wtorek, 14 grudnia 2010

Enrique Vila-Matas, „Krótka historia literatury przenośnej”

Przeszłość możemy odczytać tylko dlatego, że jest martwa. Ostatni shandy wie, że historię można zrozumieć wyłącznie dlatego, że jest zaklęta w fizycznych przedmiotach. Wejść w książkę można tylko dlatego, że sama jest światem w sobie. Dla ostatniego shandy'ego, który w książce widzi przestrzeń do swobodnych przechadzek, naturalnym odruchem, kiedy się nań patrzy, jest spuszczenie oczu, spojrzenie w kąt, pochylenie głowy nad notatnikiem albo ukrycie jej za przenośnym murem książki.




Vila-Matas Enrique, Krótka historia literatury przenośnej. Tłum. Joanna Karasek. Warszawa 2007, s. 108.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Boris Akunin, „Gambit turecki”

W Polsce się nie da, a w Rosji się da. W Rosji da się tworzyć wyzutą z topornego dydaktyzmu z jednej strony, a motywowanej kompleksami autoironii z drugiej, lekką i błyskotliwą literaturę rozrywkową osadzoną w ojczyźnianej historii. „Gambit turecki” Akunina to urokliwy kryminał historyczny z czasów Rosji carskiej, skomponowany tak zgrabnie, że krajanom autora można tylko pozazdrościć popkultury. Rosja imperialna, choć pokazana w swej śmieszności, choć jak każde imperium pełna wad typowych dla przerośniętych struktur (nadmiar biurokracji, niewłaściwi ludzie na niewłaściwych miejscach, rozbrajająca głupota przełożonych), emocjonalnie jest pociągająca – jako przestrzeń młodzieńczej przygody, wciągającej intrygi i pełnej rozmachu wielkości. Zagrzewający ducha przekaz podany w dawce homeopatycznej nie przesłania prostej przyjemności, jaką czerpie się z literatury gatunkowej. A jako pociągowa powieść kryminalno-sensacyjna „Gambit turecki” jest zwyczajnie świetny.

Jeśli czegoś tu brak, to wyrazistego protagonisty. Erast Fandorin, bohater cyklu („Gambit” to drugi z czternastu jak dotąd tomów), jest postacią, oględnie mówiąc, niezbyt dominującą, a i nikt inny szczególnie się nie wybija. Nikt – poza przydaną mu przez autora do ozdoby Warwarą Suworową, słodką panienką z ptasim móżdżkiem, niczym nieuzasadnionymi pretensjami i infantylnie postępowymi ambicjami. Niestety, jako jedyna znacząca postać kobieca Warwara nadaje książce akcent cokolwiek mizoginiczny.

Innym zarzutem, bardziej subiektywnym, ale za to większego kalibru, jest rozdźwięk między wojennym sztafażem a figlarnym tokiem narracji. Mniejsza nawet z upychaniem gdzie popadnie rozkosznych żarcików, w czym da się wyczuć pewien przymus. Problem raczej – paradoksalnie – w tym, że w „Gambicie” Rosja carska żyje. Z jednej strony, zręczne pióro Akunina sprawnie kreśli historyczne realia, z drugiej – nie tak wiele czasu dzieli nas od końca XIX wieku, i choć nie pamięć samych wydarzeń, to pamięć pamięci wciąż jest żywa. Czułam się więc nieswojo widząc jak autor, zgodnie z rozrywkową konwencją, trywializuje wojnę – krew się leje, kule świszczą, a bohater gracko myk myk przez te trupy.

***

Tutaj muszę wtrącić niedużą dygresję, żeby wyjaśnić, jak żałosną figurą jest w imperium osmańskim następca tronu.

Chodzi o to, że prorok Mahomet, żon mając co prawda aż piętnaście, nie doczekał się ani jednego syna i żadnych instrukcji w sprawie dziedziczenia tronu nie zostawił. Dlatego też od wieków każda z licznych sułtanek marzyła o wprowadzeniu swego syna na tron, a synów rywalek na wszelkie sposoby starała się zlikwidować. Przy pałacu znajduje się specjalny cmentarz dla niewinnie zgładzonych książąt, tak że my, Rosjanie, z naszym Borysem i Glebem oraz carewiczem Dymitrem, w porównaniu z Turkami wyglądamy po prostu śmiesznie.

Tron w imperium Osmanów przechodzi nie z ojca na syna, ale ze starszego brata na młodszego. Kiedy zasób braci się wyczerpie, prawa nabywa następne pokolenie, a potem znowu młodszy brat dziedziczy po starszym. Każdy sułtan śmiertelnie obawia się młodszego brata albo najstarszego bratanka, tak że szanse, by następca dożył wstąpienia na tron, są nader niewielkie. Księcia następcę tronu trzymają w całkowitej izolacji, nikogo do niego nie dopuszczają, a nawet, łajdacy, starają się dobierać mu nałożnice niezdolne do rodzenia dzieci. Zgodnie z dawną tradycją przyszłemu padyszachowi usługują niewolnicy z uciętymi językami i przekłutymi bębenkami w uszach. Możesz sobie wyobrazić, jak przy takim wychowaniu wygląda kondycja duchowa ich sułtańskich wysokości. Na przykład Sulejman II trzydzieści dziewięć lat spędził w zamknięciu, przepisując Koran i zdobiąc go malunkami. A kiedy w końcu został sułtanem, wkrótce zatęsknił do poprzedniego stanu i abdykował. Doskonale go rozumiem – malować obrazki jest o wiele przyjemniej.1





Ocena: 5/6


1 Akunin Boris, Gambit turecki. Tłum. Jerzy Czech. Warszawa 2003, s. 44.

niedziela, 12 grudnia 2010

Michalina Witkowska, „Pisarka z klasą” (2)

Takie na przykład Międzyzdroje, na które składa się tyle rzeczywistości. Przedwojenne, powojenne, lata 60., 70., 80., 90. i najnowsze. Wszystko jest wpisane w krajobraz, budynki z różnych epok. Historie, które w różnych epokach tu się odbywały. Wystarczy puścić odpowiednią muzykę na discmanie, porozmawiać z odpowiednimi osobami, a już reszta warstw znika i zostaje ta wybrana, na przykład tylko Fundusz Wczasów Pracowniczych. [...] Stare Niemki z NRD widzą jeszcze głębszą warstwę: o tutaj przedwojenna muszla koncertowa, tutaj przedwojenny hotel, i one sobie przebywają w najlepsze w przedwojennym niemieckim kurorcie Midsdroy.1

*

Trudno w nich [w czasach, w których żyjemy] znaleźć jakiś porządek znaczeniowy, widzimy go zaś w przeszłości ponieważ przeszłość jest już zinterpretowana, rozkodowana. I wracamy tam, w poszukiwaniu bezpiecznej kryjówki.2

*

Świat na wyjeździe dzieli się na to, co się chce pokazać, to, co podświetlone i podane, i na to, co się samemu odkryło. Na Zachodzie wszystko jest podświetlone i podane. [...] Wszystko tam jest tekstem i nikt już nie chce go czytać.3





1 Witkowska Michalina, „Pisarka z klasą”. W: Drotkiewicz Agnieszka, Dziewit Anna, Głośniej! Rozmowy z pisarkami. Warszawa 2006, s. 199.
2 Tamże, s. 199.
3 Tamże, s. 209.


sobota, 11 grudnia 2010

Émile Ajar, „Życie przed sobą”

Kiedy „Życie przed sobą”, debiut podpisany pseudonimem Émile Ajar, zostało w 1975 roku uhonorowane nagrodą Goncourt, autorem okazał się kuzyn znanego już wówczas pisarza Romaina Gary'ego. Sam Gary (właściwie Roman Kacew) został nagrodzony Goncourtem w 1956 za „Korzenie nieba”. Regulamin nagrody zabrania przyznania jej powtórnie tej samej osobie, Romain Gary nie mógł więc przyznać, że rzeczywistym autorem jest on sam, a kuzyn udaje autora na jego prośbę; rzecz wyszła na jaw dopiero po latach.

„Życie przed sobą” to portret Momo, dorastającego chłopca, i pani Rozy, wychowującej go starzejącej się prostytutki, prowadzącej na lewo schronisko, w którym jej młodsze koleżanki po fachu ukrywają swoje dzieci – łączenie bowiem macierzyństwa i prostytucji było w owym czasie nielegalne. W tle słychać echa wojennej traumy Żydów i powojennego wykluczenia. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, jest to przejmująca opowieść o życiu, o umieraniu, i o życiu jako umieraniu. Tak piękna i pełna nadziei, tak trafnie mówiąca o miłości, że najłatwiej byłoby jej zarzucić kiczowatość. Nie estetyczną, raczej intelektualną – za dużo katharsis. Zbyt wiarygodnie szczęście splata się tu z cierpieniem. Prostolinijna narracja chłopca rozbiera świat – i serce – do naga. Momo poznaje dobro i zło w świecie, w którym „masz życie przed sobą” brzmi jak klątwa, a gdyby ten świat nie był jego pierwszym – i długo jedynym – punktem odniesienia, życie w nim byłoby nie do udźwignięcia. A że Momo jest dzieckiem o duszy poety, rzeczywistość odkształca się w jego oczach w szczególny sposób: po dziecięcemu używany język (np. dosłownie rozumiane idiomy) w zaskakujący sposób oświetla zjawiska, o których mówi, a ułamkowe obserwacje budują zadziwiający, choć naturalny dla żyjącego w izolacji chłopca obraz (np.: „pan Hitler” jest kimś Żydom bliskim, niemal świętym – bo przecież pani Roza wiele lat po wojnie wspomina urządzane przezeń ogniska, a pod łóżkiem trzyma jego portret, który w ciężkich chwilach wyjmuje i ogląda dla dodania sobie otuchy).

