wtorek, 31 marca 2015

Carol Shields, Blanche Howard, „Czas celibatu”

Fascynuje mnie, że w anglosaskiej beletrystyce tak silny jest nurt literatury środka – przyzwoitych książek „do czytania”, nie tak trudnych, żeby nadawały się tylko do uniwersyteckiej analizy, nie tak łatwych, żeby nadawały się tylko do błyskawicznego zapomnienia tuż po zamknięciu. Taką literaturę tworzyła też Carol Shields, laureatka Orange Prize za urokliwe „Przyjęcie u Larry'ego” – jednej z lektur, których nie udało mi się wspomnieć przy okazji dawnego wyzwania. Nie wiem, co pisała Blanche Howard, ale „Czas celibatu”, efekt ich wieloletniej współpracy, jest niestety niebezpiecznie bliski czytadła umiarkowanie wysokich lotów, a sądząc po stylu przedmowy, ten nieco prostacki ton nadała książce właśnie Howard.

„Czas celibatu” to powieść epistolarna, a że na powieść współczesną pomysł to ryzykowny, nie dziwi, że autorkom nie udało się wybronić. Jock i Chas, kanadyjskie małżeństwo, w trakcie wielomiesięcznej rozłąki przerywanej rzadkimi spotkaniami wymieniają listy. O dziwo, ani nieszczególna sprawność poczty, ani pogłębiający się kryzys związku nie skłania ich do ułatwienia sobie komunikacji przy użyciu telefonu. Same listy też nie są zbyt wiarygodne. Oczywiście literatura to zawsze konwencja i nikt nie oczekuje, że powieść epistolarna będzie wyglądać jak zbiór faktycznych listów – ale tu o epistolarności świadczą wyłącznie ornamenty w rodzaju nagłówków i podpisów. Zawartość pisana jest stylem łączącym zwyczajną powieściową prozę z manierą dzienników osobistych, co wypada mocno nienaturalnie, bo kiedy bohaterowie streszczają sobie wydarzenia, w których oboje brali udział lub przytaczają in extenso sytuacje, przy których obecne było jedno z nich, zbyt jasne jest, że mówią do czytelnika, a nie do siebie nawzajem.

Podobnie jak w „Przyjęciu u Larry'ego” Shields wykorzystuje motyw przekształcania fizycznej przestrzeni domu wraz ze zmianami zachodzącymi w domu jako ognisku rodzinnym. O ile jednak w „Przyjęciu...” ocalenie domu polegało na zahamowaniu i koniec końców oswojeniu stanu rozpadu, o tyle w „Czasie celibatu” burzenie od początku służyć ma przebudowie, czyli ulepszeniu przestrzeni życiowej. W obu wymiarach po okresie przyprawiającej o rozpacz ruiny w naturalny sposób przychodzi czas radości ze wspólnie osiągniętego celu, a przede wszystkim ze wspólnie przebytej drogi. Okres przejściowy jest natomiast o tyle trudny, że każde z małżonków pada ofiarą mimowolnego wymuszenia ze strony drugiego – i to akurat tam, gdzie dotąd dzierżyło władzę i czuło się bezpiecznie. Chas, jako bezrobotny, traci rolę reprezentanta rodziny w świecie i z trudem znosi niesamodzielność finansową oraz konieczność przejęcia codziennej opieki nad dziećmi, w czasie gdy jego żona zajmuje się sprawami wagi państwowej. Jock, wyrwana z ukochanego gniazdka, szukająca wytchnienia w tym, co znane i oswojone, doznaje szoku widząc swoją przystań niemal obróconą w pył i męża zdumionego brakiem jej uznania dla wysiłku, który włożył w tę rewolucję. Jest to więc opowieść o dojrzewaniu relacji między dwojgiem ludzi – ale też o relacji człowieka ze światem. O konfrontacji dawnych punktów odniesienia, nawyków, wyobrażeń – z tym, co nowe. O tym, że mity, takie jak pochodzące jeszcze sprzed pamięci historie rodzinne, są mitami właśnie – w krytycznych chwilach mogą stanowić oparcie, ale dojrzałość polega na rezygnacji z ich pośrednictwa, na wzięciu ich w nawias i zgodzie na realizm.

