niedziela, 4 września 2011

Justyna Bargielska, „Dating sessions”

chłopczyk, obgryzione paznokcie, spotyka
w bocznej alejce jesienną topolę wariatkę
wniebopienną. stara bajka. objęci odchodzą
w kierunku opłotków, złączeni całkiem trwale
niejasnym stosunkiem do kręgów światła z okien.




Bargielska Justyna, „swaty”. W: Dating sessions. Kraków 2003, s. 21.

sobota, 3 września 2011

„Kowboje i obcy”, reż. Jon Favreau

Lato można uznać za zamknięte. Zjawiskowy blockbuster „Kowboje i obcy”, krzyżówka westernu i SF, to wreszcie doczekane godne ukoronowanie wakacji. Daniel Craig budzi się ranny gdzieś wśród stepów Dzikiego Zachodu. Nie wie kim jest, nie wie co się stało i nie wie, co za metalowe paskudztwo ma okute wokół nadgarstka. Dzięki przygodnie spotkanym łowcom głów zdobywa niebudzący podejrzeń przyodziewek, konia oraz świadomość, że umie to i owo. W najbliższym miasteczku pakuje się w kłopoty i już ma być odstawiony do Santa Fe, kiedy z opresji wybawia go inwazja latających demonów, ziejących ogniem i łapiących miejscowych na stalowe lassa. Dziwaczna bransoletka okazuje się bronią sterowaną siłą woli, dzięki czemu Craig zestrzela jednego z demonów i z wyrzutka zamienia się w darzonego mirem bohatera. Wraz z Harrisonem Fordem, Olivią Wilde, dzieckiem, psem oraz resztą drużyny (Sam Rockwell! Adam Beach!) Craig rusza odbić porwanych, odzyskać tożsamość i uratować świat. Kaskady ognia, trochę filmowych aluzji i monumentalnie piękne pejzaże z Plaza Blanca.




Ocena: 5/6

piątek, 2 września 2011

Taichi Yamada, „Obcy”

Można by rzec: drugi Murakami, gdyby nie to, że „Obcy” Taichiego Yamady (właściwie: Taichiego Ishizaki) to powieść jeszcze z roku 1987, więc trudno powiedzieć kto kogo bardziej inspirował. Bohater „Obcych”, scenarzysta serialowy, właśnie rozstał się z żoną, mieszka sam w mało przytulnym mieszkaniu i zaczyna doświadczać niepokojących rzeczy. W dzieciństwie osierocony przez oboje rodziców, następnie przez dziadka, a później przez wuja, od czasu rozwodu traci kontakt z synem, w jego życiu za to na powrót pojawiają się rodzice. Kim są? Czy to tylko łudząco podobni do nich obcy ludzie? Projekcja jego marzeń? Halucynacja? Początki choroby psychicznej? Duchy?

„Obcy” to opowieść o konieczności wyegzorcyzmowania rodziców z własnej dorosłości. Nawet jeśli obie strony nie chcą wzajemnej krzywdy, a jedynie bliskości, to nie ma powrotu do dzieciństwa bez konsekwencji. Na wszystko jest czas, a czego się nie przeżyło jako dziecko, należy zaniechać – inaczej rodzice sprowadzą na własną latorośl śmierć i nawet tego nie zauważą. Jest to też opowieść o tym, jak miłość walczy ze śmiercią, i jak koniec końców alternatywa okazuje się pozorna. Vanitas vanitatum, wszystko jest śmiercią i obraca się wniwecz.

***

Myślę, że stres, który narastał we mnie od wieku dwunastu lat, sprawił, że stałem się niepodatny na rozpieszczanie. Dobrze wychowani ludzie zręcznie dają się rozpieszczać i są za to kochani. Ale ja byłem źle wychowany.1

*

Bycie normalnym polega na tym, że w dorosłym życiu potrafimy zapanować nad słabościami wyniesionymi z dzieciństwa.2

*

To z pewnością dziwna sprawa i prawdopodobieństwo, że miewam halucynacje, jest duże, ale co w tym złego, że od czasu do czasu rozmawiam ze zjawami?

Gdyby przychodzili do mnie bez przerwy i przeszkadzali mi w pracy, to co innego. Ale tak? Muszę specjalnie wybrać się do Asakusa, żeby mnie nawiedzili. Dają mi odprężenie i siłę, kto powiedział, że muszę ich unikać?3

*

Mimo że grali z własnym dzieckiem, zapalili się do gry. Z zachwytem słuchałem, jak z ust matki, jedno po drugim, padają slangowe określenia. Dosadne, zabawne i barwne. Używała ich z wirtuozerią, napięcie rosło. Była królową karcianego stolika.

Nagle ojciec, jedząc węgorza, spoważniał.

– Gdybyśmy żyli! Eh, wyszedłbyś jeszcze na ludzi. No, ale cóż. Co się stało, to się nie odstanie.4

*

– Myślę poważnie o naszej przyszłości.
– Jak umrzesz, to nie będzie żadnej przyszłości!
– To co mam robić? Przecież nie wezwę policji.
– Może poprosić o pomoc mnicha albo szamana?
– Żeby przepędził moich rodziców za pieniądze?
– Idealizujesz ich. Z rodziną lepiej uważać.5

*

W głębi ciemności wyczułem lekki zapach perfum.

Na dnie tego zapachu skrywała się woń człowieka. Perfumy to dziwny kamuflaż. Powinny ukryć zapach ciała, a jednocześnie sama ich obecność zdradza istnienie tego zapachu. To kamuflaż będący jednocześnie celową zdradą.6





Ocena: 4/6


1 Yamada Taichi, Obcy. Tłum. Anna Horikoshi. Warszawa 2007, s. 66.
2 Tamże, s. 78.
3 Tamże, s. 86.
4 Tamże, s. 114n.
5 Tamże, s. 134n.
6 Tamże, s. 155.


czwartek, 1 września 2011

Andrzej Mencwel, „Widziane z dołu” (8)

To nie wartość sztuki przesądzała o stosunkach międzyludzkich, lecz stosunki międzyludzkie o wartości sztuki. Z nich wynikało, kiedy opłaca się milczenie, a kiedy zabranie głosu, pochwała lub napaść, wezwanie do ataku czy trąbienie na odwrót. „W literaturze – mówił Stefan – sekret powodzenia jest nie w tym, aby pracować, chodzi o to, aby wyzyskiwać pracę cudzą.”




Mencwel Andrzej, „Stare wskazania Stefana L.”. W: Widziane z dołu. Warszawa 1980, s. 84.

środa, 31 sierpnia 2011

„Statyści”, sezon 1

Melancholijny sitcom produkcji BBC o dwójce statystów filmowych. On, mimo czterdziestki na karku, wciąż ma wszystko przed sobą i żyje tylko karierą, którą zrobi kiedy wreszcie los da mu szansę. Ona, mimo trzydziestki na karku, jeszcze nie wyrosła z dzieciństwa pełnego pluszaków i wciąż nie wie, kim chce być kiedy dorośnie. Obojgu życie przecieka między palcami, między jedną a drugą fuchą, jedną a drugą randką, jednym a drugim samotnym wieczorem przed telewizorem. W rolach niełatwo podbijających serce głównych postaci – niełatwo podbijająca serce para aktorów o aparycji statystów (Ashley Jensen i Ricky Gervais, jednocześnie jeden z reżyserów i scenarzystów, i zdaje się twórca serialu). Do tego safandułowaty agent głównego bohatera (w tej roli Stephen Merchant), który minął się z powołaniem jeszcze bardziej niż jego protegowany, i hollywoodzkie gwiazdy w rolach drugoplanowych. Mimo gagów sitcom to przeraźliwie smutny, zdominowany przygnębiającym tematem. O tym, jak wygląda opowieść z perspektywy tła, o tym, jak historie składające się na życie przepływają obok, o tym, jak mała jest szansa na przebicie szklanego sufitu między protagonistą i halabardnikiem. Proza życia tak autentyczna, że aż nie chce się do tego świata wracać.




Ocena: 3/6

wtorek, 30 sierpnia 2011

„Przekręt”, sezon 1

„Przekręt”, czyli „Hustle”, czyli lekki serialik BBC o tym, jak sympatyczni spryciarze z Londynu wyłudzają kasę od nieświadomie chwilowych właścicieli. Spryciarze nawet trochę zbyt sympatyczni, bo wyłudzają ją w myśl zasady „uczciwego nie da się wkręcić”, co przecież usprawiedliwia absolutnie każdą faktycznie dokonaną kradzież, a po uogólnieniu każde zło („dobrego nie da się skrzywdzić” – tylko krok od „sama się o to prosiła”). Paskudne, a przy tym zbędne – jakby amator komedii o cwaniaczkach, kasynach, dziełach sztuki i walizkach z gotówką nie mógł zażyć rozrywki, póki sam przed sobą nie usprawiedliwi bohaterów etyką za 5 groszy. Poza tym wszystko na miejscu. Jest zagadkowy, ale budzący zaufanie mózg szajki (odurzający Adrian Lester), jest niesforny młody na przyuczeniu, jest dystyngowany mistrz jedną nogą na emeryturze, jest złota rączka od roboty niekoncepcyjnej, i jest stylowa kobieta na okrasę.




Ocena: 4/6

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

„Otwarte serca”, reż. Susanne Bier

Co jest trudniejsze: być z kimś dotkniętym niewyobrażalną krzywdą, czy być z kimś dotkniętym niewyobrażalnym poczuciem winy? W filmie „Otwarte serca” Susanne Bier mierzy się z tematem doświadczenia granicznego: wypadku, ciężkiego kalectwa, prób, przez które przechodzi związek, wreszcie rozpadu różnych typów relacji. Bier udaje się uniknąć pustosłowia maskowanego patosem, skupia się raczej na spokojnej wiwisekcji sytuacji i wydobywaniu kontrastów (miłość i miłość to nie zawsze to samo, np. narzeczeństwo, jako etap przejściowy, wiąże się z innymi zobowiązaniami niż małżeństwo). Film kręcony jest dogmą, i zderzenie „naturalności” tej techniki z niecodziennością tematu, pokazanie tragedii w jej zwyczajności, w nieudramatyzowanym kontekście, daje efekt naprawdę przejmujący.




Ocena: 4/6

niedziela, 28 sierpnia 2011

„Tylko Marta”, reż. Sandra Nettelbeck

Subtelny film, łączący cechy satyry społecznej, komedii romantycznej i dramatu obyczajowego. „Tylko Marta” Sandry Nettelbeck to portret samotnej pracoholiczki, której życie ulega przewartościowaniu w obliczu utraty bliskiej osoby i konieczności wzięcia pod opiekę 8-letniego dziecka. Na pierwszy rzut oka banał, ale Sandra Nettelbeck (która jest również autorką scenariusza) lekko wychyla się poza konwencję i samotną pracoholiczką czyni nie prawniczkę, architektkę czy menedżerkę, ale szefową kuchni w restauracji. W końcu kto powiedział, że singielką-profesjonalistką nie może być kucharka, a schemat dojrzewania do miłości rodem z komedii romantycznej można realizować tylko w biurowcu.

Gotowanie to dla Marty misterium, wkłada w nie nie tylko czas i skupienie, ale wręcz duszę. Kuchnia na ogół staje się sztuką, kiedy gotuje się z miłości, nie jest to jednak przypadek Marty. Tym, co ją motywuje, jest nie pragnienie uszczęśliwienia drugiej osoby, ale pokłady uczuć, które gdzie indziej nie znajdują ujścia. Gotowanie jest więc nie tyle wyrazem miłości, co jej zastępnikiem – Marta, osoba oschła i zblokowana, w kuchni daje wyraz tłumionym gdzie indziej emocjom.