Wyobraźnia, która w świecie dziecka wyprzedza rzeczywistość, przekształcając ją w baśń, w świecie dorosłego jest daną tej rzeczywistości odpowiedzią. Dla pani Rozy wyobraźnia to ucieczka – w pamięć dawnej młodości, kiedy nie była śmieszną i żałosną podstarzałą amantką, ale jako prostytutka miała wzięcie; w próby ożywienia przeszłości poprzez obsesyjne i coraz bardziej groteskowe strojenie się i łaknienie uznania; i w niespełnioną przyszłość, bo i Roza miała kiedyś – jak zaświadcza choćby przechowywane zdjęcie – piętnaście lat i „życie przed sobą”. Życie spełniło się jednak tylko jako namiastka lub parodia, jak wychowywanie cudzych dzieci, miłość na godziny czy zniesiony do piwnicy fotel grający rolę schronienia, w którym można w spokoju odpocząć od codzienności („to taki jakby mój domek na wsi”). Nadzieja okazuje się ledwie niewiedzą, że to, co najlepsze, już minęło.




Ocena: 6/6

piątek, 10 grudnia 2010

Michalina Witkowska, „Pisarka z klasą”

[L]iteratura zaczyna się od tego, że nas gdzieś wywiozło, gdzie nie miało, że poznaliśmy kogoś podejrzanego, z kim wcale nie byliśmy umówieni.




Witkowska Michalina, „Pisarka z klasą”. W: Drotkiewicz Agnieszka, Dziewit Anna, Głośniej! Rozmowy z pisarkami. Warszawa 2006, s. 196.

czwartek, 9 grudnia 2010

„Lost”, sezon 1

W ramach nadrabiania zaległości serialowych wreszcie poznałam sławnych „Zagubionych”, serial o pasażerach samolotu rozbitego na bezludnej wyspie. Sławnych i, jak się okazuje, przereklamowanych. Ot, przygodowa telenowela. Dziesiątki postaci, dziesiątki wątków, które można by rozpisać na dziesiątki sezonów – jakimś cudem udało się zamknąć wszystkie w sześciu. Bohaterowie zachowują się niedorzecznie, w każdym odcinku ktoś kogoś napada, straszy, okrada, bije lub torturuje, w co którymś ktoś ginie tragicznie, intrygi i kłamstwa aż iskrzą, a i sama wyspa tchnie zagadką i grozą. Stężenie napięcia jest tak wysokie, że po pewnym czasie zaczyna męczyć, zwłaszcza że równolegle prowadzone są stateczne wątki obyczajowe z życia lekarzy, emerytowanych rockmanów czy innych śmiałych i pięknych – czyli klimaty serialowe aż nadto znane i lubiane. Całość wypada dość osobliwie, i choć z odcinka na odcinek trudno się oderwać, po obejrzeniu sezonu nawet nie potrafię wymienić imion postaci.




Ocena: 3/6

środa, 8 grudnia 2010

Andrzej Mencwel, „Widziane z dołu” (5)

Nie byliśmy bowiem już sobą, lecz jednym z paradoksów rzeczywistości. Rataj, tak myślałem, był ofiarą braku ciągłości między napięciem własnej myśli a skrzętnością, której domagała się codzienność. Jego plebejska witalność w sprzyjających warunkach mogła objawić się niepospolitą energią umysłu, w innych zaś przetoczyć się cała w codzienną zapobiegliwość. Wyszedł stamtąd, skąd wyszedł, i nie mógł już tam wrócić, każdy człowiek ma w końcu swą indywidualną biografię i miarę właściwego jej sukcesu. Czy miał kolejnej nie pozbawionej ostentacji przyjaciółce dawać zapewnienia, że ku czemuś zdąża, czy też mnożyć widome oznaki sukcesu? Czy nie oczekiwała tego od niego rodzina, otoczenie, cała rzeczywistość? Czy miał tej rzeczywistości mówić, że pracuje nad tym, co jemu i innym może przywrócić utraconą łączność z ogniskową przyszłości, i żądać od niej długoterminowego kredytu, którego zresztą nikt by mu nie udzielił, czy też miał służyć na co dzień, dowodząc stale swej doraźnej użyteczności? Pytania te rozstrzygał już od dawna każdy z nas sam, albo też rozstrzygały się one w nas, lub, co najbardziej prawdopodobne, poprzez nas.




Mencwel Andrzej, „Remis”. W: Widziane z dołu. Warszawa 1980, s. 42n.

wtorek, 7 grudnia 2010

Håkan Blomqvist, „My z IV Międzynarodówki”

Takie incydenty tworzą rewolucjonistów – kiedy uczestniczysz w pokojowej demonstracji, a policjanci nie wiedzieć czemu wrzucają cię do samochodu, biją do nieprzytomności, a następnego dnia w gazetach czytasz o sobie ewidentne kłamstwa. Wszystko to przydarzyło mi się po raz pierwszy w życiu, przedtem nigdy nie byłem aresztowany czy uderzony przez policjanta. I potem twoi rodzice pytają, synu, naprawdę chciałeś podpalić ambasadę? A ty nie wiesz, czy to kpina, czy koszmarny sen...

*

Okazało się, że szwedzkie związki zawodowe od początku starały się przeciwdziałać Holocaustowi, podejmując różne nielegalne działania, nawet kiedy w Szwecji można było z tego powodu mieć nieprzyjemności – w 1940 czy 1941 formalnie byliśmy neutralni, ale działaliśmy de facto jak przyjaciele Hitlera.

Organizacja pracodawców tymczasem w ogóle przez całą wojnę nie wspomniała o Holocauście. W oficjalnych wypowiedziach Niemcy byli traktowani jak każdy inny kraj, z którym się robi interesy. Pierwsza wzmianka o Holocauście pojawia się w tej organizacji dopiero w 1945 roku, już po wojnie: w oficjalnym oświadczeniu pracodawcy powiedzieli, że związkowcy prześladują ich tak jak Hitler Żydów!

***

Wojciech Orliński rozmawia o Stiegu Larssonie, „Gazeta Wyborcza”, tutaj.

niedziela, 28 listopada 2010

Józef Czapski, „Hojność błyskawiczna”

Pytał mnie ktoś bliski: „w tej ilości ludzi, z którymi obcował, musiał być przecież powierzchowny?”. Nie był powierzchowny nigdy. Te momenty spotkań mogły trwać sekundę, zawsze w tych sekundach dawał siebie. Ta sekunda była zawsze pełna.

Nie ma ludzi niezastąpionych? Są tacy. Kot był takim, o intuicji genialnej i hojności błyskawicznej.





Józef Czapski, „Hojność błyskawiczna”. W: Konstanty A. Jeleński, Listy z Korsyki do Józefa Czapskiego. Warszawa 2003, s. 62.

piątek, 26 listopada 2010

Konstanty A. Jeleński, „Listy z Korsyki do Józefa Czapskiego”

I oczywiście z nich wszystkich jesteśmy zrobieni, i gdybyśmy kiedyś nie przeczytali Dostojewskiego, Nietzschego, Simone Weil itd., moglibyśmy zapewne znacznie mniej „artykułować”, rozmawialibyśmy chrząknięciami, a może nawet – co byłoby lepiej – życiem. Stąd w znacznej mierze moja niechęć do dyskusji i do pisania w ogóle. Jeżeli robię dla Ciebie wyjątek, to z ciekawości, czy może coś z tego wyniknąć. Muszę Cię zaraz uprzedzić, że mam tu w stosunku do Ciebie bardzo dużą nieufność: podejrzewam Cię o to, że lubisz dyskusję, że sprawia Ci ona przyjemność i że bierzesz ją zawsze na serio (mimo wysiłku mówienia prawdy, ja nawet tej dyskusji z Tobą teraz nie mogę jakoś wziąć zupełnie na serio – i tylko Ty mógłbyś mnie do tego zmusić – ale to nie zależy od Twojej woli).1

[Paryż, 23 IX 1957]

*

Mówiłeś mi (mawiałeś nieraz), że „straciliśmy kontakt”, a mnie się właśnie wydaje, że nasz dialog trwa, nawet kiedy się nie widzimy, bo po prostu mamy podobny sposób widzenia, podobny system association d'idées (co o tyle ważniejsze od tego, co rzekomo „myślimy”, w co rzekomo „wierzymy”).2

[Nonza, 9 VIII 1975]





1 Konstanty A. Jeleński, Listy z Korsyki do Józefa Czapskiego. Warszawa 2003, s. 26n.
2 Tamże, s. 50.


czwartek, 25 listopada 2010

Arnaldur Indriðason, „Grobowa cisza”

Kolejna po tomie „W bagnie” część cyklu o komisarzu Erlendurze Sveinssonie nie przynosi żadnych większych zmian. Ta sama przygniatająca depresja rozciąga się nad Islandią, Erlendur nie radzi sobie ze światem i z sobą, zbrodnia wygląda paskudnie, a śledztwo nuży. Retrospektywny wątek przeplatający zmagania Sveinssona i jego ekipy łączy niepozbawiony nut samokrytyki szkic z dziejów islandzkiej przemocy domowej doprawiony szczyptą historii nędzy, psychologią ofiary i wspominkami wojennymi. Szczegóły są tak odpychające, że lepiej wyprzeć je z pamięci czym prędzej. Nieco więcej dynamiki, a lektura jak nic mogłaby sprowokować do samobójstwa.