Jeśli chodzi o warstwę społeczną – trudno ją nazwać tłem, gdyż losy bohaterów ściśle są od niej zależne – powieść pełna jest spostrzeżeń z dzisiejszej perspektywy niewiarygodnie naiwnych i powierzchownych. Trudno powiedzieć, czy bohaterowie dają wyraz powszechnej świadomości, czy to kwestia osobistej ignorancji samych autorek, ale czyta się to z zażenowaniem. A i z kapką zazdrości, że była sobie Kanada, w której nawet „kryzys” lat dziewięćdziesiątych oznaczał beztroskie w gruncie rzeczy życie, niewymagające od klasy średniej żadnej poważnej refleksji społecznej (refleksji niepoważnych jest tu masa) – kryzys, który nie wymuszał na wiecznych dzieciach dojrzewania, a jedynie lekko mącił zabawę, nie przeszkadzając istotnie w dalszym pielęgnowaniu własnego infantylizmu i oczekiwaniu na, jak to w bajce, szczęśliwe zakończenie.

***

Dwuznaczne komunikaty mojej mamy i niedopowiedzenia Twojej – czy to możliwe, że ona udaje? W którymś momencie, kiedy kręciła się bez celu w miejscu dawnej kuchni, włażąc mi pod nogi, raptem odwróciła się do mnie ze słowami: „Mężczyźni po prostu nie rozumieją, co dla kobiety znaczy dom. Musisz mieć to na uwadze”.1

*

Jestem jednak pewien, że dźwięczała mi w uszach rodzinna opowieść o wyjeździe taty do Halifaksu podczas wojny. Nie zwerbowano go do wojska, jak Ci wiadomo, był za stary, miał chyba trzydzieści dziewięć lat. Przez pierwsze dwa lata działań wojennych siedział biedak, kręcąc młynka palcami, aż wreszcie obudził się któregoś dnia rano, walnął pięścią w kuchenny stół i oświadczył mamie, że powziął zamiar wstąpienia do wojsk i basta, a mama może sobie wrzeszczeć, ile wlezie, jeśli ma ochotę. Wrzeszczała. Uważała, że ją opuścił. W pewnym sensie nosi w sobie ten krzyk do dziś.2

*

Sue mówi, że [jej były] zajmuje się głównie przesiadywaniem na plaży, próbując przyswoić sobie mądrość, jaką niosą mu fale. Ona robiła to samo przez dwa lata, ale fale ciągle powtarzały to samo: „Oto przypływam znowu i znowu, i znowu”, aż wreszcie postanowiła odnowić związki ze światem, jak się wyraziła.3

*

Oświadczyła, że powinno się mnie udusić, posiekać na drobne kawałki i rozrzucić na grobie Ezry Pounda. Powiedziała, a raczej wywrzeszczała, że każdy, kto ośmieliłby się ruszyć u niej w mieszkaniu choćby jedną popielniczkę bez jej zgody, zostałby niezwłocznie usunięty z jej życia. Uznałaby to za czyn wywrotowy, akt wrogości. Kiedyś jej mąż – widać była niegdyś zamężna, raz na jakiś czas bowiem o tym napomyka – samowolnie zdjął z drzwi łazienki plakat z Woodstock i schował go. Dla Daviny było to najwyraźniej apogeum zdrady. Zbezczeszczenie czyjegoś domostwa jest niewybaczalne. (Sypie takimi przesadzonymi legalistycznymi zwrotami jak z rękawa, lecz brzmi to całkiem szczerze).

