czwartek, 22 stycznia 2009

Henning Mankell, „Biała lwica”

Wszystko się zmieniło, kiedy kolega z roku namówił go do odwiedzenia murzyńskiej dzielnicy Kapsztadu. [...] Poraził go kontrast między zielonymi osiedlami willowymi białych i slumsami czarnych. Nie potrafił zrozumieć, że to jeden i ten sam kraj. [...] Znacznie później przyszło mu do głowy, że to wszystko przypomina zręcznie spreparowany falsyfikat. Całe jego życie okazało się kłamstwem. Nawet wspomnienia wydawały się zniekształcone i nieprawdziwe. W dzieciństwie miał czarną nanny. Myślenie o niej zawsze dawało mu poczucie bezpieczeństwa. Brała go w swoje silne ramiona i przytulała do piersi. Teraz pojął, że musiała go nienawidzić.1

Kiedy próbował [dyskutować z kolegami], zauważył, że to, co dla niego było traumatycznym przeżyciem, u nich przybrało formę czułostkowości. On widział apokalipsę, oni mówili o zbiórce odzieży.2





1 Henning Mankell, Biała lwica. Tłum. Halina Thylwe. Warszawa 2005, s. 194.
2 Tamże, s. 195.

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Jean-Marie-Gustave Le Clézio, „Onitsza”

Gdyby ta książka była filmem, za zdjęcia dostałaby Oscara. I pewnie teraz, kiedy Le Clézio dostał Nobla, ktoś przerobi „Onitszę” na snobistyczne kino poetyckie. Powieść utrzymana jest w stylistyce sennego impresjonizmu, fabuła z trudem przebija się spod grubej warstwy kolorów i dźwięków. Okrutnie niebieskie niebo i zielony promień wysyłany przez zachodzące słońce zanim przesłoni je czerwona chmura, śpiewy Murzynów, błyskawice, miarowy odgłos skuwania rdzy z metalu... Hipnotyczna, odrealniona atmosfera tłumi, wycisza to, co dzieje się między bohaterami: Geoffreyem, Maou i Fintanem.

Geoffrey Allen – dla marzenia porzucił rodziców, a później na 10 lat opuścił żonę i syna. Pragnął przebyć pustynię do serca Afryki śladami legendarnej czarnej królowej Meroe. Afryka-kusicielka wabiła go tajemnicą i obietnicą ukojenia tęsknoty. Afryka-zdobywczyni okazała się pułapką skazującą na kolonialny mozół – życie po europejsku frustrujące i po afrykańsku wyczerpujące, życie przygnębiające rutyną niedopasowania i niezaspokojenia, niemożnością wyrwania się z kieratu. Geoffrey zagrał va banque nie umiejąc oszacować (a może nie przyjmując do wiadomości), że wszystko, co może poświęcić, nie dorównuje stawce w puli, że nawet największa ofiara z jego strony nie daje szansy na wygraną. Ofiara naprawdę hojna, bo wyrzekając się bliskości rodziny, zadał straty nie tylko sobie, ale też im. Maou narastającemu poczuciu utraty sens nadawała wiarą, że ich wyrzeczenia przybliżają Geoffreya do szczęścia: nie wiedziała, że jego cele są nieosiągalne. Geoffrey, w którego sercu rozłąka z bliskimi zostawiła wyrwę, ślad po miłości wypełnił złudzeniami. Kiedy ukochana powróciła do jego życia, nie było już dla niej miejsca. Była więcej niż zbyteczna – była intruzem. Geoffrey nie tylko nie potrzebował dzielić się z nią swoim światem, ale wręcz nie chciał i nie umiał jej do niego wpuścić.

W końcu Afryka, zniecierpliwiona powolnością jego godzenia się z porażką, wymusiła akceptację przegranej.

***

Patrzyła, jak śpi. Myślała o nocach w San Remo, kiedy mieli życie przed sobą. Wspominała smak miłości, dreszczu o świtaniu. Wszystko było teraz takie odległe. Wszystko zatarła wojna. Geoffrey stał się innym człowiekiem, obcym, tym, o którym mówił Fintan, kiedy pytał: „Dlaczego wyszłaś za tego człowieka?” Oddalił się. Nie mówił już o swoich poszukiwaniach, badaniach, o nowym Meroe. Zachowywał to w sobie, to była jego tajemnica.