Ocena: 4/6

środa, 24 listopada 2010

„Wall Street 2. Pieniądz nie śpi”, reż. Oliver Stone

Na kontynuację „Wall Street” Stone'a warto wybrać się do kina, z jednej strony dla jego wdzięku na dużym ekranie, z drugiej – dlatego, że to typowa jednosezonówka, o której za kilka lat nikt już nie będzie pamiętał. Film ma wszystko poza sensownym wątkiem przewodnim: wciągający konflikt, wzruszające (czasem wręcz ckliwe) momenty, symboliczne a malownicze sceny i rozsądnie dawkowane kłucie społecznej satyry. Jednocześnie jest jednak czymś bardzo doraźnym, widać, że powstał na fali ostatniego kryzysu gospodarczego, a za kilka lat tematyczne aluzje mogą być nieczytelne.

W pierwszym „Wall Street” hochsztaplerzy oszukiwali wbrew regułom systemu, w „Pieniądz nie śpi” to sam system, którego reguł nikt nie rozumie, oszukuje i generuje problemy. Problem systemowy jest ciekawy intelektualnie, ale system to mało ciekawy bohater z punktu widzenia dramaturgii. Pozostaje zaczepić uwagę na czymś innym – a wszystko inne jest głównie takie sobie. Scenarzysta chyba nie mógł się zdecydować na wybór gatunku i zmieszał wszystkiego po trochu: jest i wątek romantyczny, i start w nowe życie, i daddy issues, i polityka, i lojalność zawodowa (środowiskowa), a nic nie jest wyzyskane do końca. Historia rozkręca się i rozkręca, by w momencie, kiedy mili acz mdławi bohaterowie zaczynają jakoś się w niej odnajdywać – skończyć się znienacka.




Ocena: 4/6

niedziela, 21 listopada 2010

Andrzej Mencwel, „Widziane z dołu” (4)

Wiek dziewiętnasty przekazał nam w spadku dwie zasadnicze idee kultury: paternalizm i elitaryzm. Obie odegrały doniosłą historyczną rolę, ale obie należą do przeszłości. Nie znaczy to oczywiście, że należą one do przeszłości jako praktyka – w dostatecznie dużej liczbie zjawisk, poglądów i postaw dzisiejszych odnajdziemy ich ułamkowe, zniekształcone, skarlałe, ale uporczywe wcielenia. Należą natomiast do przeszłości jako idee właśnie. To znaczy jako wizerunki kultury zdolne określać jej przyszłość, porządkować zadania współczesne i skupiać zbiorowe siły twórcze. Współczesna przemiana – podmiotowa i przedmiotowa – w historii kultury uczy i tego bowiem, że rozumieć kulturę to tyle co ją przekształcać.

Rodowód paternalizmu jest właściwie oświeceniowy. Z grubsza rzecz biorąc, ta koncepcja kultury zakłada, że zbiór zasadniczych wartości jest gotowy i uformowany, przede wszystkim wśród tych, którzy uznają się za ich nosicieli. Podstawowym zatem zadaniem działalności kulturalnej jest upowszechnianie tych wartości, innymi słowy – oświecanie nieoświeconych. Królewską epoką paternalizmu jest pozytywizm. Otrzymuje on wówczas silne oparcie w ideologii nauki. To nauka bowiem, zdaniem pozytywistów, docierając do samego nagiego wyglądu świata dyktuje człowiekowi zasady wartościowania i postępowania, stanowi przeto fundament wszelkiej kultury. Uprawiać kulturę – w perspektywie pozytywistycznego paternalizmu – to nic innego jak upowszechniać naukę, nieść światło wiedzy, przysłowiowy „kaganek oświaty”. Paternalizm jest więc możliwy na gruncie takiej wizji społeczeństwa, w której składa się ono z oświeconych i nieoświeconych, a choć jego działaniom przyświecają intencje demokratyczne, dość szybko wychodzi na jaw jego ukryty, paradoksalny elitaryzm. Mianowicie wtedy, kiedy okazuje się, że rzeczywiste podziały społeczne przebiegają wedle zupełnie innych zasad. Paternalizm wyróżnia bowiem tych, którzy już wyróżnieni zostali. I uprzywilejowanie ich pozycji potwierdza sankcją nauki.

Elitaryzm jest ideą jeszcze starszą, ale w wiekach ostatnich ożywioną w romantyzmie. Elitaryzm nowoczesny, odmiennie od niektórych jego dawnych wersji, nie przesądza o możliwości wtajemniczenia w kulturę na podstawie zajmowanego miejsca społecznego, albo przynajmniej nie czyni tego wprost. Pozostaje jednak elitaryzmem dlatego, że wartości kultury umieszcza poza formami zbiorowego życia, a drogą wiodącą do nich czyni wtajemniczenie. Ono zaś zależne jest od szczególnych właściwości wewnętrznych. Właściwości te są oczywiście swego rodzaju przywilejem, którego rozdawnictwo jest skrajnie irracjonalne. Romantyczny elitaryzm kulturalny nie wymyka się jednak sprawdzianom społecznym. Koncepcja kultury jako sfery wartości ezoterycznych, dostępnych tylko dla wtajemniczonych, realizuje się ostatecznie w różnych formach sekciarstwa. Sekta wtajemniczonych oddzielonych estetycznymi, poznawczymi i społecznymi barierami od profanów stanowi rzeczywiste spełnienie romantycznej idei sztuki. Dziewiętnastowieczne bohemy i dwudziestowieczne awangardy będą ją powielać przez długie dziesięciolecia. Wraz ze wszystkimi paradoksami. Koncepcja zaangażowania stanowi dobitny stempel romantycznej idei kultury – pomysł, że należy się zaangażować, aby znaleźć jakieś wyjście, jest pomysłem zrodzonym na gruncie izolacji.





Mencwel Andrzej, „Nota z okazji rocznicy”. W: Widziane z dołu. Warszawa 1980, s. 129nn.

sobota, 20 listopada 2010

Marlene Streeruwitz, „Milczenie unieszczęśliwia”

Austriacki kontekst na przykład wynika z czasów monarchii austro-węgierskiej, która była państwem policyjnym. Oświecenie było tutaj wprowadzane odgórnie – przez państwo, zatem rozum był czymś, do czego zmuszano. Stąd właśnie zrodził się tu niezwykle silny ruch antyintelektualny – tożsamy niejako z ruchem przeciwko władzy. Kiedyś miał on wyraźne zabarwienie antysemickie, bo to z Żydów składała się w dużej mierze elita intelektualna tego kraju. Dziś, oczywiście, prawie nie ma tu Żydów. Myślę, że właśnie wówczas, w latach 20. i 30., kiedy tarcia różnych struktur miały dużą moc, po raz ostatni w tym kraju istniał prawdziwy duch walki o ludzką i kobiecą godność. Wtedy zastanawiano się po raz ostatni nad tym, czym jest istota ludzka, czym jest jej godność. Dziś mamy dwie frakcje – lewą i prawą, które świetnie się dogadują, obie zbudziły w sobie pewne siły z lat 20. Z tego właśnie zrodził się ów absolutyzm narodu [...].1

*

[Drotkiewicz:] W
Uwiedzeniach bohaterka zabiera swoje córeczki do zamku, gdzie między innymi zwiedzają salę z narzędziami tortur, których używano, by zmusić kobiety do milczenia. Przewodnik dla żartu usiłuje zakuć jedną z dziewczynek w dyby dla czarownic.

[Streeruwitz:] To miejsce i ten przewodnik istnieją naprawdę. Myślę, że gdybyśmy tam teraz pojechały, zaproponowałby nam to samo. Swoją drogą to ciekawe, że nikt nie pamięta imion kobiet, które spłonęły na stosach jako czarownice. Mężczyźni, którym się to zdarzyło, są dziś pamiętani jako wybitni filozofowie, męczennicy i tak dalej, kobiety to po prostu wiedźmy.2





1 Streeruwitz Marlene, „Milczenie unieszczęśliwia”. W: Drotkiewicz Agnieszka, Dziewit Anna, Głośniej! Rozmowy z pisarkami. Warszawa 2006, s. 154.
2 Tamże, s. 155.


piątek, 19 listopada 2010

Renata Šerelyte, „Czy widziałeś?”