Co więcej, ciągnęła – a do tego czasu zdążyliśmy już skupić na sobie uwagę ludzi przy kilku innych stolikach – niespodzianki są okrucieństwem, gwałtem, włączając w to niespodziewane ujawnianie tajemnic, niespodziewane wizyty, a nade wszystko niespodziewane podarunki.4

*

Musisz wiedzieć, że po 31 maja tego roku Davina zostaje bez jakichkolwiek środków do życia. Co z honorariami, zapytasz. Rzecz w tym, że książki przynoszą jej rocznie około 40 dolarów, to wszystko. Nawet gdyby zdecydowała się zaprzedać duszę jakiejś podrzędnej pracy badawczej, ubiegłoby ją czterech lub pięciu innych kandydatów. Kelnerowanie też odpada, bo jak powiedziała Davina, sapiąc przy tym i pryskając śliną, takie perełki trafiają się młodszym i atrakcyjniejszym kobietom. Mogłaby starać się o stypendium z Canada Council, ale niestety napisała do nich w zeszłym roku i oświadczyła, że ma ich gdzieś (po tym, jak odrzucili propozycję nagrania haiku do śpiewu wielorybów). Oto poważna kanadyjska poetka na półmetku życia, która idzie na zasiłek dla bezrobotnych. Nic dziwnego, że wypłakiwała oczy.5




Ocena: 3/6


1 Shields Carol, Howard Blanche, Czas celibatu. Tłum. Beata Hrycak. Poznań 2003, s. 127.
2 Tamże, s. 130n.
3 Tamże, s. 132.
4 Tamże, s. 136.
5 Tamże, s. 185n.

poniedziałek, 30 marca 2015

Andrea Camilleri, „Skrzydła sfinksa”

Co za nieznośny dziadyga się zrobił z komisarza Montalbano. Cierpiący, słowami jego długoletniej ukochanej Livii, na „dziadkowość urojoną”, bo przecież nie ma nawet dzieci. I całe szczęście, bo zagdakałby je na śmierć. Bohater – niestety – starzeje się wraz z autorem. Tyle że Camilleriego czekają w tym roku 90. urodziny, a Montalbano w „Skrzydłach sfinksa” ma lat dopiero 56, i naprawdę nie czas jeszcze na to zrzędzenie. Słabym tylko usprawiedliwieniem jest kryzys związku komisarza z Livią. Otóż związek się sypie, i to tym razem chyba na poważnie – doszło już do tego, że zamiast zwyczajowych karczemnych awantur para prowadzi kurtuazyjne rozmowy o pogodzie. Smutno jest.

Jedenasta powieść w cyklu, i z tych jedenastu najgorsza. Camilleri oczywiście poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Niezła intryga, coraz lepsze postaci drugoplanowe. (Swoją drogą, jak by też wyglądał komisariat w Vigacie bez Montalbana? Fazio i Augello na pewno swobodnie by sobie poradzili). Nikt chyba nie opisuje tak smacznie jak Camilleri życia w skorumpowanym na wskroś społeczeństwie. Tym razem jednak zamiast typowej dla Montalbana ironii i gniewu na świat znajdujemy melancholię i rozgoryczenie, a nie tego przecież się spodziewamy po włoskim macho. Oby tylko w kolejnym tomie komisarz nie zaczął narzekać na korzonki.




Ocena: 4/6

piątek, 27 marca 2015

Leena Lehtolainen, „Kobieta ze śniegu”

Wiosna dopiero się zaczyna, a mnie już tęskno za śniegiem. Na szczęście pod ręką była Leena Lehtolainen. „Kobieta ze śniegu”, czwarty w oryginale, a pierwszy z wydanych po polsku, tom cyklu o policjantce Marii Kallio, przenosi nas do zaśnieżonej Finlandii. A Finlandia Lehtolainen to kraj, gdzie może być tylko zimno lub bardzo zimno, a kubek z herbatą z prądem sam wskakuje w dłoń. To kraj na styku kultury skandynawskiej i rosyjskiej, gdzie feminizmowi, postępowej obyczajowości i korupcji w wymiarze kieszonkowym towarzyszy gościnność i brak onieśmielenia wobec napojów procentowych. To kraj, w którym do pracy suwa się na nartach przez śnieżne zaspy, po pracy odpoczywa się w domowej saunie, a z telefonu komórkowego korzysta się wtedy, gdy akurat jest zasięg. Krótko mówiąc, Finlandia Lehtolainen to kraj rodem z sympatycznych stereotypów. Ach, jak tam przyjemnie!

