209.


sobota, 11 grudnia 2010

Émile Ajar, „Życie przed sobą”

Kiedy „Życie przed sobą”, debiut podpisany pseudonimem Émile Ajar, zostało w 1975 roku uhonorowane nagrodą Goncourt, autorem okazał się kuzyn znanego już wówczas pisarza Romaina Gary'ego. Sam Gary (właściwie Roman Kacew) został nagrodzony Goncourtem w 1956 za „Korzenie nieba”. Regulamin nagrody zabrania przyznania jej powtórnie tej samej osobie, Romain Gary nie mógł więc przyznać, że rzeczywistym autorem jest on sam, a kuzyn udaje autora na jego prośbę; rzecz wyszła na jaw dopiero po latach.

„Życie przed sobą” to portret Momo, dorastającego chłopca, i pani Rozy, wychowującej go starzejącej się prostytutki, prowadzącej na lewo schronisko, w którym jej młodsze koleżanki po fachu ukrywają swoje dzieci – łączenie bowiem macierzyństwa i prostytucji było w owym czasie nielegalne. W tle słychać echa wojennej traumy Żydów i powojennego wykluczenia. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, jest to przejmująca opowieść o życiu, o umieraniu, i o życiu jako umieraniu. Tak piękna i pełna nadziei, tak trafnie mówiąca o miłości, że najłatwiej byłoby jej zarzucić kiczowatość. Nie estetyczną, raczej intelektualną – za dużo katharsis. Zbyt wiarygodnie szczęście splata się tu z cierpieniem. Prostolinijna narracja chłopca rozbiera świat – i serce – do naga. Momo poznaje dobro i zło w świecie, w którym „masz życie przed sobą” brzmi jak klątwa, a gdyby ten świat nie był jego pierwszym – i długo jedynym – punktem odniesienia, życie w nim byłoby nie do udźwignięcia. A że Momo jest dzieckiem o duszy poety, rzeczywistość odkształca się w jego oczach w szczególny sposób: po dziecięcemu używany język (np. dosłownie rozumiane idiomy) w zaskakujący sposób oświetla zjawiska, o których mówi, a ułamkowe obserwacje budują zadziwiający, choć naturalny dla żyjącego w izolacji chłopca obraz (np.: „pan Hitler” jest kimś Żydom bliskim, niemal świętym – bo przecież pani Roza wiele lat po wojnie wspomina urządzane przezeń ogniska, a pod łóżkiem trzyma jego portret, który w ciężkich chwilach wyjmuje i ogląda dla dodania sobie otuchy).

Wyobraźnia, która w świecie dziecka wyprzedza rzeczywistość, przekształcając ją w baśń, w świecie dorosłego jest daną tej rzeczywistości odpowiedzią. Dla pani Rozy wyobraźnia to ucieczka – w pamięć dawnej młodości, kiedy nie była śmieszną i żałosną podstarzałą amantką, ale jako prostytutka miała wzięcie; w próby ożywienia przeszłości poprzez obsesyjne i coraz bardziej groteskowe strojenie się i łaknienie uznania; i w niespełnioną przyszłość, bo i Roza miała kiedyś – jak zaświadcza choćby przechowywane zdjęcie – piętnaście lat i „życie przed sobą”. Życie spełniło się jednak tylko jako namiastka lub parodia, jak wychowywanie cudzych dzieci, miłość na godziny czy zniesiony do piwnicy fotel grający rolę schronienia, w którym można w spokoju odpocząć od codzienności („to taki jakby mój domek na wsi”). Nadzieja okazuje się ledwie niewiedzą, że to, co najlepsze, już minęło.




Ocena: 6/6

piątek, 10 grudnia 2010

Michalina Witkowska, „Pisarka z klasą”

[L]iteratura zaczyna się od tego, że nas gdzieś wywiozło, gdzie nie miało, że poznaliśmy kogoś podejrzanego, z kim wcale nie byliśmy umówieni.