Kiedyś, w okresie sowieckim, trudno mi nawet powiedzieć, do czego byliśmy podobni. Teraz ślepo kopiujemy Zachód. [...] Tylko że dawniej uniformizacja należała do sfery ideologii, a teraz rolę unifikatora przejęła kultura masowa, tak mi się zdaje.1

*

Świadomość posiadania domu przewyższa religijną ekstazę, bo dom to Bóg, który wiernie słucha i nigdy Cię nie opuści, nawet jeśli będziesz okropnie bluźnić, złorzeczyć i po trzykroć się go wyrzekniesz.2





1 Šerelyte Renata, „Czy widziałeś?”. W: Drotkiewicz Agnieszka, Dziewit Anna, Głośniej! Rozmowy z pisarkami. Warszawa 2006, s. 173n.
2 Šerelyte Renata,
Imię w ciemności. Za: Drotkiewicz Agnieszka, Dziewit Anna, Głośniej! Rozmowy z pisarkami. Warszawa 2006, s. 178.

niedziela, 14 listopada 2010

Andrzej Mencwel, „Widziane z dołu” (3)

Johann Winckelmann, który w połowie osiemnastego wieku dokonywał kolejnego odkrycia antyku dla czasów nowożytnych, podjął również zadanie opisania wnętrz mieszkalnych starożytnych Rzymian. Było to o tyle ułatwione, że mógł korzystać z odkopanych właśnie, jedynych autentycznych i zachowanych w całości, wnętrz mieszkalnych Pompei i Herkulanum. Stąd też powziął pogląd, upowszechniany prawie przez dwa wieki, że wszyscy starożytni Rzymianie mieszkali w takich willach, jakie odkryto pod popiołami Wezuwiusza. Ponieważ wille te były okazałe, miały osobliwą, złożoną architekturę (atrium zdaje nam się ciągle stanowić niezbędną część każdego rzymskiego domu), były bogate w ornamentację plastyczną, życie starożytnych Rzymian wydawało się długo niedościgłym cywilizacyjnym ideałem. Wedle sugestii Winckelmanna obliczono także liczbę mieszkańców starożytnego Rzymu. Skoro zarys murów miejskich był znany, ślady podstawowych budowli publicznych dochowały się do naszych czasów, liczba prywatnych rezydencji, jaka mogła pomieścić się w granicach miasta, była łatwa do odtworzenia. Sądzono tedy, że w szczycie swego urbanistycznego rozkwitu (za Juliusza Cezara) Rzym liczył około pół miliona mieszkańców (wraz z niewolnikami). Co się tyczy tych ostatnich, warto zaznaczyć, że trzymano ich w starannie odizolowanych pomieszczeniach i nawet ci, którzy byli używani do posług najbardziej osobistych, nie mieli wstępu do reprezentacyjnej części domu. Dziś wiadomo, że ten luksusowy wizerunek Rzymu był genialnym, choć bezwiednym, fałszerstwem. Rzymianie, owszem, mieszkali w podmiejskich willach, takich, jakie zachowały się w Pompei czy Herkulanum, ale przytłaczająca większość mieszkańców miasta gnieździła się w kamienicach czynszowych, których prymitywizm odpowiadał ówczesnemu stopniowi rozwoju techniki budowlanej. Były to stojące frontem do ulicy wielopiętrowe bloki (najwyższy z nich liczył podobno dziesięć kondygnacji), budowane z cienkich ścian, bez ogrzewania, wody i oszklenia, z drabinami zamiast schodów, gdzie w pojedynczych izbach tłoczyły się całe rodziny. Miasto liczyło zaś trzykrotnie więcej mieszkańców, niż obliczano na podstawie sugestii Wickelmanna. Typowe więc rzymskie wnętrze przypominało raczej favele Rio de Janeiro czy slumsy Kalkuty niż sny Wickelmanna. Do historii wnętrz mieszkalnych wszedł jednak na stałe obraz Casa della Nozze d'Argento z Pompei. I temu podobne.




Mencwel Andrzej, „Mała historia wnętrz mieszkalnych (1)”. W: Widziane z dołu. Warszawa 1980, s. 30nn.

sobota, 13 listopada 2010

Jorge Luis Borges, Adolfo Bioy Casares, „Kroniki Bustosa Domecqa”

Książeczka „Kroniki Bustosa Domecqa” to żartobliwy drobiazg, który można by podsumować jednym zdaniem: Borges jak to Borges. Tym razem wraz z Bioy Casaresem stworzył fikcyjną postać – Bustosa Domecqa, erudytę i znawcę fikcyjnej kultury, autora fikcyjnych kronik, krytyka fikcyjnych nurtów sztuk pięknych, recenzenta fikcyjnych książek autorstwa fikcyjnych pisarzy. Jednak ten fikcyjny świat literacko-artystyczny nieprzypadkowo pełen jest z hiszpańska pobrzmiewających tytułów i nazwisk – zmyślenie przeplatają aluzje do kultury argentyńskiej, a całość, mimo krotochwilności, nie stroni od przyobleczonej w ironię filozofii. Trudno zresztą przeoczyć, że najbardziej nawet wydumana fikcyjna doktryna, po odparowaniu z niej przygodnych szczegółów, mogłaby naprawdę zaistnieć w humanistyce – o ile już nie zaistniała.

„Kroniki” są sztandarowym przykładem fikcjonalistycznej eseistyki, nawet jeśli nie najwybitniejszym, to na pewno klasycznym – pojawia się tu motyw mapy świata w skali 1:1 czy artysty zaciemniającego obraz świata w tworzonych przez siebie dziełach. Bustos Domecq nie rozczaruje wielbicieli argentyńskiego humoru.

***

Przejdźmy teraz do powieści. Herrera, który sprzedał nam jej brulion składający się z czterech rękopiśmiennych tomów, zabronił nam chwilowo ich publikacji, dlatego też oczekujemy godziny jego śmierci, aby oddać je staremu drukarzowi Rañó. Sprawa zanosi się na dłużej, ponieważ atletyczna budowa autora, który jest jednym z tych, co gdy robią głęboki wdech, pozostawiają nas bez tlenu, nie pozwala żywić nadziei na szybki koniec, jaki zadowoliłby zdrową ciekawość rynku. Po skonsultowaniu się z naszym radcą prawnym, spieszymy chwilowo z podaniem streszczenia powieści
Niech się stanie stało i jej morfologicznej ewolucji.

Tytuł
Niech się stanie stało zaczerpnął oczywiście z Biblii, z wersetu Niech się stanie światło i światło się stało, usuwając, jak to było nieuniknione, środkowe wyrazy. Treścią jest rywalizacja dwóch kobiet, nazywających się jednakowo i zakochanych w pewnym osobniku, o którym mówi się tylko raz w książce i to nazywając go błędnym imieniem, ponieważ autor powiedział nam w pewnym bardzo mu właściwym porywie, przynoszącym zaszczyt jemu i nam, że nazywa się Ruperto, tymczasem napisał Alberto. To prawda, że w rozdziale dziewiątym mówi się o Rupercie, ale to kto inny, wzniosły przykład homonimii. Kobiety zostają uwikłane w poważną rywalizację, której rozwiązanie przynosi masowa dawka cyjanku w mrożącej krew scenie, nad którą to Herrera pracował z mrówczą cierpliwością i którą, oczywiście, pominął. Inne niezapomniane pociągnięcie pędzlem przynosi nam moment, w którym trucicielka odkrywa, poniewczasie!, że na próżno zgładziła tę drugą, ponieważ Roberto nie był zakochany w ofierze, lecz w tej, co została przy życiu. Scenę tę, która wieńczy dzieło, Herrera zaplanował z obfitym luksusem szczegółów, ale nie napisał jej, aby nie musieć jej skreślać. [...] Bohaterowie, do których czytelnik ma dostęp, są zwykłymi statystami, wziętymi może z innych książek, i nie mają większego znaczenia dla wątku. Tracą czas na rozmowach bez znaczenia i nie orientują się, co się dzieje. Nikt niczego nie podejrzewa, a najmniej czytelnicy, mimo iż dzieło zostało przełożone na niejeden język obcy i otrzymało honorową opaskę.1

*

Kapitan Evita pochodzi z roku 1947 i ukazanie się utworu uczczono z wielkim hałasem na Plaza de Mayo. W kilka godzin później Vilaseco został wicedyrektorem Komisji Kultury; poświęcił tę bezczynność opracowywaniu planów poematu, który miał być, niestety, jego ostatnim. Zmarł bowiem dużo wcześniej niż Tulio Herrera, który do dnia dzisiejszego czepia się życia jak rzep psiego ogona. Oda do integracji była jego łabędzim śpiewem zadedykowanym rozmaitym dygnitarzom. Umiera skoszony w pełnej starości, zdążywszy zebrać w tomie swoją pełną produkcję. Patetyczna plaquette, którą podpisał in articulo mortis pod naszym przyjacielskim wymuszeniem w chwilę przedtem, zanim porwali go pracownicy przedsiębiorstwa pogrzebowego, rozpowszechni jego dzieło w kręgu bibliofilów, którzy podpiszą na nie subskrypcję, w moim prywatnym domu przy ulicy Pozos. Pięćset egzemplarzy na papierze czerpanym, bardzo skrupulatnie ponumerowanych, stanowi praktycznie editio princeps i, po dokonaniu wpłaty gotówką, zostaną one przekazane pocztą, która kursuje jak ta lala.2




Ocena: 4/6


1 Borges Jorge Luis, Bioy Casares Adolfo, „To, czego nie ma, nie przynosi szkody”. Tłum. Andrzej Sobol-Jurczykowski. W: Kroniki Bustosa Domecqa. Kraków – Wrocław 1985, s. 60n.
2 Borges Jorge Luis, Bioy Casares Adolfo, „Wielostronny Vilaseco”. Tłum. Andrzej Sobol-Jurczykowski. W: Dz. cyt., s. 62n.


piątek, 12 listopada 2010

Dorota Masłowska, „Koniec wielkich narracji”

Ja mam tendencję do podawania się w książkach za mężczyznę i już samo to daje mi do myślenia – po prostu czuję się, jakbym mężczyźnie mogła nadać dużo szersze spektrum mentalne niż kobiecie, że gdybym taki stopień świadomości nadała kobiecie, to byłoby to jakieś u podstaw sfałszowane. Jakieś niepokojące założenie się za tym kryje, że mężczyzna może mieć dużą świadomość, natomiast gdyby ten sam stopień świadomości miała mieć kobieta, to musiałaby to być jakaś specjalna, niezwykła kobieta, a ja chcę jednak uzyskać jakąś uniwersalność, przeciętność bohatera.