Nie licząc tego, że nawet w posiadłości przed obcymi strzeżonej murem, a dla mężczyzn w dodatku na trwałe zamkniętej, nie można się czuć bezpiecznie. Nawet jeśli jest się instruktorką kursów samoobrony.

Do śledztwa rusza starsza posterunkowa Maria Kallio. Łebska babka, bystro i trzeźwo patrząca na świat i w głąb samej siebie – fanka kryminałów, nieustannie badająca, czy w jej myślenie nie wkradły się powieściowe schematy. Prawniczka, wolny czas spędzająca na siłowni lub z puszką piwa. Szczęśliwa żona matematyka imieniem Antti, kto wie, być może przyszła szczęśliwa matka. Tylko jak tu zrezygnować z letniej wspinaczki po górach, no i przede wszystkim – z piwa?

U Lehtolainen elementem równoprawnym z wątkiem kryminalnym jest warstwa obyczajowa, której pokaźną część stanowi w „Kobiecie ze śniegu” rodzicielstwo – a zwłaszcza macierzyństwo – w rozmaitych wydaniach. Przy czym jest to książka z jednej strony obliczona na efekt, a z drugiej ideologicznie bezpieczna. Mimo że autorka w tle wiesza postępowy patchwork, pełen motywów swobody obyczajowej we wszelkich wariacjach, gdzie wielodzietność musi oznaczać patologię, a jedyną normalną rodzinę tworzą dwie homoseksualne pary z gromadką dzieci płodzonych krzyżowo, tak że żadna dwójka nie ma tych samych rodziców – sama główna bohaterka mieści się w sztancy, nie wadząc nikomu. Nad niedolą prostytutki westchnie, religianctwu się podziwi, jeśli zawiedzie spirala, ani przez chwilę nie pomyśli o aborcji. Stabilne, mieszczańskie życie wśród kotów, łosi i seryjnych morderców zbiegających czasem z więzienia – troski dnia codziennego Marii Kallio to sama przyjemność.

Stonowane, klimatyczne – ma w sobie coś ze spokoju kryminałów o angielskiej prowincji. Chce się wrócić.




Ocena: 4/6

czwartek, 26 marca 2015

Graham Greene, „The Third Man; The Fallen Idol”

Graham Greene nade wszystko czuł się pisarzem, stając więc przed wyzwaniem napisania scenariusza filmowego, zaczynał od utworu prozą, który następnie przerabiał na scenariusz we współpracy z reżyserem. Cieniutki zbiorek Penguina zawiera dwa takie utwory, w polskim przekładzie znane jako „Trzeci człowiek” i „Stracone złudzenia”, które mimo zastrzeżeń autora, że nie są to właściwie kawałki samodzielne, przeznaczone do tradycyjnej lektury, nawet bez towarzystwa filmów jak najbardziej się bronią. Zwięzłość tekstu, jeśli w ogóle zdradza okoliczności ich powstania, przyczynia się raczej do ścisłości fabuły, wyzutej z dygresji, które w toku adaptowania na potrzeby filmu i tak by pominięto, nie zaś do zubożenia języka czy szkicowanych nim postaci.