Postać dziecka w „Tylko Marta” to częsta w filmowych dramatach projekcja tęsknot niedojrzałych dorosłych – kolejna w korowodzie figura dziecka potrafiącego zmierzyć się z rzeczywistością lepiej niż opiekun (prostytuująca się matka i troskliwy mały mężczyzna, zapijaczony ojciec i dzielny syn, który po krótkim buncie zrozumie i wybaczy, skłóceni rodzice i rozszarpywane w walce dziecko, które mimo to nie osądza i wyjdzie na ludzi, itd.). Pedagogika dawno odkryła, że dzieci to nie są mali dorośli i nie należy ich traktować tak samo, co konsekwentnie rozumiane oznacza również, że nie należy ich traktować jak partnerów, zwłaszcza w dziedzinie powinności. Tymczasem sztuka co rusz podsuwa obrazy umacniające stare przekonanie o dojrzałości dziecięcej psychiki. Być może to jedna z twarzy naiwnej wiary w dobrego dzikusa, od którego powinien się uczyć człowiek spaczony udziałem w kulturze, a być może tylko tęsknota dorosłych za usprawiedliwionym, a przynajmniej bezkarnym, zrzuceniem z siebie odpowiedzialności. Tak czy tak, to smutny eskapizm.




Ocena: 4/6

czwartek, 25 sierpnia 2011

Enrique Vila-Matas, „Krótka historia literatury przenośnej” (8)

„I jeśli dobrze się przypatrzeć, literatura żyć będzie dopóty, dopóki ktoś, kto zabiera się do pisania zwykłego listu, pomyśli chwilę, w jaki sposób uprawdopodobnić to, co zamierza napisać. W najgorszym przypadku, zakładając nawet, że ludzie przestaną pisać listy, literatura nie umrze, dopóki poeci, poza pisaniem, będą też potrafili czytać. [...]”




Vila-Matas Enrique, Krótka historia literatury przenośnej. Tłum. Joanna Karasek. Warszawa 2007, s. 95.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Agnieszka Drotkiewicz, „Dla mnie to samo”

Danuta szlocha w rękaw obszernej bluzy z lat 80., z wyszytym cekinami kieliszkiem szampana i raźnym napisem „drink in Paris!”. Narrator wszechwiedzący robi w tym miejscu małą dygresję i zwraca uwagę czytelnika na ciekawy dysonans pomiędzy przekazem ubrań z lat 80. (drink! Disco, party, let's have fun, San Francisco, juicy, tootsie, hello!, I love boys etc), a ich obecnym ususem: w wersji pastewnej, nie via H&M, czy Zara, te powidoki dobrobytu i szalonej zabawy lat 80. dogorywają na starych kobietach, na korpulentnych korpusach garkotłuków, babciach, po których twarzach widać, ile carmenów wypaliły w życiu, i że była to suma znaczna. Przekaz „party” na eksplodującym biuście zdewastowanej emerytki uderza swoją rozdzierającą skargą: „to nie tak miało być”.




Drotkiewicz Agnieszka, Dla mnie to samo. Warszawa 2006, s. 172.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Andrzej Mencwel, „Widziane z dołu” (7)

Zaczęło się to wszystko, a raczej wyszło na jaw, przy okazji tak zwanej fali retro. Mieliśmy więc modę retro, muzykę retro, plastykę retro, literaturę retro, a także, w realność trudno uwierzyć – myśl retro. […] Gdzie to wszystko, w czym wyrośliśmy i co w nas wrosło, ulegało estetyzującemu unieważnieniu? Przemieniało się w sen, sen na jawie, intensywny jednak, bo pozwalający spać rozumowi. Co się dzieje, kiedy rozum bibelocieje?




Mencwel Andrzej, „Przystanek albo luźne rozmyślania o kiczu”. W: Widziane z dołu. Warszawa 1980, s. 74.

niedziela, 21 sierpnia 2011

„Hurt Locker. W pułapce wojny”, reż. Kathryn Bigelow

Może ten film był swego czasu potrzebny Amerykanom, ale reszcie świata już niekoniecznie. Sześcioma Oscarami został nagrodzony niemal pozbawiony fabuły, ciągnący się przeszło dwie godziny zlepek scen z życia amerykańskich saperów ratujących, mniej lub bardziej skutecznie, ale zawsze ofiarnie, bezbronnych irackich cywili zagrożonych zamachami szalonych pobratymców (o co chodzi, film nie mówi, bo nie to jest jego tematem). Ekipa sklecona jest, niczym czterej pancerni, w myśl zasady: dla każdego coś miłego. Na pierwszym planie amerykański do szpiku stereotypu redneck (idealny w tej roli Jeremy Renner), na drugim, dla równowagi, wystraszony blondasek oraz czarnoskóry, na trzecim głuptas z sercem na dłoni, opowiadający zza biurka głodne kawałki o tym, jak należy radzić sobie w terenie. Coś niby się między nimi dzieje, ale raczej dla pozoru: męskie bitki, lekkie szajby, opowieści obozowe w gorącą noc.

Miejscowi głosu nie dostają, bełkocą sobie coś w tle po swojemu. I zamachowcy, i ofiary, i cała reszta zlewają się w nieokreśloną magmę, o której wiadomo tyle, że stanowi zagrożenie dla członków amerykańskiej misji ratunkowej. Kiedy już trafi się tłumacz, błagają o pomoc, a potem wznoszą do nieba modły w swoim śpiewnym narzeczu. Jeśli znają angielski, chętni są do współpracy, głównie merkantylnej (dzieci sprzedają DVD po 5 dolarów sztuka), z rzadka politycznej (ale taką świadomość osiąga dopiero wykładowca uniwersytetu). Ci, którzy Amerykanów nie lubią, nie są w stanie tego wyartykułować w ludzkim języku – potrafią jedynie bełkotać i przywalić zabłąkanemu żołnierzowi tacą z jedzeniem lub w milczeniu emanują nienawiść. Scenarzysta pozostawił ich dla nas niemymi, bo przecież wiadomo, że gdzie nie ma naszych, nie ma żadnych racji – to tylko niezrozumiała dzicz, na przemian agresywna i wystraszona.

Tematyka filmu zasługiwałaby na jakąś refleksję, ale twórcy bez pardonu przykrawają ją na potrzeby propagandy w popkulturowym wdzianku. Z wojny się wraca lub nie, jeśli jednak z niej wrócisz, to najwyżej z potrzaskaną nogą, nigdy – psychiką. Psychika ucierpi dopiero po powrocie do domu, gdzie na żołnierza czeka udział w wychowaniu własnego dziecka i zakupy w hipermarkecie – nuda, nie to, co prawdziwe życie prawdziwego mężczyzny, który potrzebuje do szczęścia adrenaliny. „Wojna to narkotyk”, mówi slogan na polskim plakacie. Za płytko? Dla wymagających jest głębsze przesłanie. Owszem, wojna jest zła, pełna śmierci i cierpienia. Jednak narkotykiem jest nie tyle żądza męskiej przygody, co poczucie misji i amerykańska powinność ratowania świata.

W sam raz dla dzielnych chłopców wybierających się szukać szczęścia na polu minowym.




Ocena: 3/6

sobota, 20 sierpnia 2011

Julia Hartwig, „Wiersze amerykańskie” (6)

Zapytywałem kiedyś młodych poetów po co było to wszystko co stworzyła ludzkość
a co nosi nazwę cywilizacji jeśli w ich wierszach nie ma jej śladu
jedynie głos rozpaczy żałosny jak wiatr


(1979)




Hartwig Julia, „Odwiedziny u starego poety w Santa Barbara”. Wiersze amerykańskie. Warszawa 2002, s. 65.

piątek, 19 sierpnia 2011

„Brutalny glina”, reż. Takeshi Kitano

Takeshi Kitano, temat jednego z moich nieśpiesznych prywatnych wyzwań filmowych, jakoś nie chce dać się lubić. „Brutalny glina” to reżyserski debiut i pierwsza część trylogii, której część druga, „Punkt zapalny”, na dłuższy czas mnie skonsternowała. „Brutalny glina” okazał się nielepszy. Tu również Kitano gra rolę pierwszoplanową, jedno więc było pewne: jego postać dotrwa do końca. Poza tym pewne nie było nic, zwłaszcza że ledwo odróżniałam od siebie wszystkich tych bandytów, na przemian mordujących się nawzajem i ganiających się z policją. Ku mojemu zaskoczeniu film zwieńczył całkiem czytelny morał: ludzie się zmieniają, system jest niezniszczalny. Jak na kino komercyjne, efekt jest dosyć frustrujący, ale jeśli dodać plus za nadużywanie broni palnej, plus za obraz japońskiej ulicy, plus za marsa na czole Takeshi Kitano – ujdzie.




Ocena: 3/6

czwartek, 18 sierpnia 2011

„Strasznie szczęśliwi”, reż. Henrik Ruben Genz

Zbyt dziwne, żeby było prawdziwe, a jednak. Dystrybutor nie kłamie, „Strasznie szczęśliwi” Genza to czarna komedia z elementami thrillera – intrygująca, bardzo zresztą udana, wariacja na bazie skandynawskiego snuja. Należycie, jak przystoi snujowi, melancholijna, z należycie chwiejnym psychicznie bohaterem (w roli głównej znany z filmu „Zakochani widzą słonie” Jakob Cedergren), w należycie przygnębiającej scenerii duńskiej prowincji, pełnej stłumionego światła, sinych chmur i stylowych zacieków na odrapanych ścianach. Temat też dość ograny: banita z wielkiego świata przybywa do zagubionej na pustkowiu wsi, obciążonej zawisłym nad pobliskim bagnem przekleństwem i od pierwszej chwili złowieszczo zionącej tajemnicą. Kiedy do zła tęchnącego swojsko w zamkniętej społeczności lokalnej napływa zło z zewnątrz, powstałe wiry wciągają kolejne ofiary, cuchnąca wspólnota wciąga przybysza, śledzenie mechanizmów niezdrowej asymilacji wciąga widza, symbolika bagna gra sobie tu i tam, i wydawałoby się, że trudno to rozegrać oryginalnie. A jednak film przykuwa – po trosze dziwnością splotu różnych konwencji, po trosze absurdalnością zwrotów akcji, po trosze niespodziewanie pogodną wisielczością humoru – i daje do myślenia.




Ocena: 4/6

środa, 17 sierpnia 2011

Enrique Vila-Matas, „Krótka historia literatury przenośnej” (7)

Uczenie się to forma zbieractwa, na przykład cytatów i urywków codziennych lektur, gromadzonych we wszędzie noszonych notesach, z których często czytali podczas zebrań kawiarnianych spiskowców. Myślenie także było dla nich formą zbieractwa, przynajmniej we wcześniejszych okresach. Rzetelnie notowali ekstrawaganckie pomysły; w listach do przyjaciół umieszczali krótkie eseje; spisywali plany przyszłych projektów, notowali sny; układali numerowane spisy wszystkich przenośnych książek, jakie czytali.