Masłowska Dorota, „Koniec wielkich narracji”. W: Drotkiewicz Agnieszka, Dziewit Anna, Głośniej! Rozmowy z pisarkami. Warszawa 2006, s. 188.

czwartek, 11 listopada 2010

Andrzej Mencwel, „Widziane z dołu” (2)

Literatura jest też tworem szczególnie wysublimowanym, oznacza to, że więcej nam zazwyczaj mówi o tym, w jaki sposób ludzie w różnych kulturach wyobrażali sobie twórczą autokreację, niż o samych tych ludziach. W gruncie rzeczy tedy literatura raczej stanowi obraz siebie samej niż czegokolwiek innego, a odczytywanie owego innego jest zajęciem niesłychanie żmudnym i ostatecznie skazanym na jakieś niespełnienie.




Mencwel Andrzej, „Mała historia wnętrz mieszkalnych (1)”. W: Widziane z dołu. Warszawa 1980, s. 29.

środa, 10 listopada 2010

Andrzej Mencwel, „Widziane z dołu”

Kiedy więc w „obitej zielonymi szpalerami i złoconą skórą” jadalni państwa Pepysów zawisł na honorowym miejscu dyplom szlachecki wraz z drzewem genealogicznym, można było powiedzieć, że restauracja została dokonana naprawdę. Ponieważ wbrew temu, co zwykliśmy sądzić, restauracja nie polega na powrocie starego porządku, lecz na tym, że przedstawiciele porządku nowego starają się za wszelką cenę do starego upodobnić.




Mencwel Andrzej, „Mała historia wnętrz mieszkalnych (1)”. W: Widziane z dołu. Warszawa 1980, s. 27n.

wtorek, 9 listopada 2010

Arnaldur Indriðason, „W bagnie”

Do kryminału „W bagnie” Arnaldura Indriðasona łatwo się zniechęcić już na pierwszy rzut oka. Po pierwsze, autor przedstawiany jest przez polskiego wydawcę jako „islandzki Mankell” – co brzmi jak „prawie jak dobre”. Po drugie, jest to pierwszy przełożony na polski tom cyklu, w oryginale stanowiący część trzecią – co na część czytelników (to ja! to ja!) zadziała jak płachta na byka. Po trzecie, całość poprzedza patetyczne motto autorstwa protagonisty – o ile po ludziach nobilitujących własne słowa cudzysłowem z reguły spodziewam się wszystkiego najgorszego, o tyle po autorze cytującym własnego bohatera nie spodziewałam się już nic.

Po tak obiecującym początku mogło być tylko lepiej. Ale tak dobrze, jak być mogło – nie było. Komisarz Erlendur Sveinsson to rzeczywiście kalka Mankellowskiego Wallandera – kalka właśnie, nie zaledwie przedstawiciel tego samego archetypu, ale bezczelna podróba. Te same przejawy dysfunkcyjności – od problemów rodzicielskich przez samotność po niską samoocenę – przeżywa z tym samym refleksyjno-marudnym zacięciem. Podobnie jak Kurt, Erlendur wybrzydza na świat czepiając się byle pretekstu – a to, że naukowcy zbierają ludzkie preparaty w formalinie, a to, że firma genetyczna zbiera historie chorób. Od Wallandera różni Sveinssona (poza brakiem ojca malującego landszafty z ptaszkiem lub bez) głównie to, że jest całkowicie, a nie tylko częściowo, antypatyczny. Podobnie jak wszyscy jego znajomi z policji.

Na resztę bagna składają się ludzie o coraz dziwaczniejszych imionach oraz ich coraz dziwaczniejsze perypetie. To drugie jest mięskiem kryminału, skupię się więc na pierwszym. Jeśli wierzyć Indriðasonowi, islandzka policja wszystkich woła po imieniu. Co zresztą nie dziwi, skoro każdy glina ma lub miał coś wspólnego z każdym przestępcą, a między sobą też się znają przynajmniej z widzenia (można wręcz pomyśleć, że w całej Islandii mieszka góra dwieście osób). Wygląda na to, że Islandczycy zamiast nazwisk mają patronimiki – których w dodatku używa się lub nie. Rodzinna niemal sielanka.

Poza tym miłym akcentem Islandia, którą pokazuje Indriðason – czy raczej Arlandur, syn Indriða – ma jednak niewiele uroku. Kraj wypełniają osiadające budynki zbudowane na bagnach, wszędobylski smród i stęchlizna. Również etos zbrodniarzy należałoby przewietrzyć: zamiast popełniać wyszukane przestępstwa, które ożywiłyby policyjne serce, działają byle jak, do zrozumiałej niechęci do miejscowych walorów krajoznawczych przydając kompleks „niechlujnych islandzkich morderstw”. Erlendur, syn Sveina, miał jednak szczęście – trafiło mu się śledztwo dotyczące kazirodztwa, gwałtów, a nawet kradzieży mózgu. Kto wie, może Arlandur do spółki z Yrsą od skradzionych oczu zwalczą stereotyp niechlujnych morderstw, zastępując go stereotypem organowego fetyszyzmu.

Bagno Indriðasona wciąga i nie wypuszcza z objęć. Nie da się ukryć, że to co najmniej poprawny, żeby nie powiedzieć: dobry, kryminał. Który, niejako mimochodem, odbiera siły i chęć do życia. Jeśli komuś niestraszne islandzkie przygnębienie, kilkakrotnie silniejsze niż szwedzkie, lodowate i brudne – polecam.




Ocena: 4/6

poniedziałek, 8 listopada 2010

Ewa Kuryluk, „Podróże Ewy Kuryluk”

Nobel dla Jelinek jest nagrodą dla nich wszystkich: akcjonistów, Thomasa Bernhardta i innych młodych radykałów, którzy patrząc na swoich rodziców, zaczęli się zastanawiać nad kamuflażem zbrodni i mentalnością zbrodniarza: jak to możliwe, że znów jest miłym cukiernikiem, kto niedawno był wilkiem i zjadł babcię? To nagroda za psychoanalizę nazizmu: za dociekania, jak apokalipsa tam dojrzewała. I jak w ogóle rodzi się w jednostce.

Ta tradycja sięga w Wiedniu początku XX wieku, lecz długo tego nie dostrzegano. [...] W czasach mojej młodości Wiedeń był postrzegany w Polsce jako stolica walca i ciastek z kremem, Hitler zaś uchodził za Niemca, choć był Austriakiem. Dlatego do pierwszego wydania [Wiedeńskiej] Apokalipsy nie wszedł esej Wiedeń Hitlera (napisany przeze mnie ponownie po angielsku otrzymał w Stanach Nagrodę General Electric dla Młodszych Pisarzy) o austriackim protonazizmie, pod którego wpływem ukształtowała się ideologia Hitlera, sformułowana w Mein Kampf. I dlatego też nie wspomniałam w posłowiu do Apokalipsy ani słowem o wiedeńskich akcjonistach, choć poznałam ich w okresie gimnazjalnym. [...]

Nobel dla Jelinek otwiera poniekąd puszkę Pandory, o której najchętniej by się zapomniało, szczególnie w Austrii. Jelinek jest najmłodszą i wcale nie najbardziej radykalną przedstawicielką austriackiej awangardy. Drastyczności nauczyła się niewątpliwie od akcjonistów, którzy w latach 60. szli za swoje występy do więzienia. [...]

Austria – inaczej niż Niemcy – została zaliczona przez aliantów do ofiar hitleryzmu, choć procent nazistów był tam niewiele mniejszy niż w Niemczech. Denazyfikację przeprowadzono więc powierzchownie, a po wojnie zarówno austriaccy socjaliści, jak i chadecy, potrzebowali głosów dawnych nazistów. I wchodzili z nimi w koalicję. Zbrodnie nie zostały rozliczone, nie było poczucia winy. [...] Pamiętam swoje młodzieńcze podróże do Niemiec. Gdy tylko ktoś się dowiadywał, że jestem Polką, od razu mi wyjaśniał, że w czasie wojny nie był w Polsce albo zaczynał się tłumaczyć, przepraszać. Poczucie winy było tam ewidentne, niekiedy przesadne. A w Austrii nic.

