środa, 31 sierpnia 2011

„Statyści”, sezon 1

Melancholijny sitcom produkcji BBC o dwójce statystów filmowych. On, mimo czterdziestki na karku, wciąż ma wszystko przed sobą i żyje tylko karierą, którą zrobi kiedy wreszcie los da mu szansę. Ona, mimo trzydziestki na karku, jeszcze nie wyrosła z dzieciństwa pełnego pluszaków i wciąż nie wie, kim chce być kiedy dorośnie. Obojgu życie przecieka między palcami, między jedną a drugą fuchą, jedną a drugą randką, jednym a drugim samotnym wieczorem przed telewizorem. W rolach niełatwo podbijających serce głównych postaci – niełatwo podbijająca serce para aktorów o aparycji statystów (Ashley Jensen i Ricky Gervais, jednocześnie jeden z reżyserów i scenarzystów, i zdaje się twórca serialu). Do tego safandułowaty agent głównego bohatera (w tej roli Stephen Merchant), który minął się z powołaniem jeszcze bardziej niż jego protegowany, i hollywoodzkie gwiazdy w rolach drugoplanowych. Mimo gagów sitcom to przeraźliwie smutny, zdominowany przygnębiającym tematem. O tym, jak wygląda opowieść z perspektywy tła, o tym, jak historie składające się na życie przepływają obok, o tym, jak mała jest szansa na przebicie szklanego sufitu między protagonistą i halabardnikiem. Proza życia tak autentyczna, że aż nie chce się do tego świata wracać.




Ocena: 3/6

wtorek, 30 sierpnia 2011

„Przekręt”, sezon 1

„Przekręt”, czyli „Hustle”, czyli lekki serialik BBC o tym, jak sympatyczni spryciarze z Londynu wyłudzają kasę od nieświadomie chwilowych właścicieli. Spryciarze nawet trochę zbyt sympatyczni, bo wyłudzają ją w myśl zasady „uczciwego nie da się wkręcić”, co przecież usprawiedliwia absolutnie każdą faktycznie dokonaną kradzież, a po uogólnieniu każde zło („dobrego nie da się skrzywdzić” – tylko krok od „sama się o to prosiła”). Paskudne, a przy tym zbędne – jakby amator komedii o cwaniaczkach, kasynach, dziełach sztuki i walizkach z gotówką nie mógł zażyć rozrywki, póki sam przed sobą nie usprawiedliwi bohaterów etyką za 5 groszy. Poza tym wszystko na miejscu. Jest zagadkowy, ale budzący zaufanie mózg szajki (odurzający Adrian Lester), jest niesforny młody na przyuczeniu, jest dystyngowany mistrz jedną nogą na emeryturze, jest złota rączka od roboty niekoncepcyjnej, i jest stylowa kobieta na okrasę.




Ocena: 4/6

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

„Otwarte serca”, reż. Susanne Bier

Co jest trudniejsze: być z kimś dotkniętym niewyobrażalną krzywdą, czy być z kimś dotkniętym niewyobrażalnym poczuciem winy? W filmie „Otwarte serca” Susanne Bier mierzy się z tematem doświadczenia granicznego: wypadku, ciężkiego kalectwa, prób, przez które przechodzi związek, wreszcie rozpadu różnych typów relacji. Bier udaje się uniknąć pustosłowia maskowanego patosem, skupia się raczej na spokojnej wiwisekcji sytuacji i wydobywaniu kontrastów (miłość i miłość to nie zawsze to samo, np. narzeczeństwo, jako etap przejściowy, wiąże się z innymi zobowiązaniami niż małżeństwo). Film kręcony jest dogmą, i zderzenie „naturalności” tej techniki z niecodziennością tematu, pokazanie tragedii w jej zwyczajności, w nieudramatyzowanym kontekście, daje efekt naprawdę przejmujący.