Maou próbowała mówić z nim o tym, zrozumieć:

– To ona, prawda?

– Ona? – Geoffrey patrzył na nią.

– Tak, ona, czarna królowa, kiedyś mówiłeś o niej. To ona weszła w twoje życie, dla mnie nie ma już miejsca.1


*

Czego poszukuję?, myśli Geoffroy, i nie może znaleźć odpowiedzi. Zmęczenie i płomień tego słońca w głębi ciała zatarły powód wędrówki. Ważne jest tylko, by iść naprzód, podążać za Okawho przez ten labirynt.2

*

Później, tegoż wieczoru po kolacji, Fintan poszedł do Geoffroya. Geoffroy leżał w łóżku, w piżamie, blady i wychudły. Przy świetle lampy naftowej czytał gazetę, trzymając ją tuż przed sobą, bo nie miał okularów. Fintan zobaczył ślad, jaki okulary odcisnęły u nasady nosa. Po raz pierwszy pomyślał, że to jego ojciec. Nie jakiś nieznajomy, uzurpator, ale jego własny ojciec. Nie spotkał Maou przez ogłoszenie w gazecie, nie wciągnął ich w pułapkę, obiecując bogactwa. Maou właśnie jego wybrała, kochała go, wyszła za niego, pojechali do Włoch, w podróż poślubną do San Remo. W Marsylii Maou opowiadała mu o tym tak często, mówiła o morzu, o powozikach, które jeździły wzdłuż plaży, o wodzie tak ciepłej, kiedy kąpali się nocą, o muzyce w pawilonach. To było przed wojną.3

*

Geoffroy leżąc na pryczy nasłuchuje oddechu Maou. Zamyka oczy. Wie, że nie ujrzy tego dnia. Droga z Meroe zagubiła się w piasku pustyni. Wszystko zatarło się, prócz znaków itsi na kamieniach i na twarzach ostatnich potomków ludu Amanirenas. Ale opuściła go już niecierpliwość. Czas nie ma końca, podobnie jak bieg rzeki. Geoffroy pochyla się nad Maou, szepcze tuż przy jej uchu, jak kiedyś, słowa, które wywoływały uśmiech na jej twarzy, swoją piosenkę: I am so fond of you, Marilu. Czuje jej zapach nocą, słodki i delikatny, słucha, jak Maou oddycha we śnie, i nagle to staje się najważniejsze na świecie.4



Ocena: 4/6



1 J. M. G. Le Clézio, Onitsza. Tłum. Anna Paderewska. Warszawa 1995, s. 125.
2 Tamże, s. 162.
3 Tamże, s. 173.
4 Tamże, s. 181.

piątek, 9 stycznia 2009

P. D. James, „Nie dla kobiety”

Zabawne, jak szybko starzeją się konwenanse. „Nie dla kobiety” autorstwa P. D. James to z dzisiejszego punktu widzenia staroświecki kryminał w stylu Agathy Christie, choć nie brak w nim wątków, które w momencie wydania powieści (1972) były pewnie przynajmniej świeże, a może wręcz kontrowersyjne. Lekkie perwersje seksualne, łagodna krytyka religii i marksistowscy rewolucjoniści w tle... oraz kobieta na etacie detektywa – czego niestosowność jest dość natrętnie przypominana. (Zresztą pewnie nawet pisząc o zbrodniach, a nie tylko zawodowo je tropiąc, lepiej było nie kłuć w oczy swoją kobiecością – choć używanie inicjałów imion jest anglosaskim standardem, w kontekście tytułu powieści zastanawia nazwisko, którym Phyllis Dorothy sygnowała swe kryminały.) Zupełnie niewiarygodna psychologicznie, przesympatyczna, dzielna i zaradna młodziutka bohaterka, trochę w stylu Tuppence Cowley wspomnianej wcześniej Christie. Klimat niepotrzebnie mącą złote myśli w rodzaju jako osoba religijna była przyzwyczajona do samooszukiwania czy sprawiedliwość to tylko abstrakcja, zrobiłam to dla człowieka, nie dla abstrakcji (przytaczam z pamięci). Mimo wszystko całkiem przyjemna lekturka.