Myślę więc, choć może się mylę, że to właśnie brak publicznej debaty o nazizmie, zbrodni i winie tak zradykalizował austriackich artystów. To hipokryzja i kamuflaż sprawiły, że poczuli wewnętrzny przymus pokazania potworności, jaka kryje się w człowieku. W latach 60. aranżowanie „rzeźni w akcji” w kraju „miłych cukierników” było aktem artystycznego heroizmu. Vox populi domagał się przecież ukarania „zboczeńców” kastracją i śmiercią. I nic dziwnego. Akcjoniści „małpowali” przecież zbrodnię wśród prawdziwych zbrodniarzy.





Kuryluk Ewa, „Podróże Ewy Kuryluk”. W: Drotkiewicz Agnieszka, Dziewit Anna, Głośniej! Rozmowy z pisarkami. Warszawa 2006, s. 99-102.

niedziela, 7 listopada 2010

Dubravka Ugrešić, „Forsowanie wywiadu rzeki” (2)

W Chorwacji wszystko to, co związane było z komunizmem i byłą Jugosławią, zostało zniszczone. Zniszczono na przykład ponad trzy tysiące pomników ofiar faszyzmu. W zeszłym roku zniszczono pomnik Tito dłuta najwybitniejszego chorwackiego rzeźbiarza Augusta Lincica, przed jego mauzoleum. Wiele książek zostało usuniętych z bibliotek, książek napisanych przez komunistów albo Serbów. Wydana została cicha instrukcja, żeby pewne pozycje zniszczyć. I naprawdę mieliśmy palenie książek w Chorwacji, nikt o tym nigdy nie wspominał głośno, bo traktowano to jak domowe brudy, których nie należy wyciągać na światło dzienne. Odbywa się tam próba wycięcia ze zbiorowej świadomości pięćdziesięciu lat historii i połączenia nowej Chorwacji z Chorwacją z czasów drugiej wojny światowej, kiedy kraj był niepodległy dzięki temu, że popierał nazistów. [...] Oczywiście, należy jeszcze dodać, że oprócz tego wojennego sentymentu silny jest również ruch mający na celu zbliżenie Chorwacji do Austrii, a przede wszystkim Wiednia. Dość już tej baklavy, tego cevapcici i tak dalej, wiwat strudel i kiełbasa.




Ugrešić Dubravka, „Forsowanie wywiadu rzeki”. W: Drotkiewicz Agnieszka, Dziewit Anna, Głośniej! Rozmowy z pisarkami. Warszawa 2006, s. 78n.

sobota, 6 listopada 2010

Dubravka Ugrešić, „Forsowanie wywiadu rzeki”

To ciekawe, jak bardzo źle została ta książka [Amerykański fikcjonarz] przyjęta w Stanach. Poczuli się jakoś bardzo opresjonowani tym, że się o nich cokolwiek napisało, nie czując zarazem, że też tworzą jakąś opresję, pisząc o kimś innym. W Stanach można znaleźć setki, jeśli nie tysiące książek o Europie Środkowo-Wschodniej, jak tu jest bardzo brzydko, ohydnie, jak ludzie są tu głupi, prymitywni i tak dalej. Rok temu kupiłam tam przewodnik, w zamierzeniu mający być czymś, jak mniemam, zabawnym, pod tytułem Przewodnik po Molvanii, wymyślonym kraju, będącym pewnie skrzyżowaniem Mołdawii z Albanią, z podtytułem Molvania – kraj nietknięty przez współczesną dentystykę. Na okładce, oczywiście, zdjęcie bezzębnego pana pewnie z jakiejś Rumunii, czy innej Serbii. W środku zaś wiele takich zabawnych kadrów osób z problemami dentystycznymi. I to jest złe. Bardzo. Ale nikt nigdy o tym nie napisał, nie przeciwstawił się temu, ponieważ ludzie ze Wschodu przyzwyczaili się do tego, że postrzega się ich jako ludzi brzydkich, bezzębnych, leniwych, szalonych i prymitywnych.




Ugrešić Dubravka, „Forsowanie wywiadu rzeki”. W: Drotkiewicz Agnieszka, Dziewit Anna, Głośniej! Rozmowy z pisarkami. Warszawa 2006, s. 77.

piątek, 5 listopada 2010

Julio Cortázar, „Opowieści o kronopiach i famach”

Ponieważ skryby przetrwają, czytelnicy, i tak już nieliczni, zmienią swoje zajęcia i również zostaną skrybami. Coraz więcej krajów będzie należało do skrybów i fabryk papieru i atramentu – skryby w dzień, a maszyny w nocy, żeby wydrukować to, co skryby wypisały. Pierwsze wystąpią z brzegów domowe biblioteki, a zarządy miejskie zadecydują (już się o tym mówi), że na rozszerzanie ich trzeba poświęcić tereny ogródków dziecięcych. Później padną teatry, domy matki i dziecka, rzeźnie, stołówki, szpitale. Biedacy zamiast cegieł używają książek, łącząc je cementem, i tak powstają ściany, a potem całe chałupki z książek. Ale wtedy książki występują z miast i zajmują wsie, tratując zbiory i pola słoneczników, a zarządowi dróg ledwie udaje się uratować szosy biegnące pośród wysokich książkowych ścian. Czasami któraś z tych ścian wali się, powodując straszliwe katastrofy samochodowe. Skryby pracują bez przerwy, bowiem ludzkość ma szacunek dla powołania, tymczasem druki dochodzą już do brzegu morza. Prezydent republiki dzwoni do prezydentów innych republik i wysuwa inteligentną koncepcję, by nadmiary książek wyrzucać do morza, co odbywa się równocześnie na wszystkich plażach świata. W ten sposób skryby syberyjskie widzą, jak ich książki pochłania morze lodowate, skryby indonezyjskie etc. To pozwala skrybom na powiększenie produkcji, bowiem na ziemi znowu jest miejsce na gromadzenie książek. Nie myślą o tym, że morza mają dno i że na tym dnie już zaczynają się tworzyć góry druków, z początku w postaci lepkiej, a później skawalonej masy, wreszcie twardej podłogi, która, stale się podnosząc, pewnego dnia dojdzie aż do powierzchni. Wtedy wielkie wody zaleją ziemię, nastąpi przemieszczenie kontynentów i oceanów, prezydenci różnych republik zostaną zastąpieni przez jeziora i półwyspy, a inni prezydenci innych republik ujrzą, że przed ich ambicjami otwierają się olbrzymie obszary etc. Algi morskie, obdarzone tak gwałtownym pędem do rozrastania się, albo znikną, albo będą szukały wytchnienia łącząc się z drukami, co wytworzy kleistą mazię, i pewnego dnia kapitanowie wielkiej żeglugi zauważą, że okręty ich ledwie się posuwają, z trzydziestu węzłów schodzą do dwudziestu, do piętnastu, że motory huczą, a śruby deformują się. W końcu wszystkie okręty zatrzymują się w rozmaitych punktach mórz, schwytane przez mazię, a skryby całego świata piszą tysiące egzemplarzy, w których, pełni niebywałej radości, tłumaczą ów fenomen. Prezydenci i kapitanowie postanawiają przemienić statki w wyspy i kasyna, publika ciągnie pieszo po kartonowych morzach do kasyn, na wyspach, gdzie grają najrozmaitsze orkiestry, jest klimatyzacja i gdzie się tańczy do białego rana. Nowe druki gromadzą się na brzegach mórz, ale nie można ich wepchnąć do mazi, więc zaczynają rosnąć ściany druków i rodzą się góry nad ich dawnymi brzegami. Skryby rozumieją, że fabryki papieru i atramentu zbankrutują, więc piszą coraz drobniejszymi literkami, wykorzystując najmniejsze skraweczki każdego arkusza. Kiedy kończy się atrament, zaczynają pisać ołówkiem. Kiedy kończy się papier, piszą na tablicach, kaflach i tak dalej. Powstaje zwyczaj wstawiania jednego tekstu w drugi, ażeby wykorzystywać interlinie, albo też żyletkami skrobie się to, co było napisane, by móc od nowa używać papieru. Skryby pracują powoli, ale jest ich taka ilość, że druki całkowicie już oddzielają lądy od łożysk dawnych mórz. Na ziemi z trudem żyje rasa skrybów, skazana na wyginięcie, zaś na morzach są wyspy i kasyna, czyli transatlantyki, na których schronili się prezydenci republik i gdzie odbywają się wielkie fiesty i przesyła się wiadomości z wyspy na wyspę, od prezydenta do prezydenta, od kapitana do kapitana.




Cortázar Julio, „Koniec końca świata”. W: Opowieści o kronopiach i famach. Tłum. Zofia Chądzyńska. Warszawa 1999, s. 67nn.

czwartek, 4 listopada 2010

Krzysztof Nawratek, „Miasto jako idea polityczna”

[W]spółczesne miasta jako takie, same w sobie, nie mają niemal żadnego znaczenia politycznego. A przecież wielbiciele Miasta europejskiego chętnie powołują się na grecką polis, a Polis była przede wszystkim konceptem politycznym (to od słowa polites – którym określani byli pełnoprawni mieszkańcy polis – pochodzi przecież słowo polityka). Mimo więc wzrostu gospodarczego, przestrzennego czy demograficznego – Miasta umierają. Umierają jako idea polityczna, jako sposób życia ich mieszkańców oparty na samozarządzającej sobą wspólnocie. Choć więc na pierwszy rzut oka może się wydawać, że miasta przeżywają dziś oszałamiający wzrost, w istocie ma miejsce proces odwrotny. Oczywiście – zewnętrzny, fizyczny wymiar miasta rośnie, lecz to, co rośnie, to, co wciąż nazywamy miastem, wcale nim nie jest – to nowotwór, to zmutowana narośl, to karykatura Miasta. To raczej „obszar zurbanizowany” niż Miasto. Miasta umierają i myślę, że tego procesu już się nie da zatrzymać. Śmierć Miasta jednak nie oznacza końca tej idei, którą Miasto było, którą wniosło w historię Europy i świata. Miasta umierają jako pewien koncept życia wspólnoty, lecz ta śmierć nie oznacza, że historia się kończy. Istnieje życie po śmierci. „Obszar zurbanizowany” to opis pewnego fenomenu społeczno-przestrzennego, podczas gdy Miasto było projektem politycznym, społecznym i gospodarczym. Przede wszystkim politycznym. Po śmierci Miasta możemy spodziewać się, że powstanie coś nowego, coś, co będzie nowym pomysłem na siebie ludzi, którzy żyją w dużych skupiskach na małej powierzchni.