Ocena: 4/6

niedziela, 28 sierpnia 2011

„Tylko Marta”, reż. Sandra Nettelbeck

Subtelny film, łączący cechy satyry społecznej, komedii romantycznej i dramatu obyczajowego. „Tylko Marta” Sandry Nettelbeck to portret samotnej pracoholiczki, której życie ulega przewartościowaniu w obliczu utraty bliskiej osoby i konieczności wzięcia pod opiekę 8-letniego dziecka. Na pierwszy rzut oka banał, ale Sandra Nettelbeck (która jest również autorką scenariusza) lekko wychyla się poza konwencję i samotną pracoholiczką czyni nie prawniczkę, architektkę czy menedżerkę, ale szefową kuchni w restauracji. W końcu kto powiedział, że singielką-profesjonalistką nie może być kucharka, a schemat dojrzewania do miłości rodem z komedii romantycznej można realizować tylko w biurowcu.

Gotowanie to dla Marty misterium, wkłada w nie nie tylko czas i skupienie, ale wręcz duszę. Kuchnia na ogół staje się sztuką, kiedy gotuje się z miłości, nie jest to jednak przypadek Marty. Tym, co ją motywuje, jest nie pragnienie uszczęśliwienia drugiej osoby, ale pokłady uczuć, które gdzie indziej nie znajdują ujścia. Gotowanie jest więc nie tyle wyrazem miłości, co jej zastępnikiem – Marta, osoba oschła i zblokowana, w kuchni daje wyraz tłumionym gdzie indziej emocjom.

Postać dziecka w „Tylko Marta” to częsta w filmowych dramatach projekcja tęsknot niedojrzałych dorosłych – kolejna w korowodzie figura dziecka potrafiącego zmierzyć się z rzeczywistością lepiej niż opiekun (prostytuująca się matka i troskliwy mały mężczyzna, zapijaczony ojciec i dzielny syn, który po krótkim buncie zrozumie i wybaczy, skłóceni rodzice i rozszarpywane w walce dziecko, które mimo to nie osądza i wyjdzie na ludzi, itd.). Pedagogika dawno odkryła, że dzieci to nie są mali dorośli i nie należy ich traktować tak samo, co konsekwentnie rozumiane oznacza również, że nie należy ich traktować jak partnerów, zwłaszcza w dziedzinie powinności. Tymczasem sztuka co rusz podsuwa obrazy umacniające stare przekonanie o dojrzałości dziecięcej psychiki. Być może to jedna z twarzy naiwnej wiary w dobrego dzikusa, od którego powinien się uczyć człowiek spaczony udziałem w kulturze, a być może tylko tęsknota dorosłych za usprawiedliwionym, a przynajmniej bezkarnym, zrzuceniem z siebie odpowiedzialności. Tak czy tak, to smutny eskapizm.




Ocena: 4/6

czwartek, 25 sierpnia 2011

Enrique Vila-Matas, „Krótka historia literatury przenośnej” (8)

„I jeśli dobrze się przypatrzeć, literatura żyć będzie dopóty, dopóki ktoś, kto zabiera się do pisania zwykłego listu, pomyśli chwilę, w jaki sposób uprawdopodobnić to, co zamierza napisać. W najgorszym przypadku, zakładając nawet, że ludzie przestaną pisać listy, literatura nie umrze, dopóki poeci, poza pisaniem, będą też potrafili czytać. [...]”




Vila-Matas Enrique, Krótka historia literatury przenośnej. Tłum. Joanna Karasek. Warszawa 2007, s. 95.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Agnieszka Drotkiewicz, „Dla mnie to samo”

Danuta szlocha w rękaw obszernej bluzy z lat 80., z wyszytym cekinami kieliszkiem szampana i raźnym napisem „drink in Paris!”. Narrator wszechwiedzący robi w tym miejscu małą dygresję i zwraca uwagę czytelnika na ciekawy dysonans pomiędzy przekazem ubrań z lat 80. (drink! Disco, party, let's have fun, San Francisco, juicy, tootsie, hello!, I love boys etc), a ich obecnym ususem: w wersji pastewnej, nie via H&M, czy Zara, te powidoki dobrobytu i szalonej zabawy lat 80. dogorywają na starych kobietach, na korpulentnych korpusach garkotłuków, babciach, po których twarzach widać, ile carmenów wypaliły w życiu, i że była to suma znaczna. Przekaz „party” na eksplodującym biuście zdewastowanej emerytki uderza swoją rozdzierającą skargą: „to nie tak miało być”.