Vila-Matas Enrique, Krótka historia literatury przenośnej. Tłum. Joanna Karasek. Warszawa 2007, s. 78.

sobota, 16 kwietnia 2011

Andrzej Mencwel, „Widziane z dołu” (6)

Dyskusja o nurcie wiejskim w kulturze, inteligencji pochodzenia chłopskiego, moralnych skutkach społecznych i cywilizacyjnych przekształceń, prowadzona przez krytyków i recenzentów warszawskich, toczy się [...] własnymi drogami. Dyskutanci „sznurują”; jak wilki. Te bowiem biegną wsadzając łapy w ślady poprzedników.1

*

Mamy [...] do czynienia ze zjawiskiem, które nie da się w ten sposób zneutralizować, zwłaszcza że atakuje najbardziej pokupne stereotypy kulturalne. Czyż na przeświadczeniu o dogłębnej, metafizycznej nieomal obcości kultury chłopskiej, „niskiej”, wobec kultury „pańskiej”, „wysokiej”, nie wyrosły najwybitniejsze utwory tak zwanego nurtu wiejskiego? [...] Czy wizja kultury ludowej jako zamkniętej, doskonale wewnątrz jednorodnej, w tradycjonalizmie swoim niedościgle zaspokajającej wszelkie potrzeby ludzkie nie stanowi jednego z nielicznych antropologicznych pewników, zarazem punktu wyjścia przenikliwych krytyk kultury współczesnej? Cieszyńskie natomiast zrodziło kulturę plebejską otwartą, pozostającą w naturalnym, oczywistym kontakcie z innymi, przez kontakt ten wzbogaconą i wewnętrznie umocnioną, od dawna korzystającą ze wszelkich środków komunikacji międzykulturowej, w tym tak podstawowego, jak książka. Jest to przy tym kultura wypełniona ciekawością świata i wiedzą o nim – pod tym względem teksty niektórych zapiśników są znamienne i byłoby pożyteczne zestawić je z takim pomnikiem potocznej mentalności szlacheckiej, jak Nowe Ateny Benedykta Chmielowskiego. W każdym razie ujawniana w nich świadomość historyczna jest bardziej zaawansowana.2

*

Tymczasem znamy tylko, przyczyniła się do tego zarówno literatura jak i film, etnologia jak publicystyka – zamknięte kultury chłopskie. Zrozumieniu ich instynktownego tradycjonalizmu poświęcono wiele trudu – wiemy dobrze, jaki stosunek do ziemi, pracy, swoich i obcych, świata zmysłowego i nadzmysłowego wytwarzają takie kultury. Z artystycznego przetworzenia takiej chłopskiej filozofii wyrósł cały nurt literacki – i na nim też się wyczerpał. Było to, w swoim czasie, cenne – odkrywało zapomniane zasoby języka, wrażliwości, uczuć, zmieniało także wizerunek kultury narodowej, nazbyt jednoznacznie związany dotąd ze szlacheckim dziedzictwem. Ale kiedy przyszło zmierzyć się z problematyką naprawdę współczesną, najwybitniejsi i – dodajmy – niebywale utalentowani pisarze tego nurtu jakby się zatrzymali. Czy obecnej twórczości Myśliwskiego, Nowaka, Pilota, Redlińskiego nie trzeba rozumieć w strukturze ucieczki? Odpustowe przebieranki, balladowe zawijasy, słowotwórcze dłubanki, obyczajowe wice – skąd się wzięły właściwie? Jakby to wszystko było pisane zamiast, zamiast tego, co winno być powiedziane naprawdę. Trudności, na jakie natrafili ci pisarze, a wraz z nimi cały nurt chłopski w kulturze, mają, jak się zdaje, swoje ponadindywidualne przyczyny, co refleksja nad światłą kulturą chłopską dobrze uobecnia. Otóż owej zamkniętej kulturze chłopskiej obcy jest całkowicie historyzm, spełnia się ona w nieświadomości mitu, a nie w świadomości dziejów – stąd też przejście od mitu do rzeczywistości bywa dojmującym wstrząsem, ale bywa też niemożliwe. Wstrząs rodzi dezorientację, niemożliwość – zamknięcie w micie. [...] Światła kultura chłopska, podobnie jak kultura – użyjmy wreszcie tego zapomnianego przymiotnika – ciemna, wytwarza także własny stosunek do ziemi, pracy, swoich, obcych, świata zmysłowego i nadzmysłowego. Rekonstrukcja wieloaspektowej i wielopłaszczyznowej treści tej kultury pozostaje zadaniem. Powiedzmy od razu, że dwie przynajmniej cechy różnią ją od kultury ciemnej: miejsce racjonalności i miejsce historyczności.3

*

Inteligencja współczesna ma, jak wolno sądzić, w przeważającej mierze chłopski rodowód. Każda grupa społeczna, która gwałtownie zmienia swoje miejsce, coś traci i coś zyskuje, coś zdobywa i coś dziedziczy. Tak było z inteligencją pochodzenia szlacheckiego; żadna opatrzność nie wyłącza z działania tych prawidłowości inteligencji pochodzenia chłopskiego. Jej samowiedzy, a tym samym samowiedzy nas wszystkich, niezbędna jest surowa, ale i ścisła, jasna, ale i dogłębna analiza wielkości i małości, wyposażenia i obciążenia. Im wcześniej zaczniemy to robić – tym lepiej. Tymczasem miast takiej analizy uprawia się i rozpowszechnia mitologie. Z różnych stron i z różnych powodów (chociaż przy bliższym wejrzeniu może okazałyby się one nie tak bardzo różne) straszy – „chłopstwo” jako wartość unikalnie jednorodna; „chłopskość” – jako psychologia metafizycznie tajemnicza; „chłop” – jako wcielenie właściwości „gleby”.4





1 Mencwel Andrzej, „Gleboznawcom (Refleksje wielostronnie polemiczne)”. W: Widziane z dołu. Warszawa 1980, s. 45.
2 Tamże, s. 49n.
3 Tamże, s. 51n.
4 Tamże, s. 55.


czwartek, 14 kwietnia 2011

Enrique Vila-Matas, „Krótka historia literatury przenośnej” (6)

„Dostrzegając nagle własne odbicie w lustrze, zobaczyłem, że niezwykle przypominam mojego ojca. Czyżbym był swoim własnym ojcem? Czyżby całe moje życie było tylko fantazją pod cudzym nazwiskiem? Czy zawsze będziemy jedynie naszymi przodkami, a nigdy nami samymi?”.




Vila-Matas Enrique, Krótka historia literatury przenośnej. Tłum. Joanna Karasek. Warszawa 2007, s. 55.

środa, 13 kwietnia 2011

Julia Hartwig, „Wiersze amerykańskie” (5)

to co dziś stanowi wewnętrzną tkankę mojej pamięci
było niegdyś skórą porozumiewającą się ze światem

(1979)




Hartwig Julia, „Odwiedziny u starego poety w Santa Barbara”. W: Wiersze amerykańskie. Warszawa 2002, s. 65.

wtorek, 12 kwietnia 2011

Enrique Vila-Matas, „Krótka historia literatury przenośnej” (5)

[T]o, co najmniejsze, nie ma żadnego znaczenia społecznego ani praktycznego, natomiast dzięki całkowitemu brakowi ważności pozostaje w pełni niezależne od brudnych skojarzeń z rzeczywistością. [...] To, co bezużyteczne, jest piękne, dlatego że jest mniej rzeczywiste niż wszystko, co użyteczne, ciągłe i trwałe, podczas gdy wszystko, co cudownie błahe, wspaniale nikłe, jest na swoim miejscu, nie stara się być niczym więcej niż jest, żyje wolne i niezależne. [...] Tajemnica nigdy nie jest tak dobrze widoczna jak podczas bacznego obserwowania drobiazgów, które w ruchu są całkowicie przezroczyste, i zatrzymują się, by ją przepuścić.




Vila-Matas Enrique, Krótka historia literatury przenośnej. Tłum. Joanna Karasek. Warszawa 2007, s. 52.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Zepsuć internet

„Gdy uruchomiłem program komputerowy, zaczął on działać samodzielnie. Nie miałem na to żadnego wpływu” – zeznał w piątek przed sądem w Syracuse (stan Nowy Jork) 25-letni student Robert Morris. Sędzia Munson uwierzył mu i skazał jedynie na trzyletni nadzór sądowy, 10 tysięcy dolarów grzywny i przepracowanie 400 godzin na rzecz miasta.

Przestępstwo jakiego dokonał Morris było nietypowe. Przy pomocy komputera i telefonu włamał się do sieci komputerowej Instytutu Technologii Massachusetts (MIT) a poprzez nią do ogólnokrajowej sieci „Internet”.

Morris zrobił to dla samej przyjemności, by udowodnić, że możliwe jest złamanie zabezpieczeń i dostanie się do programu. Po sforsowaniu wszystkich komputerowych barier pozostawił ślad swej obecności w pamięci komputera.

Okazało się, że ten znak zepsuł całą sieć, a w „Internecie” przechowywano różne ważne informacje: od naukowych po niektóre dane wojskowe. Żart Morrisa zablokował tysiące komputerów w całych Stanach – większość z nich należała do instytucji rządowych.

Gdy aresztowano Morrisa był on bardzo zadowolony; stał się najbardziej znanym włamywaczem komputerowym. Jego ojciec – jeden z najlepszych amerykańskich ekspertów od zabezpieczania komputerów – również był dumny z syna. Wpadli w popłoch, gdy okazało się jaki wyrok grozi za tego rodzaju przestępstwo: do pięciu lat więzienia i ćwierć miliona dolarów grzywny.





„Przygody człowieka myślącego”. W: „Gazeta Wyborcza” nr 104, 7 maja 1990. Notka podpisana , strona 6.

sobota, 9 kwietnia 2011

„Słodko-gorzkie życie”, reż. Kim Ji-woon

„Słodko-gorzkie życie” Kim Ji-woona to tragiczna baśń o relacji mistrz-uczeń i o tym, co może się wydarzyć, gdy historia wyjdzie poza przewidziane ramy. Do pewnego momentu opowieść toczy się zgodnie ze schematem. Mistrz jest nauczycielem i, co ważniejsze, wzorem – terminowanie opiera się na przyswajaniu przekazu słownego, ale przede wszystkim na naśladownictwie. Naturalną koleją rzeczy pojawia się napięcie – nieśmiałe próby zaznaczenia własnej tożsamości i poszerzenia pola samodzielności ze strony uczniów, rywalizacja wewnątrzśrodowiskowa. Jednak zamiast skrytego ojcobójstwa czy jawnej próby sił – punkt przełomowy stanowi zdrada i odrzucenie ze strony mistrza. Odrzucenie zrozumiałe z perspektywy reprezentowanego przezeń porządku, a jednocześnie pozbawione słuszności.

Zwiastuny nadchodzącego nieszczęścia są łagodne, a przecież niedwuznaczne. Zaczyna się od niepokoju. Od poszukiwania prawdy w twarzy drugiego, ale i we własnej. Od pojawiającej się znienacka pokusy zdobycia się na wolność i wzięcia odpowiedzialności za własne czyny. Pokusy właśnie, bo czyż narzędzie ma prawo być wolne? Czy przyznanie sobie prawa do decydowania przez kogoś, czyją rolą jest realizować decyzje cudze, może nie skończyć się katastrofą? „Słodko-gorzkie życie” to klasyczna tragedia, w której konflikt wartości prowadzi do zguby. Sprzeczne powinności – posłuszeństwa zasadom z jednej strony, pójścia za poczuciem słuszności wbrew zasadom z drugiej – przynoszą, poza koniecznością niedopełnienia którejś z nich, również zaprzeczenie wolności. Paradoksalnie bowiem, zew dobra potrafi zniewolić tak samo jak przymus przestrzegania reguł. Okazuje się, że wobec jego wołania autonomia człowieka – i jego poddaństwa wobec wybranych przezeń struktur – jest pozorna. „Słodko-gorzkie życie” mówi o tym, jak pójście za głosem dobra może owocować złem, zburzeniem ładu, koniecznością zarówno czynienia, jak i doświadczania zła. O porzucaniu niegdyś przyjętych nauk, prawd uznanych za własne – o ich blaknięciu, gdy w chwili próby okażą się bezużyteczne. O tym, że nawet mistrz może być słabym uczniem i po raz drugi popełnić ten sam błąd – wierność zasadom w przypadku ich niewystarczalności ponownie prowadzi tą samą drogą ku tej samej klęsce, a ich słabości nie da się zrównoważyć coraz większą dawką własnej siły.