Witkowska Michalina, „Pisarka z klasą”. W: Drotkiewicz Agnieszka, Dziewit Anna, Głośniej! Rozmowy z pisarkami. Warszawa 2006, s. 196.

czwartek, 9 grudnia 2010

„Lost”, sezon 1

W ramach nadrabiania zaległości serialowych wreszcie poznałam sławnych „Zagubionych”, serial o pasażerach samolotu rozbitego na bezludnej wyspie. Sławnych i, jak się okazuje, przereklamowanych. Ot, przygodowa telenowela. Dziesiątki postaci, dziesiątki wątków, które można by rozpisać na dziesiątki sezonów – jakimś cudem udało się zamknąć wszystkie w sześciu. Bohaterowie zachowują się niedorzecznie, w każdym odcinku ktoś kogoś napada, straszy, okrada, bije lub torturuje, w co którymś ktoś ginie tragicznie, intrygi i kłamstwa aż iskrzą, a i sama wyspa tchnie zagadką i grozą. Stężenie napięcia jest tak wysokie, że po pewnym czasie zaczyna męczyć, zwłaszcza że równolegle prowadzone są stateczne wątki obyczajowe z życia lekarzy, emerytowanych rockmanów czy innych śmiałych i pięknych – czyli klimaty serialowe aż nadto znane i lubiane. Całość wypada dość osobliwie, i choć z odcinka na odcinek trudno się oderwać, po obejrzeniu sezonu nawet nie potrafię wymienić imion postaci.




Ocena: 3/6

środa, 8 grudnia 2010

Andrzej Mencwel, „Widziane z dołu” (5)

Nie byliśmy bowiem już sobą, lecz jednym z paradoksów rzeczywistości. Rataj, tak myślałem, był ofiarą braku ciągłości między napięciem własnej myśli a skrzętnością, której domagała się codzienność. Jego plebejska witalność w sprzyjających warunkach mogła objawić się niepospolitą energią umysłu, w innych zaś przetoczyć się cała w codzienną zapobiegliwość. Wyszedł stamtąd, skąd wyszedł, i nie mógł już tam wrócić, każdy człowiek ma w końcu swą indywidualną biografię i miarę właściwego jej sukcesu. Czy miał kolejnej nie pozbawionej ostentacji przyjaciółce dawać zapewnienia, że ku czemuś zdąża, czy też mnożyć widome oznaki sukcesu? Czy nie oczekiwała tego od niego rodzina, otoczenie, cała rzeczywistość? Czy miał tej rzeczywistości mówić, że pracuje nad tym, co jemu i innym może przywrócić utraconą łączność z ogniskową przyszłości, i żądać od niej długoterminowego kredytu, którego zresztą nikt by mu nie udzielił, czy też miał służyć na co dzień, dowodząc stale swej doraźnej użyteczności? Pytania te rozstrzygał już od dawna każdy z nas sam, albo też rozstrzygały się one w nas, lub, co najbardziej prawdopodobne, poprzez nas.




Mencwel Andrzej, „Remis”. W: Widziane z dołu. Warszawa 1980, s. 42n.

wtorek, 7 grudnia 2010

Håkan Blomqvist, „My z IV Międzynarodówki”

Takie incydenty tworzą rewolucjonistów – kiedy uczestniczysz w pokojowej demonstracji, a policjanci nie wiedzieć czemu wrzucają cię do samochodu, biją do nieprzytomności, a następnego dnia w gazetach czytasz o sobie ewidentne kłamstwa. Wszystko to przydarzyło mi się po raz pierwszy w życiu, przedtem nigdy nie byłem aresztowany czy uderzony przez policjanta. I potem twoi rodzice pytają, synu, naprawdę chciałeś podpalić ambasadę? A ty nie wiesz, czy to kpina, czy koszmarny sen...

*

Okazało się, że szwedzkie związki zawodowe od początku starały się przeciwdziałać Holocaustowi, podejmując różne nielegalne działania, nawet kiedy w Szwecji można było z tego powodu mieć nieprzyjemności – w 1940 czy 1941 formalnie byliśmy neutralni, ale działaliśmy de facto jak przyjaciele Hitlera.

Organizacja pracodawców tymczasem w ogóle przez całą wojnę nie wspomniała o Holocauście. W oficjalnych wypowiedziach Niemcy byli traktowani jak każdy inny kraj, z którym się robi interesy. Pierwsza wzmianka o Holocauście pojawia się w tej organizacji dopiero w 1945 roku, już po wojnie: w oficjalnym oświadczeniu pracodawcy powiedzieli, że związkowcy prześladują ich tak jak Hitler Żydów!

***

Wojciech Orliński rozmawia o Stiegu Larssonie, „Gazeta Wyborcza”, tutaj.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...