„Trzeci człowiek” to historia groszowego pisarza Rollo Martinsa, usiłującego w okupowanej stolicy obcego kraju dociec prawdy o śmierci swojego przyjaciela Harry'ego Lime'a. W dwóch planach pokazuje się tu fałsz, jaki w prawdach zastałych i oswojonych trudno dostrzec z bliska, zaś w okamgnieniu widzi go zewnętrzny obserwator. Na pierwszym planie – policjant-narrator, który szybciej i trafniej niż Martins jest w stanie przejrzeć jego relację z Lime'em, choć Rollo i Harry znają się od lat. W tle – filmowa plastyczność opisów przestrzeni miasta, którego atmosfera okazuje się marną pozłotką. Greene z chłodną ironią patrzy na fałszywy czar Wiednia – fałszywy podwójnie, bo już klimat miasta zapamiętany z przedwojnia wspomina jako pozór, który teraz, po wojnie, pospiesznie i powierzchownie jest podrabiany. Ten sfałszowany urok – fałszywy sam w sobie, i fałszywy w rzekomej ciągłości z Wiedniem przeszłym – nieudolnie tylko pudruje koniec. Począwszy od spotykanych co krok ruin zbombardowanych budynków, a skończywszy na podziale miasta na strefy kontroli aliantów: angielską, amerykańską, francuską i rosyjską – wszystko mówi o faktycznym rozpadzie dawnego Wiednia.

Natomiast „Stracone złudzenia” (sfilmowane zresztą jako „The Lost Illusion”, stąd pewnie polski tytuł) to króciuchne opowiadanie o małym chłopcu marzącym, by zajrzeć za kurtynę dorosłego życia. Życzenie niestety spełnia się, co chłopca przerasta, a mimowolne wplątanie w cudze dramaty zaważy na jego przyszłości. I znów widzimy, tym razem podążając spojrzeniem za wzrokiem dziecka, jak bardzo osobiste uwikłanie w sytuację zaciera oczywistości.




Ocena: 4/6

wtorek, 24 marca 2015

Antoni Czechow, „Śmierć urzędnika i inne opowiadania”

Opowiadania Czechowa poznałam w czasach licealnych i lektura zapadła mi w pamięć jako spotkanie z twórcą – inaczej niż w przypadku dramatów – niezbyt udane. Dobrotliwe żarciki, ironia zastygła jakby w pół drogi do mocniejszej puenty, satyra przełamana zadumą nad niejednoznacznością ludzkich wyborów – to nie mogło zachwycać w okresie burzy i naporu. Może też zresztą zawinił wtedy sam dobór opowiadań, bo pewien koncept z jednego z nich do dziś uważam za chybiony. Powrót do Czechowa za sprawą przeczytanego niedawno zbioru „Śmierć urzędnika i inne opowiadania” (wydanego przez Agorę w formie e-booka, o zawartości innej niż książka Zielonej Sowy pod tym samym tytułem) okazał się przyjemny i pożywny. Trzeba pewnie trochę pożyć, żeby docenić przewrotną nostalgię historii o Nastii, której wiatr niósł wyznania miłości, zanim wyszła za prowincjonalnego urzędnika, czy śmiać się przez łzy nad rozpaczą Wańki, którego dziadek oddał z nędzy na poniewierkę – zwłaszcza że i od Wańki, i od Czechowa jesteśmy bogatsi o znajomość dalszych dziejów Rosji i możliwość wyobrażenia sobie losów dorosłego Iwana. Tym razem Czechow ujął mnie swoim leniwym humorem i wzruszył przenikliwością. Groza, okrucieństwo, tyrania życia zawsze są tu przesłonięte uśmiechem – ale zza tego uśmiechu wciąż widoczne. Rosyjska dusza z jednej strony rwie się w przestworza, z drugiej – nie przegapi okazji do przycwaniaczenia gdzieś kopiejki, zwłaszcza że but pana i tak trzyma ją przy ziemi. Smutny to humor, pogodny i ciepły, a jednak nie niosący pocieszenia.




Ocena: 4/6

sobota, 21 marca 2015

Peter Temple, „Przeklęty brzeg”

Co w tym jest, że pisarze z krajów pierwszego świata tak często chcą wykazać, iż mieszkają w najgorszym miejscu pod słońcem? „Przeklęty brzeg” Petera Temple'a trafił do mnie z polecenia, jako mający oddawać klimat Australii, i dopiero z okładki – swoją drogą, sugestywnie tandetnej – dowiedziałam się, że to kryminał (to dobrze) nagrodzony w Australii i Wielkiej Brytanii (jeszcze lepiej). Trzeba było zawierzyć urodzie okładki. Kryminał okazał się znośny, klimat Australii – paskudny.