Historia przewrotnie osadzona jest w sztafażu kina akcji, wśród interesów i porachunków mafijnych. Przejmujące kadry pełne są napięcia również w warstwie czysto wizualnej. Z ostro zarysowaną problematyką etyczną harmonizuje dominacja czerni i bieli, ożywianych czerwienią krwi, która płynąc kaskadami wyzuwa film z moralizatorskiej czułostkowości. Trudne i niepokojące.




Ocena: 5/6

piątek, 8 kwietnia 2011

Enrique Vila-Matas, „Krótka historia literatury przenośnej” (4)

Dla wykształconego podróżnika przybywającego w owych dniach do Wiednia najważniejszą i najgroźniejszą osobą, jaka mieszkała w tym mieście, był Karl Kraus. Nikt nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Był to pisarz atakujący wszelkie zło i zgniliznę. Wydawał czasopismo, które sam jeden pisał i redagował. Uznawał za nieprzydatne wszystko, co mu nadsyłano, nie zgadzał się na niczyją współpracę i nie odpowiadał na listy. Każde słowo, każda sylaba, jaką publikowała „Die Fackel”, wszystko wychodziło spod jego pióra. Wszystko, co pisał, było absolutnie zgodne z prawdą; nigdy wcześniej w literaturze nie mieliśmy do czynienia z podobną skrupulatnością.




Vila-Matas Enrique, Krótka historia literatury przenośnej. Tłum. Joanna Karasek. Warszawa 2007, s. 37n.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Julia Hartwig, „Wiersze amerykańskie” (4)

Porzucanie nie było zresztą nigdy moją mocną stroną
wszystko co napotykam noszę w sobie
jak depozyt czekający na zapóźnionego właściciela
Być może racja jest po stronie tych
którzy bez trudu uwalniają się od wszystkiego


(1979)




Hartwig Julia, „Wahanie nad książką młodego poety”. W: Wiersze amerykańskie. Warszawa 2002, s. 62.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Remigiusz Okraska, „Normalne jest wywrotowe?”

U źródeł „kultury alternatywnej” legła na wskroś fałszywa koncepcja. Mówi ona, że warunkiem sine qua non funkcjonowania „systemu”, swoistym smarem jego mechanizmów, są konformizm i ujednolicenie. „System” na różne sposoby – od edukacji, przez reklamę, po nakazy i zakazy – wytwarza masy jednakowych ludzi, myślących tak samo, żyjących tak samo, konsumujących to samo itd. „Systemowi” może zatem zaszkodzić jedynie wszelka oryginalność, łamanie reguł, kultywowanie indywidualizmu itp. Kilkadziesiąt lat doświadczeń kontrkultury pokazuje jednak, że „bunt” wyrażający się w ekscentrycznych stylach życia i nieszablonowych formach konsumpcji, bez trudu włączono w krwioobieg konsumeryzmu. „System” lepiej niż „jednakowością” żywi się właśnie „oryginalnością”.

W dodatku, przekonanie o totalności „systemu” odwróciło uwagę od stopniowych reform. Kontrkulturowcy uznali, że wszystko, co nie jest wystarczająco „buntownicze”, oznacza kolaborację z wrogiem; wszystko, co nie kwestionuje całości istniejącego ładu, jest konformistyczne. Dawny radykalizm, mimo ogromnego krytycyzmu wobec zastanego porządku, akceptował jego „warunki brzegowe”. Nawet Marks, przez autorów książki traktowany jako jeden z prekursorów kontrkulturowych aberracji, choć zajadle atakował kapitalizm, to uważał, że socjalizm powstanie na jego materialnej i organizacyjnej bazie, że choć znacznie poszerzy zakres wolności, to nie poprzez ufundowanie stanu powszechnego łamania reguł oraz promocji dziwactw. Ci zaś z jego następców, którzy odrzucili ideę rewolucji, uznawali wręcz, że możliwe są zmiany stopniowe, na drodze tak prozaicznej, jak udział w wyborach, sprawowanie władzy, reformowanie instytucji publicznych i reguł prawa.

Zasadnicza część prospołecznych zdobyczy dokonała się w drodze nierzadko drobnych i „nudnych” poczynań w łonie istniejącego porządku. Całościowy efekt wcale nie był jednak nieznaczący. Łatwo zapominamy, że zaledwie 150 lat temu na porządku dziennym były niewolnictwo, brak praw wyborczych czy obywatelskich dla ogromnych grup (np. kobiety), harówka w urągających godności i niebezpiecznych warunkach po 14 godzin na dobę oraz wegetacja na granicy biologicznego przetrwania. Twierdzenie, że „system” się nie zmienił, a wręcz „umocnił”, jest okrutną kpiną z milionów ludzi, którzy znosili takie upokorzenia.

Zmian na lepsze dokonano pod naciskiem mas społecznych – ludzi nierzadko jednakowych pod względem nawyków konsumpcyjnych i zamiłowań kulturowych. Zamiast kontynuować ten proces, wyzwalając ich z wielu wciąż istniejących upokorzeń, kontrkultura zrobiła coś odmiennego. Zamiast traktować masy jako sojusznika, zaczęto coraz bardziej podejrzliwie patrzeć na lud. Wkrótce lud – czyli społeczeństwo „głównego nurtu” – zaczął być postrzegany jako problem, a nie rozwiązanie – piszą Heath i Potter. [...] Robotnik nie miał prawa do satysfakcji, że jego poziom życia i bezpieczeństwo socjalne wzrosły niepomiernie, gdyż dokonało się to w ramach „systemu”. [...] Radykalnym teoretykom nie przyszło do głowy, że masy buntują się rzadziej i mniej bojowo, ponieważ osiągnęły część celów i są zadowolone z poprawy sytuacji.

***

Remigiusz Okraska recenzuje książkę Josepha Heatha i Andrew Pottera „Bunt na sprzedaż. Dlaczego kultury nie da się zagłuszyć?”. „Nowy Obywatel” nr 1/2011, tutaj.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Ingvar Ambjørnsen, „Elling. Mamusin synek”

„Elling. Mamusin synek” Ambjørnsena to druga (w Polsce wydana jako pierwsza) część cyklu pisanych w pierwszej osobie powieści o nadwrażliwym trzydziestokilkulatku nie potrafiącym nawiązać kontaktu z rzeczywistością. Elling żyje w świecie swojej wyobraźni: spotykanym przez siebie ludziom natychmiast nadaje imiona symbolizujące stereotyp, który uruchomiają w jego głowie, a z najbłahszego detalu, spojrzenia, gestu czy uśmiechu wysnuwa domysły i skojarzenia, które samoczynnie układają się w rozbudowane historie. Nadaktywność wyobraźni sprawia, że w jego życiu nie ma już miejsca na aktywność zewnętrzną. Nie ma też potrzeby – Elling spełnia się w świecie fantazji; nie ożywia tych obrazów działaniem, dążeniem do realizacji, bo często zwyczajnie nie odróżnia swoich rojeń od faktów. Wybiera świat przetworzony – nie tylko przez własną wyobraźnię, ale także przez kulturę: nie wyobraża sobie życia bez prasy, często porównuje życie do zapamiętanych filmów czy książek (biblioteka to część jego codziennej rutyny). To zanurzenie w świecie wewnętrznym obezwładnia go i uniemożliwia mu normalne funkcjonowanie: z zewnątrz sprawia wrażenie nierozgarniętego czy wręcz głupawego.

Szczególną rolę w rozwoju zaburzonej osobowości Ellinga gra wychowująca go samotnie matka. Z jednej strony dostarcza mu oparcia, bez którego Elling zupełnie sobie nie radzi, z drugiej – sama zdziwaczała wskutek wieloletniej opieki nad synem, stwarza niepotrzebne trudności. Chociaż nie chroni Ellinga przed światem w sytuacjach, które nie mają żadnego waloru wychowawczego, a mogą być źródłem kłopotów (np. zostawia go obok obcej osoby w samolocie, choć wystarczyłoby się z kimś zamienić miejscami – czy Norwegowie są aż takimi formalistami?), nie pozwala mu się też nawet minimalnie usamodzielnić. Wyprowadza Ellinga między ludzi, ale nie pozwala wejść z nimi w interakcję – kiedy stewardessa o coś go pyta, matka wtrąca się i odpowiada za niego jakby był dzieckiem (choć chłopak ma trzydzieści kilka lat). Na jego nalegania daje mu paszport do okazania na lotnisku, ale zachowuje sobie kartę pokładową. Mimo zmęczenia troską o syna nie potrafi od niego odpocząć, mimo łagodności i pozorów wycofania chce go od siebie uzależnić. Elling, ze swej strony, podejmowane przez nią sporadyczne próby ułożenia sobie życia z łatwością torpeduje, przy pierwszej okazji odstraszając odwiedzającego ją wdowca, a później próbującego nawiązać wakacyjny romans pułkownika. Ich relacja zniewala więc obie strony. Nic dziwnego, że po śmierci matki Elling przeżyje poważne załamanie, a jego świat się rozpadnie.

Ellinga poznajemy w trakcie jego pobytu w szpitalu psychiatrycznym. W toku powieści jego upośledzenie okazuje się skutkiem nie tyle choroby, co raczej stłamszenia przez matkę, wynikłego zresztą nie z jej złej woli, ale z trudnych realiów życiowych – wczesne wdowieństwo (ojciec Ellinga zmarł jeszcze przed jego narodzinami), samotne macierzyństwo i brak przyjaciół również w niej wyrobiły szczególną nieporadność w obcowaniu ze światem. Z jednej strony to od niej Elling przyswaja sobie swoje typowo, zdałoby się, starokawalerskie zagubienie – np. kiedy zacina się przy goleniu, odkryciem jest dla niego ałun w sztyfcie; zawdzięcza je jednak nie matce, która nie umie pomóc (może też zatopiona we własnym świecie?), a stewardessie. Z drugiej strony, życie matki przed narodzinami syna było bogatsze, co Elling od czasu do czasu sobie uświadamia. Za każdym razem, kiedy matka zaskakuje go jakąś informacją czy umiejętnością, Elling obrusza się i oburza, bo przecież przez trzydzieści lat czegoś takiego w ich domu nie widział, skąd ona to mogła wiedzieć. Widać więc, że jego wybujała fantazja nie przekłada się na wyobraźnię praktyczną. Jest to raczej wyobraźnia artystyczna, która w połączeniu z jego talentem pisarskim i okiem do detalu może zaowocować literaturą (to jedno z marzeń Ellinga), jednak w codziennych sytuacjach Elling ma umysł aż nadto ścisły – nie radzi sobie z pragmatyką konwersacji, cudze wypowiedzi wydają mu się bełkotem lub odbiera je na opak, drażnią go głupie pytania i niedorzeczne odpowiedzi. A ponieważ niepełnosprawność automatycznie ustawia go na pozycji osoby, którą trzeba się opiekować i której jednocześnie nie traktuje się poważnie, niezależnie od swoich racji Elling właściwie nie ma szans na uporządkowanie świata zgodnie z własnym wyczuciem sensu.