Drotkiewicz Agnieszka, Dla mnie to samo. Warszawa 2006, s. 172.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Andrzej Mencwel, „Widziane z dołu” (7)

Zaczęło się to wszystko, a raczej wyszło na jaw, przy okazji tak zwanej fali retro. Mieliśmy więc modę retro, muzykę retro, plastykę retro, literaturę retro, a także, w realność trudno uwierzyć – myśl retro. […] Gdzie to wszystko, w czym wyrośliśmy i co w nas wrosło, ulegało estetyzującemu unieważnieniu? Przemieniało się w sen, sen na jawie, intensywny jednak, bo pozwalający spać rozumowi. Co się dzieje, kiedy rozum bibelocieje?




Mencwel Andrzej, „Przystanek albo luźne rozmyślania o kiczu”. W: Widziane z dołu. Warszawa 1980, s. 74.

niedziela, 21 sierpnia 2011

„Hurt Locker. W pułapce wojny”, reż. Kathryn Bigelow

Może ten film był swego czasu potrzebny Amerykanom, ale reszcie świata już niekoniecznie. Sześcioma Oscarami został nagrodzony niemal pozbawiony fabuły, ciągnący się przeszło dwie godziny zlepek scen z życia amerykańskich saperów ratujących, mniej lub bardziej skutecznie, ale zawsze ofiarnie, bezbronnych irackich cywili zagrożonych zamachami szalonych pobratymców (o co chodzi, film nie mówi, bo nie to jest jego tematem). Ekipa sklecona jest, niczym czterej pancerni, w myśl zasady: dla każdego coś miłego. Na pierwszym planie amerykański do szpiku stereotypu redneck (idealny w tej roli Jeremy Renner), na drugim, dla równowagi, wystraszony blondasek oraz czarnoskóry, na trzecim głuptas z sercem na dłoni, opowiadający zza biurka głodne kawałki o tym, jak należy radzić sobie w terenie. Coś niby się między nimi dzieje, ale raczej dla pozoru: męskie bitki, lekkie szajby, opowieści obozowe w gorącą noc.

Miejscowi głosu nie dostają, bełkocą sobie coś w tle po swojemu. I zamachowcy, i ofiary, i cała reszta zlewają się w nieokreśloną magmę, o której wiadomo tyle, że stanowi zagrożenie dla członków amerykańskiej misji ratunkowej. Kiedy już trafi się tłumacz, błagają o pomoc, a potem wznoszą do nieba modły w swoim śpiewnym narzeczu. Jeśli znają angielski, chętni są do współpracy, głównie merkantylnej (dzieci sprzedają DVD po 5 dolarów sztuka), z rzadka politycznej (ale taką świadomość osiąga dopiero wykładowca uniwersytetu). Ci, którzy Amerykanów nie lubią, nie są w stanie tego wyartykułować w ludzkim języku – potrafią jedynie bełkotać i przywalić zabłąkanemu żołnierzowi tacą z jedzeniem lub w milczeniu emanują nienawiść. Scenarzysta pozostawił ich dla nas niemymi, bo przecież wiadomo, że gdzie nie ma naszych, nie ma żadnych racji – to tylko niezrozumiała dzicz, na przemian agresywna i wystraszona.

Tematyka filmu zasługiwałaby na jakąś refleksję, ale twórcy bez pardonu przykrawają ją na potrzeby propagandy w popkulturowym wdzianku. Z wojny się wraca lub nie, jeśli jednak z niej wrócisz, to najwyżej z potrzaskaną nogą, nigdy – psychiką. Psychika ucierpi dopiero po powrocie do domu, gdzie na żołnierza czeka udział w wychowaniu własnego dziecka i zakupy w hipermarkecie – nuda, nie to, co prawdziwe życie prawdziwego mężczyzny, który potrzebuje do szczęścia adrenaliny. „Wojna to narkotyk”, mówi slogan na polskim plakacie. Za płytko? Dla wymagających jest głębsze przesłanie. Owszem, wojna jest zła, pełna śmierci i cierpienia. Jednak narkotykiem jest nie tyle żądza męskiej przygody, co poczucie misji i amerykańska powinność ratowania świata.