Ktoś napada miejscowego bogacza. Śledztwo podejmuje starszy sierżant Joe Cashin, straumatyzowany dramatycznym życiem zawodowym i osobistym. Czego nie dotknie – czasem w związku ze sprawą, a czasem całkiem mimochodem – odkrywa nowe pokłady brudu, jakby autor pragnął dać świadectwo, wszystkie problemy społeczne Australii upakowując na tych trzystu stronach. Czego tu nie ma! Włóczędzy, pedofile i drobne cwaniaczki. Świat lichy, ludzie niedomyci, żarcie podłe. Presja społeczna, nacisk władzy, samobójstwa. Wśród białych Australijczyków kipi rasizm, wśród Aborygenów buzuje resentyment. Sąsiedzi obrabiają sobie tyły, intryganci szantażują kolegów z pracy, przestępcy gwałcą lub rozjeżdżają samochodem policjantów, ci z kolei biją białych obywateli, strzelają do czarnych, a sobie nawzajem podkładają świnie. A nad wszystkim unosi się zapach zjełczałych frytek.

Do połowy bodaj trudno spamiętać nazwiska mas ledwo odróżnialnych od siebie postaci, a tym bardziej wyróżnić kogoś sympatią lub niechęcią. W drugiej połowie akcja się rozpędza i usensownia, a protagonista coraz bardziej daje się lubić. Widać, że sierżant Cashin, nad zupą z puszki słuchający Marii Callas i czytający Conrada, zakrojony jest na bohatera cyklu, a standardowe w takich razach problemy rodzinne, miłosne i koleżeńskie coraz gęściej kraszone są detalem mającym związać pamięć czytelnika z postacią. Zgrabnie, nie aż tak jednak, żebym miała szukać sequelu powieści (bo dłuższy cykl jednak nie powstał). Morał jest taki, że wszyscy są umoczeni. Lektura niekonieczna.




Ocena: 3/6

czwartek, 12 marca 2015

Arnaldur Indriðason, „Jezioro”

Islandia, krańce świata – to tam przecież chciał się schronić uciekający przed tropiącym go po całym świecie prześladowcą bohater „Przygód” Gombrowicza. Czy kraj tak peryferyjny pod względem zarówno geograficznym, jak i kulturowym, mógł być przedmiotem zainteresowania agentur zimnowojennych mocarstw? Takie podejrzenie nasuwa islandzkiej policji znalezisko na dnie wysychającego jeziora Kleifarvatn w okolicach amerykańskiej bazy wojskowej na Islandii. Śledztwo cofa nas o kilkadziesiąt lat, a choć Erlendur Sveinsson w gąszczu zaprzeszłych tropów porusza się po omacku, często posiłkując się intuicją, fabuła rozwija się logicznie, prowadząc do rozwiązania we właściwym miejscu i czasie.

Jeszcze żadna z książek Arnaldura Indriðasona nie podobała mi się tak bardzo jak „Jezioro”. Islandia u Arlandura przytłacza jak zawsze – do obojętnej wrogości byłej żony, katastrofalnych relacji z dziećmi i oschłych namiastek przyjaźni z kolegami dochodzi motyw samotności umierania spotęgowanej samotnością fizyczną. Smutek świata, paradoksalnie, rozjaśnia wątek NRD-owski, prowadzony w książce równolegle z wątkiem współczesnym. Obraz komunistycznych Niemiec tuż po wojnie, w zarysie wierny (choć nieepatujący ostrym detalem), przez kontrast z wszechobecnością totalitarnej przemocy wydobywa to, co warto pamiętać z młodości – miłość, przyjaźń, poszukiwanie swojego miejsca. Oba wątki gładko splatają się w finale, może nie przesadnie zaskakującym, ale i nie oczywistym.