Prowadzona przez Ellinga narracja przesycona jest norweskimi autostereotypami i stereotypami narodowymi, trudno jednak ocenić ich wiarygodność. Z jednej strony Elling jest spostrzegawczy, potrafi wyostrzyć to, co dojrzy choćby mgliście, z drugiej – nagminnie zniekształca świat własnymi wyobrażeniami. Jeśli mu wierzyć, bratnie narody Skandynawii przepełnia wzajemna niechęć, a Norwegowie są szczególnie zakompleksieni. Życie w Norwegii daje gwarancję bytowania bezpiecznego i uporządkowanego, ale też pozbawionego radości mogących ten ład choćby lekko naruszyć (Elling kilkakrotnie wspomina, jak bardzo chciał mieć zwierzątko, stworzonko, które czegoś by od niego oczekiwało i na które mógłby przelać swoją miłość – jednak wykluczały to przepisy administracyjne). Łatwo je jednak osłodzić zabawą na śródziemnomorskich wczasach, powszechnie dostępnych nawet dla warstwy robotniczej czy emerytów. Zachowanie robotników na zagranicznych wakacjach jest zresztą w odczuciu Ellinga tak prymitywne, że przynosi Norwegii wstyd. Siebie samego postrzega zaś jako osobę o robotniczych korzeniach, świadomego politycznie obywatela osadzonego w tradycji skandynawskiej socjaldemokracji. Trudno się na to nie uśmiechnąć, bo rozważania Ellinga przypominają miejscami monolog wewnętrzny Silnego z „Wojny polsko-ruskiej” Masłowskiej – podobnie nieprzystosowanego bohatera, który deklarował poglądy podobnie lewicowe i podobnie słabo ugruntowane.

***

Więc mamy ten nieszczęsny pęd do zagranicy. Wielkie halo na temat wszystkiego, co nie jest norweskie. Jak tylko Norwegowie znajdą się na południe od latarni morskiej w Færder, wszystko wydaje im się egzotyczne. Trzy razy byłem z mamą na zakupach w Kopenhadze. W królewskim mieście. Stolicy tanich brojlerów. Chciałbym wiedzieć, co jest takiego podniecającego w duńskim lodowatym wietrze. Albo w tych osławionych czerwonych kiełbaskach? Przecież one są w środku szare! Dobry humor Duńczyków?! Nienawidzą cię, bo myślą, że jesteś Szwedem – nie słyszą różnicy w językach. Wiem to z własnego doświadczenia. Cechą szczególną Duńczyków jest wrodzona arogancja.1

*

Spytałem, czy pozostali pasażerowie się ze mnie śmieją.

Spojrzała na mnie zdumiona.

– Jeszcze ci leci krew?

Poprosiłem, żeby odpowiedziała na zadane pytanie, krwawieniem sam się zajmę.

– Ależ skąd, syneczku. Nikt się tutaj z ciebie nie śmieje. I z czego by się mieli śmiać?

– Bo krzyczałem. Nie mogłem się powstrzymać.

Nie słyszała żadnego krzyku.

Odwróciłem się. Bibben z absolutnym spokojem przeglądała tygodnik „Allers”. Pasażerowie po skosie przed nami, dwie starsze panie i mężczyzna w moim wieku, grali w karty. Nikt się nie śmiał.

Zwrot z powrotem do matki. Czy naprawdę nie słyszała, że krzyczałem?

Nie, zapewniła. Nie dotarł do niej żaden krzyk.

Nie wiem, z jakiego powodu, ale trochę mnie to dotknęło. Jakże to – że człowiek krzyczy, a nikt tego nie słyszy! W końcu niewątpliwie zdrowo się przyłożyłem. To był potężny ryk, niemal zwierzęcy. A tu Bibben siedzi spokojnie i przewraca kartki jak gdyby nigdy nic. Czasami ogarnia mnie coś na kształt zwątpienia we własną egzystencję. Jakbym nie miał pewności, czy naprawdę istnieję. Czuję, że tylko ja sam siebie widzę, że ludzie dostrzegają powietrze tam, gdzie ja zauważam Ellinga.2

*

Zarejestrowałem ciche pomruki ze strony innych mężczyzn na pokładzie. A to ci Elling! To owa zwykła, małostkowa zawiść, w której my, Norwegowie, jesteśmy ekspertami. Nie potrafimy – rzekłbyś – darować innym sukcesu czy postępów na jakimkolwiek polu.3

*

Przypuszczam raczej, że podobnie jak większość Norwegów nie umiała przyjąć komplementu. Akurat w tym względzie jesteśmy w przykry sposób ułomni. Potrafimy się świetnie sami nadymać z własnej inicjatywy, bez pohamowania chwalić się osobistymi i narodowymi osiągnięciami. Jednak kiedy tylko ktokolwiek wskaże u nas odrobinę sukcesu, rumienimy się i bąkamy lekceważąco „o rany, naprawdę nie ma o czym mówić”. Ba, ja sam byłem taki, trzeba to szczerze przyznać.4

*

Za naszymi plecami zapalały się światła licznych barów i restauracji, apartamentowców i hoteli. Brzydka to była zabudowa, nie można tego ująć inaczej, nawet przy najbardziej zakłamanej dobrej woli, jednak światła łagodziły swym blaskiem to wrażenie.

Nagle mama zatrzymała się na chodniku.

– No, Elling! To tutaj. – Wskazała palcem na drugą stronę ulicy.

Początkowo niczego nie zrozumiałem. Ni jagódki, jak mawiali chłopaki w centrum. Potem nagle rozjaśniło mi się w głowie. Zwłaszcza kiedy mama łamiącym się głosem dodała:

– Szóste piętro.

Babcia i dziadek! To tu było ich tajne gniazdko. Miejsce, gdzie spędzali długie zimowe miesiące w ostatnich latach, jakie im pozostały z życia. Gigantyczny blok z widokiem na morze. Nie potrafię wytłumaczyć dlaczego, niemniej ogarnął mnie głęboki smutek. Czułem, że z mamą jest tak samo, i wziąłem ją za rękę. Staliśmy na zatłoczonym chodniku, trzymając się za ręce. Wszystko było jakby inaczej, niż sobie wyobrażaliśmy. Lekkie podniecenie sprzed chwili gdzieś się ulotniło. Wielka szara powierzchnia strzelająca w granatowe wieczorne niebo wydała się w najczystszej formie nagrobkiem. Nagrobkiem naszych z mamą iluzji co do pobytów staruszków w Hiszpanii. Ciągle słuchaliśmy wersji babci i dziadka, widzieliśmy wszystko ich oczami, przeglądaliśmy sterty kolorowych fotografii. Żadna z nich nie pokazała nam bloku od frontu. Opakowanie swoich przeżyć w pewnym sensie przed nami ukryli. Celowo? Boże, przecież sam mieszkałem w bloku i byłem z tego bardzo zadowolony. A jednak pozostawało pytanie, czy ten na wskroś nudny blok-olbrzym przed moimi oczami stanowił ucieleśnienie marzeń o wypoczynku dwojga starzejących się ludzi, którzy w ogóle pędzili żywot w białej willi w Sandefjord? Czy ciepło słonecznych promieni Południa miało dla nich tak wielką wartość, że rok w rok płacili za tę zamianę stosunkowo znaczne sumy? Oczywiście, że tak. Musiałem im przecież wierzyć. Jednak ta odpowiedź mnie zasmuciła. Z serca bym im życzył czegoś lepszego. Wiedziałem, że Benidorm jest architektoniczną katastrofą. Niemniej z niemałą pomocą materiałów zdjęciowych dziadków zupełnie inaczej to sobie wyobrażałem. Widziałem biało tynkowane ściany i czerwone róże. Duża część fotografii została wykonana na balkonie. Starsi państwo w dobrych humorach, wino, szynka z melonem, świeże bułeczki, filiżanki z kawą, a w tle – błękitne Morze Śródziemne. Zdjęcia zrobione w okolicy na różnych wycieczkach, w barach i restauracjach, babcia i dziadek razem z „tym miłym małżeństwem ze Skien”, babcia i dziadek przed jakimś hotelem z „tą bardzo sprawną wdową z Hønefoss”, babcia i ta „bardzo sprawna wdowa z Hønefoss” z białymi torebkami umieszczonymi zgrabnie po skosie pod brzuchami, uśmiechnięte w nowych letnich sukienkach w środku zimy. Odnosiliśmy wrażenie, że obracają się wśród śmietanki norweskich emerytów, rozumieliśmy, że utrzymują ożywione kontakty towarzyskie. A teraz staliśmy tu z mamą, wciąż ze splecionymi dłońmi, i – choć nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa, myślę, że wolno mi się wyrazić w imieniu nas obojga – żywiliśmy co do tego wszystkiego wątpliwości. W całym tym olbrzymim kompleksie mieszkalnym świeciło się bowiem tylko w jednym oknie. Pojedyncze światełko na dziewiątym piętrze stało się w jakiejś mierze latarnią morską samotności. Kto tam w środku teraz siedzi? Czy jakieś małżeństwo, powiedzmy, z Tvedestrand, przegląda miejscową gazetę sprzed dwóch tygodni? Pisze listy do najbliższych w domu i opowiada o
wielkopańskim życiu? O tanim winie i dojrzałych w słońcu pomidorach po śmiesznie niskich cenach? Czy taki jest koszt, który musi zapłacić ten, kogo do szału doprowadza w domu reumatyzm, albo ktoś, kto już nie wytrzymuje najgorszych ataków egzemy?

– Tak, tak – westchnęła matka, puszczając moją rękę. – Obojga ich już nie ma. Jakoś dziwnie o tym pomyśleć.5

*

Ci Hiszpanie, których widzieliśmy, byli porządnie ubrani i wcale nie uzbrojeni. Wielu z nich uśmiechało się do mamy i do mnie, co sprawiło, że czułem się mile widziany i zadowolony. Zresztą, jak zauważyłem, dużo słyszało się w zaułkach szwedzkiego. Jakiś Bosse, jakiś Nisse, perlisty śmiech i postukujące obcasy jakiejś Anny-Leny – może to dziwne, że tak mówię, ale obecność tych wszystkich Szwedów w gruncie rzeczy przyczyniała się do wzmocnienia rosnącego poczucia względnego bezpieczeństwa.

– Spróbujmy tutaj! – odezwała się matka.

Casa coś tam. Biało otynkowany dom, dokładnie jak w moich fantazjach. Owszem, robił obiecujące wrażenie. Przestudiowaliśmy menu na tablicy na ścianie, na wszelki wypadek tłumaczone na niemiecki, angielski, niderlandzki – i szwedzki. W tym momencie trochę się zirytowałem. Dlaczego nie mogli wobec tego przetłumaczyć na norweski, przecież międzynarodowy już prawie język naftowy? Ale nie. Ma być po szwedzku. W języku tych aroganckich zrzęd, szeroko znanych z tego, że zagranicą nigdy z niczego nie są zadowoleni. Zaledwie przed chwilą ich obecność tutaj działała na mnie uspokajająco, teraz wiatr powiał w przeciwnym kierunku i mnie prowokowali.6

*

Podobnie jak babcia i dziadek, oboje z mamą byliśmy wdzięczni za możliwości nowej epoki. Docenialiśmy fakt, że
zwyczajny zjadacz chleba poprzez masową turystykę wreszcie może poznać inne części świata. Pomysł, żeby pierdzieć na balkonach innych narodów, był nam nieskończenie obcy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że kolebka cywilizacji nie stała w Hokksund ani w Skreia, i wedle tej wiedzy postępowaliśmy. Socjaldemokratyczna filozofia wstrzemięźliwości weszła nam w krew.7

*

Różowy pyszczek poruszał się tak komicznie, że musiałem się roześmiać. Trochę to trwało, ale naprawdę podeszła. Erna jadła mi z ręki! A kiedy po mięsie nie zostało ani śladu, zlizała mi tłuszcz z palców.