Ocena: 4/6

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Italo Calvino, „Wicehrabia przepołowiony” (3)

Cieśla żył w coraz większych rozterkach, od czasu kiedy Dobry zaczął go odwiedzać nocami, wypominając mu ponure cele, do jakich służyły jego wynalazki, i zachęcając go do obmyślania takich mechanizmów, które w ruch wprawiałyby dobroć, a nie okrucieństwo.

– Więc jakąż to machinę powinienem zbudować [...]? – pytał Pietrochiodo.

– Zaraz ci to wytłumaczę: mógłbyś na przykład... – I Dobry zaczynał opisywać maszynę, jaką on by zamówił [...]; w objaśnieniach pomagał sobie, kreśląc zawiłe i niejasne rysunki.

Pietrochiodowi wydawało się z początku, że ten mechanizm to ma być rodzaj organów, wydobywałyby najsłodsze, najłagodniejsze dźwięki, i już zabierał się do szukania drzewa odpowiedniego na tuby, aż tu inna rozmowa z Dobrym wywoływała całkowity zamęt w jego umyśle: teraz okazywało się bowiem, że z tub nie mają się wydobywać tony, lecz mąka. Krótko mówiąc, organy miały być organami, a zarazem młynem, który miał mleć mąkę dla biednych, a jeśli możliwe, także i piecem do wypiekania placków. Z każdym dniem Dobry udoskonalał swoją wyimaginowaną machinę i pokrywał szkicami mnóstwo papieru, ale Pietrochiodo nie mógł ani rusz za nim nadążyć, bo ten organo-młyno-piec miał również wyciągać wodę ze studni, oszczędzając pracy osiołkom, a w dodatku miał się poruszać na kołach, żeby obsłużyć większą ilość wiosek, a w dni świąteczne miał być zawieszony w powietrzu, aby łowić w rozpostarte sieci motyle.

W umyśle cieśli zaczęło kiełkować podejrzenie, że możność budowania dobrych maszyn wykracza poza ludzkie możliwości, a jedyne, które mogą funkcjonować praktycznie i bezbłędnie, to szubienice i narzędzia tortur.



Italo Calvino, Wicehrabia przepołowiony. Tłum. Barbara Sieroszewska. Warszawa 2004, s. 94n.

czwartek, 1 stycznia 2009

Italo Calvino, „Wicehrabia przepołowiony” (2)

Te tragiczne okoliczności sprawiły, że mastro Pietrochiodo znacznie udoskonalił swoją sztukę budowy szubienic. [...] Przesiadywałem często w warsztacie Pietrochioda, bo lubiłem patrzeć, jak on pracuje, z jaką to czyni biegłością i zamiłowaniem. A jednak w sercu znakomitego rzemieślnika tkwił zawsze bolesny cierń. Bo to, co konstruował, służyło kaźni niewinnych ludzi. „Jak by to zrobić, żeby mi dano do roboty coś równie zmyślnego, ale przeznaczonego do innych celów? Jakie mogłyby być nowe mechanizmy, które najchętniej bym budował?” Ale nie mogąc dojść do ładu z tymi myślami, wolał je od siebie odpędzać, całą energię skupiając na upiększaniu i usprawnianiu swoich wynalazków.

Nie myśl o celu, jakiemu mają służyć – mówił mi nieraz. – Patrz na nie tylko jak na mechanizmy. Prawda, jakie są piękne?

Patrzyłem więc na te konstrukcje z belek, bloków, dźwigów i sznurów i usiłowałem nie widzieć oczyma wyobraźni żałośnie zwisających na nich ciał, ale im bardziej się starałem, tym trudniej mi było o tym nie myśleć, i pytałem Pietrochioda: – Co robić?

A ja, chłopcze – odpowiadał żałośnie – a cóż dopiero ja?



Italo Calvino, Wicehrabia przepołowiony. Tłum. Barbara Sieroszewska. Warszawa 2004, s. 35n.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...