Ocena: 5/6

wtorek, 10 marca 2015

Jerzy Pilch, „Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej” (2)

Pisarzyna zapisał w swym notesiku zdanie, iż każdy ma w sobie wszystkie składniki swego przyszłego trupa, i ten niejasny aforyzm mógłby tu znaleźć zastosowanie.




Pilch Jerzy, Nasza i Wasza. Przemówienie okolicznościowe. W: Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej. Kraków 2003, s. 174.

poniedziałek, 9 marca 2015

Jerzy Pilch, „Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej”

Jeśli opowieści wielkich pisarzy o magicznym znaczeniu dzieciństwa były prawdziwe, wszystko, co miało mnie spotkać w przyszłości, już się tutaj zdarzyło.



Pilch Jerzy, Kraków. W: Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej. Kraków 2003, s. 10.

niedziela, 1 marca 2015

Jerzy Siewierski, „Nie zabija się świętego Mikołaja”

W zasypanym śniegiem Gwiazdowie Górnym wiatr dmie, „jakby się ktoś powiesił”, wieczerza wigilijna tuż tuż, sierżant Komorowski powinien już meldować się w domu celem ubicia karpia – a tu obywatel Walendziak, co wcale nie jest zalany, bo tylko ćwiartkę do spółki z młodym Florczakiem zrobił, zgłasza, że ktoś zaciukał świętego Mikołaja.

Chcąc nie chcąc sierżant rusza przez zaspy, i szybko przestaje mu być do śmiechu. Kto nabroił? Wioskowa czarownica Biernacka, co czarnego kota trzyma? Niepewny element, artysta Stachurko, co w starym wiatraku mieszka i dziwolągi z gałęzi majstruje? A może sam diabeł, co go stara Bielawska widziała, jak do lasu zbiegał? Sierżant Komorowski, jakby mało było kłopotu z martwym świętym i własną babą naprzykrzającą się o karpia, musi jeszcze gościć miastowych do pomocy – a nie dość, że na komendzie brakuje szklanek, więc herbatę trzeba pić na zmiany, pilnując hierarchii stopni, to jeszcze kapitan Bartczak ciepłych butów na wieś nie wziął, więc żaden z niego pożytek w terenie. Szczęściem pomocą służą porucznik Fronczak, kapral Duda, szeregowy Biedronek, a nawet wywiadowca Maliniak, choć temu akurat podejrzany Stachurko od razu nos rozkwasił. Szast prast, i jeszcze przed pasterką sprawa jest rozwiązana.

Nie guzdrze się też milicja w kolejnej minipowieści – bo tom zawiera aż trzy; druga to „Kwiat paproci”. Tym razem lato jak skwarne piekiełko, upał uderza do głów, a po wsi chodzą słuchy, że na sobótkowej wieczornicy dziewczyny będą na golasa przy ognisku tańczyć. Niestety, nie tańce, hulanki, swawole są największą atrakcją wieczoru – gwoździem programu okazuje się trup. I to trup, być może, omyłkowy. Historia toczy się wielotorowo, a kończy śliczną klamrą.

A na koniec wiatr, ziąb i plucha w „Tam, gdzie przychodzą umarli”. Można wybaczyć Maciaszkom, że w środku nocy błota do sionki nanieśli, skoro akurat teraz odkryli, że im się chłopak gdzieś zapodział. Niestety, okazuje się, że nie tylko on. Sierżant Komorowski, w pierwszej części wygrażający dziecku, że pasem przerżnie, tym razem przeżywa chwile grozy walcząc o życie zaginionych maluchów. Umarli, rzecz jasna, przychodzą do Gwiazdowa, a całość kończy się jatką pod grobowcem Średnickich na miejscowym cmentarzu, oraz ocaleniem dla ojczyzny ludowej – poza życiem dzieciątek – skarbów wartych kilkadziesiąt tysięcy dolarów.

*

I nie, w żadnym z utworów nikt nikomu nie grozi z dziecięcego pistoletu-zabawki. Przedmiot na okładce to najwyraźniej kryzysowy produkt zastępczy.




Ocena: 4/6

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...