Zawsze byłem człowiekiem trzeźwo myślącym. Nie wierzę w życiowe przełomy. Uważam, że przykładamy do „sensacji” i tak zwanych wyczynów więcej wagi, niż na to zasługują. Nigdy nie poszukiwałem diamentów, potrafiłem się cieszyć odłamkiem szkła rozbłyskującym pośród gruzowiska, kiedy dotknął go promień słońca. W tym symbolu zawierają się moje religijne i polityczne przekonania. Wielkość w małości. Kiedy więc szorstki koci język ufnie lizał mi opuszki palców, poczułem powiew szczęścia. To, co się tu i teraz działo między Erną i mną, starczy mi na wieczność i nigdy tej chwili nie zapomnę. Dwa zadziwiające byty odnalazły się na hiszpańskim podwórku na błękitnej planecie Ziemi! [...] Zdecydowanie nie życzyła sobie być wzięta na ręce, natomiast wolno mi było podrapać ją po łepku i pod brodą. Ach, ta Erna!8

*

Odymałem się, przyznaję się bez bicia. Mam jednak dość kontrowersyjne zdanie na temat odymania – jak zresztą na temat wielu innych spraw. Uzasadnionego odymania nie należy pochopnie odgwizdywać. Jest to słodko-kwaśny stan ducha, który prowadzi do bliskiego kontaktu z samym sobą. Mnie osobiście przynajmniej odymanie się nie deprymuje. Uważam nawet, że może być wspaniałe. Tak sobie iść niespiesznie poboczem, kopiąc patyki i kamyki, zezować ku istotom stadnym i z dużej odległości słuchać ich pustej gadaniny.

Praca i odymanie. Na tym upływał czas. Czułem się znakomicie.9





Ocena: 5/6


1 Ambjørnsen Ingvar, Elling. Mamusin synek. Tłum. Maria Gołębiewska-Bijak. Zakrzewo 2005, s. 78.
2 Tamże, s. 118n.
3 Tamże, s. 120.
4 Tamże, s. 140n.
5 Tamże, s. 141nn.
6 Tamże, s. 144n.
7 Tamże, s. 167.
8 Tamże, s. 182.
9 Tamże, s. 200.


piątek, 25 marca 2011

Enrique Vila-Matas, „Krótka historia literatury przenośnej” (3)

Mówi się, że od najwcześniejszych lat zdradzał powołanie podróżnika: uwielbiał zapach wyprawionej skóry, pociągi i następujące po sobie pozornie nieruchome widoki, które jednak zostawały w tyle. Miał zaledwie 5 lat, kiedy po raz pierwszy przekroczył granicę – między Francją a Szwajcarią – i doznał pełnego zaskoczenia, nie widząc w rzeczywistości czerwono-fioletowej linii, jaka znaczyła granicę między obydwoma państwami na mapach, które były jego pierwszymi zabawkami, niezwykle starannie przez niego oglądanymi.




Vila-Matas Enrique, Krótka historia literatury przenośnej. Tłum. Joanna Karasek. Warszawa 2007, s. 36.

czwartek, 24 marca 2011

Julia Hartwig, „Wiersze amerykańskie” (3)

Dzieci kochają ją za to że jest lekkomyślna
i łatwo wydaje ciężko zarobione pieniądze
Przychodzi z miasta obładowana paczkami
i każdemu wręcza jakiś podarek
Lubi żeby miały zawsze nowe buty
i żeby nosiły barwne ubrania
Matka jest radością całej rodziny
jej wyrocznią i sędzią
sama zarabia na swój dom i sama komenderuje
Na ogół też życzy wszystkim dobrze
poza tymi których gotowa byłaby zabić
Wspomina czasem ojca swoich dzieci
który w młodości grał na banjo
i śpiewał wysokim głosem piosenki z Nowego Orleanu
i mówi że był to dobry chłopak
choć zupełnie nieodpowiedzialny jak oni wszyscy
nic więc dziwnego że opuścił ich pewnego dnia
i znikł na zawsze
podobnie jak ojcowie z sąsiedztwa
Dzieci próbują sobie wyobrazić
jak wyglądałoby ich życie gdyby ojciec pozostał z nimi
ale myślą o tym jak o życiu na gwieździe
i – prawdę mówiąc – wcale tego nie pragną.

(1970-74)




Hartwig Julia, „Murzyńska rodzina”. W: Wiersze amerykańskie. Warszawa 2002, s. 49n.

środa, 23 marca 2011

Rano

na stole kulka masła
mała piąstka masła

nie śmieje się nie krzywi
nawet nie pachnie

kiedyś masło śpiewało
na całą kuchnię
człowiek robił się od rana wesoły
chciało mu się żyć

teraz patrzę na masło
w czarnej błyszczącej maselniczce
i wiem że
niczego mi nie powie1

*

Nie znajduję wytłumaczenia dla matek, które wypuszczają rano dzieci do szkoły bez śniadania zjedzonego w domu i zapakowanych kanapek na drugie śniadanie. Zdrowe dzieci budzą się rano głodne i tylko brak utrwalonego nawyku jedzenia pierwszego posiłku, zbyt długie spanie i nerwowy pośpiech, aby nie spóźnić się na zajęcia w szkole, zmuszają je do wyjścia z domu na czczo. Głodne dziecko nie jest w stanie skupić się na najbardziej interesująco prowadzonej przez nauczyciela lekcji. Myśląc o jedzeniu, łapie złe oceny, czuje się skrzywdzone i zniechęcone do dalszego wysiłku. Czeka przerwy, aby, jeżeli ma pieniądze, wyskoczyć do najbliższego sklepu i kupić byle ciastko lub bułkę, co w żadnym stopniu nie zaspokaja jego potrzeb żywieniowych, poza dostarczeniem minimalnej ilości energii. [...] Czas konieczny do zjedzenia śniadania to tylko 15 minut, a zatem mamo – obudź dziecko o tyle wcześniej.

Drugie śniadania

Zestaw I

4 równo ukrajane kromki pieczywa, 2 dag masła, 4 dag wędliny, liść sałaty lub plasterki kwaszonego ogórka, albo łyżeczka odcedzonego z zalewy chrzanu.

Kromki chleba posmarować cienko masłem, rozłożyć wędlinę i jeden z wymienionych dodatków, złożyć równo po dwie, przekrajać na połowy. Zawinąć w serwetkę czy papier śniadaniowy tak, aby dziecko jedząc trzymało kanapkę przez papier. Wiadomo wszak, że nie zawsze myje ręce przed jedzeniem drugiego śniadania w szkole.2





1 Kornhauser Julian, „Masło”. W: Było minęło. Warszawa 2001, s. 9.
2 „Śniadanie dla twojego dziecka”. Prawdopodobnie „Przyjaciółka”, luty 1993. Nazwiska autora/autorki nie zanotowałam.


wtorek, 22 marca 2011

„Tron. Dziedzictwo”, reż. Joseph Kosinski

Miały być efekty w 3D, i były. Miał być sequel filmu dla młodzieży, i był. Po 30 latach każdy film staje się „kultowy”: skoro „Tron” z 1982 się doczekał, to może doczeka się i ten. Czego nie było? Pomysłu na historię, to raz. A dwa – zabrakło intrygującej osobowości, która by skupiła na sobie uwagę i pozwoliła się cieszyć dwugodzinnym śledzeniem migania srebrnych zygzaków. Garrett Hedlund w roli głównej nie sprawdził się zupełnie, zero charyzmy plus miny Bartosza Obuchowicza. Jeff Bridges z kolei, ucharakteryzowany na zatroskanego Jacka Żakowskiego, tonował sam siebie jakby bał się przyćmić Hedlunda. Czarująco dwuznaczny Michael Sheen, który pojawił się w roli epizodycznej, rozbłysł i znikł, ale zdążył zgasić pozostałych. Jeśli na kimś dało się zawiesić oko, to chyba na kociej ślicznotce w głównej roli kobiecej, w której dopiero pod koniec rozpoznałam Olivię Wilde, czyli Trzynastkę z „Doktora House'a”. Z czego wnioskuję, że albo Olivia, albo zatrudnieni przy „Tronie” graficy komputerowi mają wielki talent. Bez zjawiskowości 3D film nieoglądalny.




Ocena: 3/6

poniedziałek, 21 marca 2011

Aleksander Zinowiew, „Wielkimi krokami zbliża się epoka postdemokratyczna”

[Zinowiew:] Proces, o którym mówiłem w odniesieniu do Rosji, toczy się również na Zachodzie, lecz dużo słabiej. W Rosji odbywa się niemal jawne kształtowanie społeczeństwa klerykalnego. Prezydent jest tego żywym dowodem. Niemal wszyscy byli komuniści prezentują się jako wierzący, co nie znaczy, że ich wiara jest głęboka. To stało się po prostu formą zachowań społecznych. I w znacznym stopniu ludzie tutaj udają. Jednocześnie ma miejsce zjawisko totalnego ogłupienia mas ludności. Procesy zachodzące na skalę globalną angażują takie masy ludzi, że mimowolnie dochodzi do obniżenia poziomu intelektualnego i degradacji wielu innych cech ludzkich. W związku z tym naturalne jest ożywienie wszelkiej religijności. Aktywizują się sekty, w tym choćby scjentolodzy. Dynamizują się parareligijne ruchy społeczne. Widać silną tendencję zwrotu ku przeszłości.

[Memches:] Wielu współczesnych intelektualistów katolickich twierdzi jednak, że sojusznikiem oświecenia w batalii przeciw radykalnej postmodernie czy irracjonalizmowi New Age'u jest właśnie chrześcijaństwo. Mówi się o sojuszu rozumu i wiary.

[Zinowiew:] W świecie istotnie trwa ofensywa pseudoreligijności. I rzecz jasna chrześcijaństwo, w tym prawosławie i katolicyzm, wykorzysta każdy pretekst, by umocnić swe pozycje w walce przeciw temu zjawisku. Ale to nie znaczy, że takie odrodzenie religijne wiąże się z postępem. W Rosji także prawosławie kreuje swój wizerunek jako religii ocalającej od obskurantyzmu. Ale ono samo jest obskuranckie. Dotyczy to także katolicyzmu. Nie nawołuję do działań skierowanych przeciw religii. Nie jestem politykiem. Ale dostrzegam fakty: wielkie religie świata przeżywają odrodzenie i zawdzięczają to również temu, że stoją w opozycji wobec czarów, szamanizmu, wróżbiarstwa – będących jeszcze prymitywniejszą odmianą kultu. Runęła najsilniejsza w historii ludzkości obywatelska, niereligijna ideologia: marksizm-leninizm. Ideologia ta upadła nie tylko w Rosji, lecz i w świecie zachodnim. Tymczasem ludzkość nie wypracowała na skalę globalną żadnej innej ogólnie przyjętej ideologii, która legitymizowałaby się wysokim poziomem intelektualnym i była bardziej efektywna. Pojawiła się ideologiczna równia pochyła, nadszedł ideologiczny chaos, kompletne zagubienie. Jeśli w marksizmie-leninizmie brać pod uwagę aspekt ateistyczny, ideologia sowiecka rzeczywiście poniosła klęskę. A jej konsekwencją jest umocnienie się ideologii religijnej. Obecnie nie widzę sił zdolnych doprowadzić do tego, by obywatelska, niereligijna ideologia odzyskała status, który miała do niedawna. Znajduje się wciąż w stanie kryzysu.

***

Rozmawia Filip Memches. „Europa”, luty 2006. Tutaj.

niedziela, 20 marca 2011

Enrique Vila-Matas, „Krótka historia literatury przenośnej” (2)

Nie wiadomo, czy dlatego, że była kobietą fatalną, czy po prostu przez roztargnienie Berta Bocado pomyliła Biełego z innym obywatelem rosyjskim mieszkającym na Spielgasse i grywającym od czasu do czasu w szachy z Tzarą, Arpem, Schwittersem i resztą towarzystwa, który jednak wieczorami chronił się w domowych pieleszach i nie chciał mieć nic wspólnego z dawnymi dadaistami. Nazywał się Włodzimierz Iljicz Uljanow i w towarzystwie niejakiej Krupskiej czekał w Zurychu na wybuch rewolucji w swoim kraju.