Nawratek Krzysztof, Miasto jako idea polityczna. Kraków 2008, s. 16.

środa, 27 października 2010

Roberto Salvadori, „Pejzaże miasta” (4)

Co za piękne czasy, gdy do Jelisiewa przywożono świeże ostrygi! Arystokratyczne luksusy, można by powiedzieć. Ale jeśli dzisiaj z jakiegoś sklepiku doleciałby zapach świeżo złowionej soli, czy byłby to powód do oburzenia? A tymczasem nic z tego: nieliczne sklepy rybne okazują się tylko fabrykami smrodu, te trochę bowiem ryby, którą tam wystawiono – możesz dostać ususzone, wędzone, zapuszkowane. Nigdy świeże. Pociemniałe gładkie kształty – poskręcane lub rozłupane – nie wydają się owocem przejrzystych, obfitych w ryby wód, lecz niepokojącymi zwierzętami doświadczalnymi, które przeżyły nieludzkie eksperymenty genetyczne, albo reliktami owianych mrokiem katastrof. Ktoś będzie musiał mi kiedyś wytłumaczyć, skąd bierze się odraza do świeżych ryb, nękająca ludy słowiańskie zamieszkałe nad Bałtykiem. Jeśli zaś twój wzrok trafi na dział mięsny Jelisiewa, ujrzysz pod szkłem serca, wątroby i całe płuca, które wydają się ulepione z wosku. Bardziej niż ladę sklepu spożywczego przypomina to stół z preparatami w klinice weterynaryjnej. Zresztą jest to miasto Pawłowa, toteż odruch warunkowy sprawia, że myślę o jego biednych psach, o złowrogim Instytucie Medycyny Doświadczalnej, gdzie uczony pracował od chwili jego założenia (1890) aż do swojej śmierci (1936).




Salvadori Roberto, „Blade noce Sankt Petersburga”. W: Pejzaże miasta. Tłum. Paweł Bravo. Warszawa 2006, s. 102n.

wtorek, 26 października 2010

piątek, 1 października 2010

Roberto Salvadori, „Pejzaże miasta” (3)

Te młode kobiety i ich mężczyźni to dzieci i wnuki tych, których zmuszono, by przywlókłszy tu z sobą rozdzierającą nostalgię i głębokie przywiązanie do swojej ziemi, odbudowali miasto i odbudowali sobie życie. Wspaniały rozkwit nowego pokolenia, które chodzi teraz pewnym krokiem po ulicach Wrocławia, dowodzi, że wykorzenienie i przeszczep dały pozytywne owoce: prawie zatarła się pamięć o całkowitej transfuzji krwi do organizmu miejskiego. Zostały po niej jednak wyraziste ślady. W tym samym punkcie Rynku, gdzie od 1813 wznosił się konny pomnik Fryderyka Wilhelma III, wyrasta posąg dramatopisarza Fredry, urodzonego pod Lwowem; siedzi w zamyśleniu pod niebem nowej ojczyzny. Nie wzbudzi zdziwienia, jeśli trafimy na restauracje z tradycyjną kuchnią lwowską. Co do bagażu kulturalnego, pionierzy śląskiego Dzikiego Zachodu przynieśli z sobą dwa cenne ładunki: Zakład Narodowy – bogaty w kodeksy, inkunabuły, rękopisy – założony we Lwowie przez Ossolińskiego w 1817, dziś ulokowany w barokowym pałacu, oraz odsłoniętą we Lwowie 5 czerwca 1894 wspaniałą Panoramę Racławicką namalowaną w dziewięć miesięcy przez dziewięciu malarzy. Kto wchodzi do mieszczącej ją rotundy, staje w słoneczny poranek na wzgórzu w środku potyczki pomiędzy wojskiem rosyjskim i polskimi powstańcami pod wodzą Kościuszki; ma przed sobą pagórkowaty krajobraz oddany z zaskakującym realizmem na ogromnym kolistym malowidle (120 metrów długości, 15 metrów wysokości). Płótno przeniesiono do Wrocławia już w 1946, ale ogromny zwój leżał zagrzebany w jakimś magazynie aż do 14 czerwca 1985: przez prawie 40 lat nie wydawało się stosowne, aby pokazać polskiej publiczności rosyjską przegraną.




Salvadori Roberto, „Podwójne życie Wrocławia”. W: Pejzaże miasta. Tłum. Paweł Bravo. Warszawa 2006, s. 62n.

czwartek, 30 września 2010

„Wall Street”, reż. Oliver Stone

Na ekrany polskich kin wszedł właśnie film Olivera Stone'a „Wall Street. Money Never Sleeps”, kontynuacja jego „Wall Street” z 1987 roku. Przed sprawdzeniem, jak odwieczne problemy z władzą i pieniądzem Stone opakował w realia obecnego kryzysu, postanowiłam odświeżyć sobie lata osiemdziesiąte – i był to strzał w dziesiątkę. Seans „Wall Street” to sugestywny powrót do przeszłości, poniekąd zresztą mitycznej, bo klimat lat osiemdziesiątych, z przyczyn oczywistych, dotarł do Polski dopiero w kolejnej dekadzie, od razu w cudzysłowie i nie na serio. Przeżyjmy to raz jeszcze: białe kołnierzyki kłębiące się na giełdzie wokół telefonów, refleksje nad instytucją, która nic nie tworzy, a przynosi pieniądze, dizajnerskie stoliki bez blatu i rozterki egzystencjalne na tle drapaczy Manhattanu.

W poprzednim „Wall Street”, tak jak w nowym, w roli starego wyjadacza Gekko wystąpił Michael Douglas. W roli młodziaka – Charlie Sheen, w roli ojca młodziaka – ojciec Charliego Martin Sheen, w roli kobiety jako atrybutu sukcesu – piękność tamtych dni, barczysta Daryl Hannah, której wdzięk kulturystki jakoś nie może mnie przekonać. Krótko mówiąc, lata osiemdziesiąte w koncentracie.





Ocena: 4/6

czwartek, 9 września 2010

Roberto Salvadori, „Pejzaże miasta” (2)

Dla każdego, kto lubi dworce kolejowe, przyjazd na Wrocław Główny jest ekscytującym przeżyciem. Smukły i dynamiczny, odznacza się tą szczególną cechą, że będąc stacją przelotową, ma torowisko położone ponad poziomem ulicy (na ogół cechuje to stacje końcowe). Za wąskim przedsionkiem przecina go biegnący równolegle do fasady pełen światła salon-hala o eleganckich proporcjach, z kasami biletowymi. W połowie tej galerii otwiera się prostopadły tunel przebijający dworzec na wylot. Z niego wychodzi się schodami na perony, przykryte czterema dachami z żeliwa i szkła o czystej, oszczędnej strukturze. Jako jeden z najstarszych dworców Europy (1856), jest on jeszcze wyrazem humanistycznej kultury, która odczuwała potrzebę ukrycia i zamazania wdzierającej się kolejowej nowoczesności; to dlatego jego wygląd zewnętrzny nabiera bajkowych rysów średniowiecznego zamku, podobnie jak współczesny Dworzec Moskiewski w Sankt Petersburgu ma postać pałacu, a praskie Hlavní nádraží przypomina kościół.




Salvadori Roberto, „Podwójne życie Wrocławia”. W: Pejzaże miasta. Tłum. Paweł Bravo. Warszawa 2006, s. 61.

środa, 8 września 2010

Andrea Camilleri, „Miesiąc z komisarzem Montalbano”

Jeśli o zbiorze opowiadań detektywistycznych można powiedzieć, że jest nostalgiczny i pełen wdzięku, to „Miesiąc z komisarzem Montalbano” Camilleriego jest właśnie taki. Każde z trzydziestu przedstawionych tu opowiadań to jedna zagadka, osadzona jak pesteczka w pysznej historii. Akcja większości toczy się w drugiej połowie lat 90. XX wieku, miejscami jednak cofa się nawet do lat 20. W retrospekcji i wspomnieniach komisarza oglądamy więc migawkowy przekrój najnowszych dziejów Włoch z perspektywy codzienności. Wojna, powojnie, imigracja, polityka – i ta wielka, i ta lokalna – to oczywiście świetna kanwa dla równie jak one odwiecznych występków. Są tu też jednak przestępstwa zaskakujące pomysłowością, czy to wykonania, czy motywu. Camilleri jak zawsze pisze o człowieku bez złudzeń, ale z humorem, w którym tym razem mniej jest właściwej mu zjadliwości, a więcej pogody ducha.