W sam raz dla dzielnych chłopców wybierających się szukać szczęścia na polu minowym.




Ocena: 3/6

sobota, 20 sierpnia 2011

Julia Hartwig, „Wiersze amerykańskie” (6)

Zapytywałem kiedyś młodych poetów po co było to wszystko co stworzyła ludzkość
a co nosi nazwę cywilizacji jeśli w ich wierszach nie ma jej śladu
jedynie głos rozpaczy żałosny jak wiatr


(1979)




Hartwig Julia, „Odwiedziny u starego poety w Santa Barbara”. Wiersze amerykańskie. Warszawa 2002, s. 65.

piątek, 19 sierpnia 2011

„Brutalny glina”, reż. Takeshi Kitano

Takeshi Kitano, temat jednego z moich nieśpiesznych prywatnych wyzwań filmowych, jakoś nie chce dać się lubić. „Brutalny glina” to reżyserski debiut i pierwsza część trylogii, której część druga, „Punkt zapalny”, na dłuższy czas mnie skonsternowała. „Brutalny glina” okazał się nielepszy. Tu również Kitano gra rolę pierwszoplanową, jedno więc było pewne: jego postać dotrwa do końca. Poza tym pewne nie było nic, zwłaszcza że ledwo odróżniałam od siebie wszystkich tych bandytów, na przemian mordujących się nawzajem i ganiających się z policją. Ku mojemu zaskoczeniu film zwieńczył całkiem czytelny morał: ludzie się zmieniają, system jest niezniszczalny. Jak na kino komercyjne, efekt jest dosyć frustrujący, ale jeśli dodać plus za nadużywanie broni palnej, plus za obraz japońskiej ulicy, plus za marsa na czole Takeshi Kitano – ujdzie.




Ocena: 3/6

czwartek, 18 sierpnia 2011

„Strasznie szczęśliwi”, reż. Henrik Ruben Genz

Zbyt dziwne, żeby było prawdziwe, a jednak. Dystrybutor nie kłamie, „Strasznie szczęśliwi” Genza to czarna komedia z elementami thrillera – intrygująca, bardzo zresztą udana, wariacja na bazie skandynawskiego snuja. Należycie, jak przystoi snujowi, melancholijna, z należycie chwiejnym psychicznie bohaterem (w roli głównej znany z filmu „Zakochani widzą słonie” Jakob Cedergren), w należycie przygnębiającej scenerii duńskiej prowincji, pełnej stłumionego światła, sinych chmur i stylowych zacieków na odrapanych ścianach. Temat też dość ograny: banita z wielkiego świata przybywa do zagubionej na pustkowiu wsi, obciążonej zawisłym nad pobliskim bagnem przekleństwem i od pierwszej chwili złowieszczo zionącej tajemnicą. Kiedy do zła tęchnącego swojsko w zamkniętej społeczności lokalnej napływa zło z zewnątrz, powstałe wiry wciągają kolejne ofiary, cuchnąca wspólnota wciąga przybysza, śledzenie mechanizmów niezdrowej asymilacji wciąga widza, symbolika bagna gra sobie tu i tam, i wydawałoby się, że trudno to rozegrać oryginalnie. A jednak film przykuwa – po trosze dziwnością splotu różnych konwencji, po trosze absurdalnością zwrotów akcji, po trosze niespodziewanie pogodną wisielczością humoru – i daje do myślenia.




Ocena: 4/6

środa, 17 sierpnia 2011

Enrique Vila-Matas, „Krótka historia literatury przenośnej” (7)

Uczenie się to forma zbieractwa, na przykład cytatów i urywków codziennych lektur, gromadzonych we wszędzie noszonych notesach, z których często czytali podczas zebrań kawiarnianych spiskowców. Myślenie także było dla nich formą zbieractwa, przynajmniej we wcześniejszych okresach. Rzetelnie notowali ekstrawaganckie pomysły; w listach do przyjaciół umieszczali krótkie eseje; spisywali plany przyszłych projektów, notowali sny; układali numerowane spisy wszystkich przenośnych książek, jakie czytali.




Vila-Matas Enrique, Krótka historia literatury przenośnej. Tłum. Joanna Karasek. Warszawa 2007, s. 78.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...