Po kilku dniach Berta Bocado wysłała Picabii kompletnie fałszywe informacje, które w dużej mierze przyczyniły się do scementowania tajnego stowarzyszenia przenośnych: „Jest to Rosjanin z całą pewnością dziwny, który nawet przy dobrej pogodzie wychodzi na ulicę w kaloszach z parasolem, i w watowanym, zimowym płaszczu. Parasol nosi w pokrowcu, a zegarek w futerale z szarego zamszu; temperówka, której używa do ostrzenia ołówków, jest w etui; wygląda, jakby nawet twarz miał w pokrowcu, bo stale chowa ją za podniesionym kołnierzem. Nosi ciemne okulary, wełniany podkoszulek, uszy zatyka sobie watą, a kiedy wsiada do dorożki, każe woźnicy podnieść budę. Krótko mówiąc, można u tego osobnika zauważyć stałą tendencję do tworzenia wokół siebie czegoś na kształt pokrowca, który go odgradza i chroni przed obcym spojrzeniem. Przypuszczam, że po maniacku nawet myśli chowa w futerale...”.




Vila-Matas Enrique, Krótka historia literatury przenośnej. Tłum. Joanna Karasek. Warszawa 2007, s. 14n.

sobota, 19 marca 2011

Harry G. Frankfurt, „O wciskaniu kitu”

Wyrzućmy z filozofii wielkie ambicje, zapomnijmy o poszukiwaniu wiedzy pewnej i o budowaniu systemów. Wyrzućmy z filozofii wielkie tematy, zapomnijmy o Bogu, powinności czy śmierci. Co zostanie? Co zostanie, kiedy i liczenie aniołów, i fenomenologia wiśni okażą się zbyt śmiałe? Zostanie filozofia grania na nosie w paradygmacie analitycznym. Pojęciowa żonglerka, skryty za parawanem metanauki żart.

Może uwieść. A w końcu błazen, który umie uwodzić to wciąż filozof.

Gorzej, jeśli nie umie.

Harry G. Frankfurt jest podobno „filozofem moralności” z Princeton, a „O wciskaniu kitu” jest podobno akademickim wykładem. Autor, jak na analityka przystało, skromnie dobiera możliwie najpospolitszy przedmiot dociekań (kit), możliwie najnudniejszą metodę (dzielenie włosa na czworo) i możliwie najkrzykliwsze witze dla oszołomienia publiczności (najchętniej fizjologiczne). Po czym zamęcza ją na śmierć, roztrząsając lingwistyczne szczegóły, kreśląc wydumane dystynkcje i ogólnie nadymając się, jakby kładł fundamenty pod przyszłe kitoznawstwo. Czyli szeroko popisuje się tym właśnie, za co analitycy są nielubiani.

Wywód sprowadza się do przeglądu wyrazów bliskoznacznych – zresztą o wartości niewielkiej nawet dla entuzjastów niuansów językowych, bo przedstawione przez Frankfurta rozróżnienia pojęciowe są naciągane, a gęste cytowanie słowników służy jedynie biciu piany. Do tego stopnia, że jego rozważania okazały się nieprzekładalne; tłumaczka w wielu miejscach musiała przytoczyć lub pozostawić oryginalne terminy, bo nawet jeśli misternie wykoncypowana konstrukcja oryginału trzyma się na słowo honoru, po polsku sypnęłaby się jak nic. Co dziwić nie może, skoro, mówiąc oględnie, definicje Frankfurta są projektujące, a nie sprawozdawcze – a mówiąc brutalniej, autor zamiast oprzeć się na mowie potocznej, wykłada podstawy własnego idiolektu. W efekcie zamiast dowiedzieć się więcej o omawianych zjawiskach, dowiadujemy się najwyżej, jak osobliwie autor rozumie odnoszące się do nich słowa. Całość zaś tonie w jego skojarzeniach, wynurzeniach, gastrycznych porównaniach i wszelakich symptomach upojenia własną elokwencją. Znalazło się kilka ciekawych informacji, dla których „O wciskaniu kitu” warto przejrzeć, ale zasadniczo książeczka samą sobą ilustruje własne tezy. Kit.

***

Nawiasem mówiąc, istnieją pewne podobieństwa pomiędzy „pustosłowiem” i ekskrementami, czyniące z terminu hot air szczególnie stosowny odpowiednik terminu bullshit. Tak jak pustosłowie, powstające w procesie zwykłego wietrzenia sobie gęby, to mowa niezawierająca żadnych informacji, tak ekskrementy są substancją, z której zostało usunięte wszystko, co pożywne. Ekskrementy można uznać za truchło strawy, szczątki pozostałe po wyczerpaniu życiodajnych substancji. W tym sensie ekskrementy reprezentują śmierć, którą produkujemy sami i której produkowanie stanowi nieodłączny element procesu podtrzymywania życia. Być może właśnie owo włączenie śmierci w nasze najintymniejsze procesy życiowe powoduje, iż ekskrementy wywołują w nas odrazę. Tak czy inaczej, ekskrementy w równie znikomym stopniu służą odżywianiu, co pustosłowie komunikacji.





Ocena: 2/6


Frankfurt Harry G., O wciskaniu kitu. Tłum. Hanna Pustuła. Warszawa 2008, s. 51n.

piątek, 18 marca 2011

Julia Hartwig, „Wiersze amerykańskie” (2)

Minnie Robinson ma teraz 93 lata pisze reporter
ale wciąż nie przestała marzyć
Chciałabym mieć własny domek z ogródkiem mówi Minnie

(1970-74)





Hartwig Julia, „Minnie Robinson”. W: Wiersze amerykańskie. Warszawa 2002, s. 48.

czwartek, 17 marca 2011

„IT Crowd”, sezon 1

Pierwszy z czterech jak dotąd sezonów „IT Crowd”, brytyjskiego sitcomu z życia korporacji, przynosi potężną dawkę dowcipu mocno bezpośredniego, miejscami nawet zbyt dosadnego. Na szczęście humor jest zróżnicowany – od uniwersalnej plebejskości rechotu z krościatych twarzy czy fekaliów na głowie, przez bezpieczną zabawę stereotypami towarzyskimi i zawodowymi (zderzenie mentalności dobrodusznych ścisłowców i chytrego marketingu jest niemal równie przewidywalne jak gierki damsko-męskie), po bardziej hermetyczną (ale też bez przesady) satyrę branżową. Miejsce akcji, w sposób dołująco czytelny symboliczne, to biurowiec, gdzie nieboracy umową o pracę schwytani w pułapkę tkwią przykuci do swoich miejsc w systemie. Troje głównych bohaterów zatrudniono na najniższym poziomie, a konkretnie: zesłano do piwnicy (jak się okaże kryjącej niejedną niespodziankę). Maurice i Roy, dwaj niekompatybilni z otoczeniem informatycy, i Jen, zarządzająca nimi manager ds. relacji, która o informatyce wie mniej niż zero, wraz z tłumem podobnych sobie korpoludków trudzą się biurowym bumelanctwem, sumiennie ilustrując własnym przykładem prawa Murphy'ego, Parkinsona i kogo tam jeszcze. A także prawa nikomu jeszcze nieznane. Służbową hierarchię wieńczy Douglas, szef, który zgodnie z zasadą Petera wspiął się ścieżką kariery aż do szczebla swojej niekompetencji, i prawdopodobnie zostanie tam na wieki. Nie łudźmy się jednak, że niżej jest lepiej – przecież wystarczy zatrudnić kogoś wbrew jego kwalifikacjom, i do osiągnięcia poziomu niekompetencji nie będzie potrzebował awansu.




Ocena: 4/6

wtorek, 15 marca 2011

Paulina Bukowska, „Córeczka”

To nie był dobry pomysł, skąd mi to w ogóle przyszło do głowy, czy miałam to w planach? Otwieram kalendarz i szarpię dni, miesiące, rok. Nie, to nie było nawet napisane ołówkiem na marginesie, nie czekało w kolejce. Więc skąd ta spontaniczność? Z niej zawsze wyłażą szwy i niszczą całą żmudną pracę, rozpisują wzór życia na jakieś nienormalne gałęzie, które się nie łączą z pniem, prowadzą daleko, daleko, daleko i nagle kończą się gwałtownie, gałąź pęka, a ty wypadasz z gniazda i musisz znowu szukać korzeni.




Bukowska Paulina, Córeczka. Kraków 2010, s. 52.

poniedziałek, 14 marca 2011

„Przylądek Strachu”, reż. J. Lee Thompson

Nieziemskie, prawdziwie nieziemskie. Dramat „Przylądek Strachu” w reżyserii J. Lee Thompsona to piękny przykład filmu retro, na którym nie da się już wysiedzieć z zimną krwią i miną poważną. Za to przestawiwszy się na odbiór zdystansowany można i podumać, i pośmiać się bezlitośnie. Konwencje obrazowania zła zmieniły się tak bardzo, że kino noir przeniesione w realia amerykańskich lat 50. i pociągnięte grozą jak z Hitchcocka mimowolnie daje efekt wybuchowo komiczny.

Fabuła jest zwyczajna: przestępca wychodzi z więzienia po ośmioletniej odsiadce. O wyrok obwinia prawnika (wcześniej świadka oskarżenia), na którym chce się zemścić krzywdząc jego rodzinę. Historyjka to tylko pretekst dla skonstruowania potwora zagrażającego zdrowej amerykańskiej rodzinie z zamożnej klasy średniej. Drań należy do typu damski bokser, do tego jest chamem, bo nie dość że bije, to jak coś którejś upadnie, nie podnosi. Przewijające się na marginesach historii krzywdy wyrządzane kobietom z warstwy społecznej rzeczonego obwiesia – jego byłej żonie oraz podejrzanej ślicznotce szwendającej się po świecie bez męskiej opieki – nie wzruszają scenarzysty aż tak, ale dobrze umacniają przekaz, że obcujemy ze złem absolutnym. W obliczu takiego zła prawo bywa bezsilne, więc prawy obywatel musi bronić dobra poza prawem. Opowieść puentuje mściwe, ale jakże słuszne katharsis – prawo, jak wiemy z wcześniejszej przemowy zaprzyjaźnionego z głównym bohaterem policjanta, nie pełni funkcji prewencyjnej; prawo jest po to, żeby takie szumowiny jak demoniczny bad guy skończyły marnie.

Postacie to figurki z kołtuńskich mitów, pozornie niewinne jak reklama proszku do pieczenia, w rzeczywistości zabawnie ilustrujące przewrotność przedrewolucyjnej kultury stłumionych popędów (film nakręcono w roku 1962). Pełna afektacji głupiutka żona eksponuje talię osy i wiecznie rozwarte w zdziwieniu oczęta bezwolnej lali. Córeczka-lolitka, mimo pełnego makijażu i fryzury wyfiokowanej bardziej niż u mamusi, w swej dziecięcej bezgrzeszności biega po świecie w spodenkach o kroju majtek. Zaś postać męska dumnie obnosi – nie, nie strzelbę, to już by było zbyt zabawne – marsa na czole i imperatyw chronienia rodziny. Antagonista, rzecz jasna, karykaturalnie sapie na widok dziecka, a do tego błyska gołą klatą.

Film Thompsona, poza niezamierzoną śmiesznością, ma też kilka innych atutów, takich jak ujmująca obsada. W roli dobrego – Gregory Peck, emitujący swój męski powab w trakcie czajenia się pod drzewem, w roli złego – Robert Mitchum, wbrew papierowej konstrukcji postaci nadający jej gdzie się da kapkę zakapiorskiego autentyzmu. W roli detektywa z pogranicza między światem ludzi przyzwoitych i półświatkiem – Telly Savalas, późniejszy Kojak, tu jeszcze z włosami. Ciekawe jest zresztą, jak jego postać łączy te dwa światy w obszarze sądowych rozgrywek, w którym przeciwwagę dla odpychającego, tłustego i śmiesznego obrońcy przestępcy stanowi bezsilny w swej dobroci policjant-przyjaciel, żalący się: wytrącisz oskarżonemu papierosa i zaraz podnosi się krzyk o brutalność policji. Nie ma tu jeszcze cynizmu epoki Ally McBeal, gdzie cały wymiar sprawiedliwości wzięty był w nawias retoryki, widać jednak lekkie przymrużenie oka towarzyszące czarno-białym schematom. Jest też portret czasów, kiedy procedury policyjno-sądowe były dla ofiary większym obciążeniem niż kontakt z przestępcą, a prawo składało się z samych liter bez ducha i skazaniec mógł legalnie napastować rodzinę świadka dopóki nie zrobił nic łamiącego przepisy. Trudno nad tym jednak rozmyślać poważnie, kiedy film prowokuje do stawiania fundamentalnych pytań w rodzaju: a co ty byś zrobił, gdyby to twoją żonę ktoś wysmarował surowym jajkiem, krzywiąc się przy tym szatańsko?




Ocena: 3/6

wtorek, 8 lutego 2011

Jorge Luis Borges, Adolfo Bioy Casares, „Kroniki Bustosa Domecqa” (4)

Era atomowa, kurtyna, która zapada za kolonializmem, walka sprzecznych interesów, oferta komunistyczna, wzrost kosztów utrzymania i kurczenie się płac, papieskie apele o pokój, postępujący spadek siły nabywczej naszej waluty, praktyka pracy ponad siły, mnożenie się supersamów, wzrastający zasięg czeków bez pokrycia, podbój przestrzeni kosmicznej, wyludnienie wsi i proporcjonalny wzrost slumsów składają się na niepokojący obraz, który daje wiele do myślenia. Postawić diagnozę zła, to jedna sprawa, przepisać kurację, to inna. Nie aspirując do rangi proroków, ośmielamy się niemniej zasugerować, że import próżniaków z perspektywą produkowania ich w kraju przyczyniłby się wielce – na zasadzie uspokajającego środka – do zmniejszenia tak dziś powszechnej nerwowości. Królestwo maszyn to zjawisko, z którym nikt już dziś nie polemizuje. Próżniak stanowi krok naprzód w tym nieodwracalnym procesie. [...]

Podajmy teraz opis Próżniaka przeznaczony dla tych czytelników, którzy pozbawieni skrupułów nie znaleźli dotąd czasu, by iść i obejrzeć go w San Justo, w wytwórni tłoków Ubalde. Gigantyczna machina zajmuje całą długość podestu w samym środku fabryki. Na oko przypomina olbrzymi linotyp. Jest dwa razy wyższa niż majster. Na jego wagę składa się wiele ton piasku. Kolor – żelazo pomalowane na czarno; materiał – żelazo.

Kładka przy schodkach pozwala zwiedzającemu dotknąć go i zbadać dokładnie. Wewnątrz usłyszy jakby lekkie pulsowanie, a jeśli przyłoży ucho odkryje odległy szmer. W istocie, w jego wnętrzu znajduje się cały system kanalików, którymi w ciemności przepływa woda i jeden czy dwa kamienie.

Nikt nie upiera się jednak, że to cechy fizyczne Próżniaka przelewają się w otaczającej go masie ludzkiej. To tylko świadomość, że w jego wnętrznościach pulsuje coś tajemniczego i cichego, coś, co bawi się i drzemie.





Borges Jorge Luis, Bioy Casares Adolfo, „Próżniaki”. Tłum. Jerzy Kühn. W: Kroniki Bustosa Domecqa. Kraków – Wrocław 1985, s. 79n.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Jorge Luis Borges, Adolfo Bioy Casares, „Kroniki Bustosa Domecqa” (3)

– Nie ma scorów, ani ekip, ani meczów. Stadiony są już nieczynne i rozsypują się w gruzy. Dziś wszystko dzieje się w telewizji i w radio. Czyżby fałszywe podniecenie spikerów nigdy nie kazało panu podejrzewać, że wszystko to jest lipa? [...] Należałoby zainteresować się, komu pierwszemu przyszły do głowy inauguracje szkół i okazałe wizyty głów koronowanych. Rzeczy te nie istnieją poza studiami nagrań i redakcjami. Niech pan się pozwoli przekonać, Domecq, że środki masowego przekazu są rezultatem naszych czasów.
– A podbój przestrzeni? – jęknąłem.
– To program zagraniczny, koprodukcja amerykańsko-radziecka. Godny pochwały sukces w spektaklu naukowym, nie przeczę.
– Panie prezesie, pan mnie chce nastraszyć – wykrztusiłem. – Więc na świecie nic się nie dzieje?
– Bardzo niewiele – odpowiedział z angielską flegmą. – Natomiast nie rozumiem pana strachu. Ludzkość siedzi wygodnie w domach i jej uwagę pochłania ekran czy też spiker, jeśli nie popołudniówki. Cóż pan chce? Taki jest gigantyczny marsz wieków, taki jest rytm postępu.





Borges Jorge Luis, Bioy Casares Adolfo, „Esse est percipi”. Tłum. Andrzej Sobol-Jurczykowski. W: Kroniki Bustosa Domecqa. Kraków – Wrocław 1985, s. 77n.

niedziela, 6 lutego 2011

Jorge Luis Borges, Adolfo Bioy Casares, „Kroniki Bustosa Domecqa” (2)

Oskarżony przez prokuratora, [...] skapitulował od razu, sprawiając zawód swoim entuzjastom. [...] W tak gorzkiej chwili odpowiedni wpływ przyjaciół na strategicznej pozycji stanowiłby pewne oparcie, ale wyszła na światło dzienne okoliczność, która skłóciła go ze wszystkimi. Jego sytuacja majątkowa przedstawiała wiele do życzenia!




Borges Jorge Luis, Bioy Casares Adolfo, „O strojach I”. Tłum. Jerzy Kühn. W: Kroniki Bustosa Domecqa. Kraków – Wrocław 1985, s. 68n.

sobota, 5 lutego 2011

Haruki Murakami, „Tony Takitani”

Cały Murakami: hipnotyzująca atmosfera, garść intrygujących myśli i w końcu lekkie rozczarowanie, bo miało być tak pięknie, a było pięknie, ale nie tak. „Tony Takitani” to krótkie opowiadanko, w którym Haruki Murakami wygrywa zestaw ulubionych motywów: zdystansowany do świata samotnik z wolnym zawodem i wielkim członkiem traci bliską osobę. Co ciekawe, nawet w tak krótkiej formie temat powraca opowiedziany dwukrotnie, bo podobnym życiorysem autor obdarza dwie różne postaci. Nie jest to właściwie nowela, a szkic postaci; bohater ten pojawi się u Murakamiego nie raz, nie dwa, w późniejszych powieściach przeżywając dalsze ćwiczenia z utraty i kontemplowania własnej alienacji.




Ocena: 4/6

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Julia Hartwig, „Wiersze amerykańskie”

Mówimy czasem po powrocie z podróży
jak wspaniałe są stolice gdzie można zgubić się w tłumie
ale mówimy to po powrocie

(1970-74)





Hartwig Julia, „Kiedy co mówimy”. W: Wiersze amerykańskie. Warszawa 2002, s. 30.

sobota, 22 stycznia 2011

„Wszystkie boże dzieci tańczą”, reż. Robert Logevall

Robert Logevall stworzył śliczną, nastrojową i, o ile dobrze pamiętam pierwowzór (ale mogę pamiętać nienajlepiej), dość swobodną fabularnie adaptację opowiadania Murakamiego pod tym samym tytułem. Udane przeniesienie na ekran, charakterystycznej dla Murakamiego, po zachodniemu oswojonej orientalności. Bohater nie jest tu aż tak zagubiony jak w literackim oryginale, więcej się dzieje, a rzeczywistość jest bardziej dookreślona, ale całość przebiega w zgodzie z duchem opowiadania. Dziwność świata wydaje się uzasadniona, a jednocześnie nie traci nic na tajemniczości. Zwraca uwagę kilka przejmujących scen, tych samych, co w opowiadaniu, jak na przykład utrata orientacji w przejściu podziemnym. Ale jest jeszcze coś, co łączy film i utworek Murakamiego. Ładne to, bardzo ładne, i tak ładnie japońskie – ale za kilka lat nie będzie do czego wrócić pamięcią.




Ocena: 4/6

piątek, 21 stycznia 2011

Kazuo Ishiguro, „Okruchy dnia” (3)

Sądzę, że różnicę pomiędzy tymi dwoma pokoleniami ukażę najlepiej za pomocą pewnego porównania. Otóż kamerdynerzy z pokolenia mojego ojca widzieli świat w formie drabiny; na samym szczycie znajdowały się domy królewskie, książąt i lordów z najstarszych rodzin, poniżej zaś domy „nuworyszy” i tak dalej, aż osiągało się punkt, poniżej którego o miejscu w hierarchii stanowił już tylko majątek lub jego brak. Każdy ambitny kamerdyner starał się wejść po tej drabinie jak najwyżej, a im wyżej zaszedł, tym większy był jego prestiż zawodowy. Uosobieniem takich właśnie wartości było Hayes Society ze swym rozumieniem idei „szlachetnego domu”, fakt zaś, że głosiło ją z całym przekonaniem jeszcze w roku 1929, ukazuje, dlaczego jego upadek był nieunikniony. Albowiem wówczas takie poglądy zupełnie nie nadążały już za myśleniem ludzi będących wzorem w naszym zawodzie. Myślę, że można stwierdzić, iż nasze pokolenie widziało w świecie nie drabinę, lecz koło. Może uda mi się wyjaśnić to szerzej.

Odnoszę wrażenie, że dopiero moje pokolenie zauważyło coś, co umknęło uwagi pokoleń wcześniejszych: mianowicie, że decyzji o wielkim znaczeniu dla świata nie podejmuje się na posiedzeniach publicznych ani podczas kilku zaledwie dni przeznaczonych na międzynarodową konferencję, w pełni dostępną prasie i publiczności. Przeciwnie: dyskusje prowadzi się i decyzje podejmuje w zaciszu gabinetów wielkich domów naszego kraju. To, co z taką pompą i ceremonią odbywa się na oczach ogółu, bywa często jedynie ukoronowaniem, by nie rzec ratyfikacją, ustaleń powziętych w ciągu całych tygodni czy miesięcy w murach takich domów. Dla nas więc świat jest kołem, obracającym się wokół znajdujących się na jego osi tychże wielkich domów, których ważkie decyzje rozchodzą się na świat, na wszystkich innych, kręcących się wokół nich – i bogatych, i biednych. Pragnieniem ambitniejszych ludzi mojego zawodu było pracować jak najbliżej tej osi. Byliśmy bowiem, jak już powiedziałem, pokoleniem idealistów, dla których znaczenie miało nie tylko to, jak dobrze się służyło, lecz również jakiemu celowi; każdy z nas ogarnięty był pragnieniem wniesienia swego skromnego wkładu w dzieło tworzenia lepszego świata i rozumiał, że najpewniejszym dla nas sposobem na to jest służyć tym wielkim panom naszych czasów, których pieczy powierzono losy cywilizacji.





Ishiguro Kazuo, Okruchy dnia. Tłum. Jan Rybicki. Warszawa 1997, s. 98n.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...