Ocena: 5/6

niedziela, 5 września 2010

Roberto Salvadori, „Pejzaże miasta”

Wkrótce miasto miało okazać się nie tylko polskie, ale też socjalistyczne, przechodząc w ten sposób z jednego totalitaryzmu w drugi. Do jednego dramatu dochodził drugi. A z Breslau nie pozostawało nic poza wspomnieniem. Jak to ujął w celnym skrócie Garton Ash, „polskie miasto Lwów przeniosło się do niemieckiego Breslau, przekształcając je we Wrocław” (W imieniu Europy, Aneks 1996). Rozwiązanie sprawy zachodnich granic Polski było genialne w swej surowej Realpolitik: „za jednym zamachem Stalin zniszczył Trzecią Rzeszę, związał Polskę z Rosją i stworzył kolejne zarzewie waśni między Niemcami i Polakami”. Dziś jednak musimy stwierdzić, że w ostatecznym rozrachunku te politycznie wymuszone konfiguracje wytrzymały próbę historii, zadając kłam pesymistycznym prognozom z pamiętników Churchilla („Pewnego dnia Niemcy upomną się o swoje terytorium, a Polacy nie będą w stanie ich zatrzymać”) [...].




Salvadori Roberto, „Podwójne życie Wrocławia”. W: Pejzaże miasta. Tłum. Paweł Bravo. Warszawa 2006, s. 60n.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Lem w kosmosie

Wszyscy już wiedzą, że wysyłamy Lema w kosmos, prawda? Ale pewnie mało kto wie, że wokół akcji pojawiły się jakieś dziwne ruchy. Poczytać o tym można tutaj, a zagłosować tutaj. Klikaj w Lema do końca września! Sekunda dziennie. Codziennie.

niedziela, 29 sierpnia 2010

Jacek Dukaj, „Extensa” (2)

Na tyle więc byłem dojrzały – ale jeszcze nie wystarczająco, by rozpoznać, kiedy nie należy już ojcu odpowiadać, zwłaszcza gdy jest to odpowiedź przecząca. Wciąż był on dla mnie przede wszystkim ojcem; człowiekiem, mężczyzną – dopiero potem. Chyba to są te drzwi do prawdziwej dojrzałości: kiedy przez nie przejdziesz, dorośli przestają być istotami z obcej krainy, których motywów i myśli tak czy owak nie docieczesz; stają się natomiast takimi samymi zagubionymi głupcami jak ty, tylko że starszymi [...].




Dukaj Jacek, Extensa. Kraków 2010, s. 21.

piątek, 27 sierpnia 2010

Jacek Dukaj, „Extensa”

To zaczyna się niepostrzeżenie, przeważnie od porażenia banałem.

Któregoś dnia – ile wtedy masz lat? nie więcej niż kilkanaście – zdajesz sobie sprawę, że nigdy już nie będziesz dzieckiem. Nie przeżyjesz po raz drugi ani godziny, ani minuty z tego czasu. Już zatrzasnęły się zwrotnice, wszystko zaprzepaszczone, szanse wszystkie. Jak funkcja falowa – ze wszechmożliwości kollapsujesz do jednego jedynego stanu. Takie i tylko takie dzieciństwo poniesiesz w sobie aż do wieczności. Przegrywasz z każdym dniem.





Dukaj Jacek, Extensa. Kraków 2010, s. 8.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Gert Godeng, „Dzban miodu”

Co za stek bzdur ten cały Godeng wysmażył. Mdły, niesmaczny, krwisty nad miarę. Męka dla ducha, męka dla ciała. O duchu dalej, jeśli zaś chodzi o ciało, to biada temu, kto zwiedziony tematyką („Dzban miodu” to pierwsza część cyklu kryminałów enologicznych, zatytułowanego „Krew i wino”) zechce zapijać lekturę ulubionym trunkiem – pod koniec czytania w najlepszym wypadku stanie mu on w gardle. W przypadku literatury gatunku, a więc czysto rozrywkowej, jest to efekt dość niespotykany, idealnie jednak uzupełnia pozostałe doznania płynące z poznawania Fredrica Druma i jego urzekających przygód.

Nazywam się Drum

Zacznijmy od protagonisty – choć nazywam go tak na wyrost, bo w „Dzbanie miodu” to nie bohater posuwa akcję, ale ona jego, i to mimo obdarzenia go przez autora komicznie bogatym wnętrzem. Fredric Drum, lat 32, to wszechstronnie utalentowany współwłaściciel norweskiej restauracji, a przy tym absolwent kryptologii (czyli czego właściwie – informatyki? a może akademii wojskowej?), mający na koncie czteroletnie badania archeologiczne w Ameryce Południowej, przyjaciół wśród najlepszych światowych naukowców i fachowe publikacje w dziedzinie, w której formalnie nie ma żadnego wykształcenia. Drum ma też za sobą karierę marynarza i taksówkarza, a przed sobą – degustatora wina, czymkolwiek zaś się zajmuje, natychmiast zyskuje renomę i kompetencje eksperckie. Paniczny nieśmiałek w relacjach z kobietami (co nie przeszkodziło mu w zaliczeniu romansu z gwiazdką filmową), a jednocześnie awanturnik, któremu niestraszna walka wręcz. Posiada wprawdzie tylko jedną trzecią knajpy, w której w dodatku sam zasuwa, ale daje mu to zamożność pozwalającą na rozbijanie się po świecie, gdzie również świetnie sobie radzi, bo na okrasę zna milion języków obcych. Jego rzekome znawstwo hieroglifów uzupełnia – jak mu się zdaje – niejakie pojęcie o filozofii, co każe mu prowadzić niedorzeczne rozważania na temat dedukcji, indukcji oraz koloru jako iluzji. Całe szczęście, że Godeng oszczędził mu przynajmniej głupich aforyzmów życiowych, którymi chciał się z czytelnikiem podzielić, wkładając je za to w usta Toba, przyjaciela Fredrica. Druma wyposażył natomiast w cudowny amulet: kryształową gwiazdę, która nadprzyrodzoną mocą zmienia barwy i tym sposobem udziela mu informacji – a intrygujący ten artefakt bohater zdobył zamawiając go sobie u rzemieślnika. Tak wyekwipowany, Drum powinien bić na głowę nawet Bonda, podejrzewam jednak, że autor musiał się nieźle natrudzić, żeby bezpiecznie przeprowadzić bohatera przez 10 tomów cyklu. Fredric bowiem, mimo palety często wspominanych zalet, w praktyce okazuje się kompletnym idiotą, który nieustannie pakuje się w banalne, acz dla niego śmiertelnie zaskakujące pułapki, po to tylko, by nadludzkim wysiłkiem woli wydostawszy się z opresji pakować się w kolejne.

Zabili go i uciekł

Pełen wdzięku i humoru bohater potrafi uratować kryminał o słabej intrydze, skupiając na sobie uwagę czytelnika i odwracając ją od niedostatków fabuły. Fredric Drum takim bohaterem nie jest, toteż całą miernotę powieści widać jak na dłoni. Drum, regularnie uchodzący cudem z zasadzek, w międzyczasie zachowuje się mocno niezrozumiale, tak samo zresztą jak i akcja, która rozwija się irracjonalnie, od przypadku do przypadku. Fredric gdzieś chodzi, coś robi, wysyła tajemnicze depesze, których treść ukrywa przed czytelnikiem (ale i tak od razu jest jasne, co zawierają), a wszystko to nie wiadomo czemu i nie wiadomo po co. Randkuje, popija winko, dla rozrywki gryzmoli hieroglify, ni z tego ni z owego niechcący zabija człowieka, zresztą nie frasując się tym bardziej niż zabiciem szerszenia. A człowiek ten jest złoczyńcą, jak podpowiada Drumowi głos wewnętrzny i wejrzenie w twarz pechowca – i proszę, głos i oko się nie mylą, sam Fredric wróży niegorzej niż amulet. Co nie przeszkadza mu potępiać frenologię (dyscyplinę paranaukową zajmującą się orzekaniem o charakterze człowieka na podstawie kształtu jego czaszki), którą uważa za rasistowską. Od czasu do czasu nawiedzają go nieuzasadnione fabularnie wspominki – jak się okaże na samym końcu, niezbędne do rozwiązania sprawy – po czym znów wpada w sidła i bohatersko z nich umyka.

Byle jak, byle o czym

Gert Godeng, znany wszystkim jako Gert Nygårdshaug, a tylko na potrzeby polskiego wydania cyklu „Krew i wino” przechrzczony na Godenga (tu chętnie bym poznała zdanie osób pomstujących na zmiany tytułów adaptacji filmowych) jest podobno miłośnikiem i znawcą kuchni, wina, archeologii i kultury starożytnej, czyli tego właśnie, co pasjonuje również jego bohatera. Zaskakujące, bo „Dzban miodu” sprawia wrażenie, jakby autor nie tylko poruszanymi sprawami nieszczególnie się interesował, ale nawet nie zrobił podstawowego researchu. Wstawki dotyczące badania języków wydają się równie bezsensowne co wstawki filozoficzne; sama postać Fredrica jest zresztą bzdurna – żeby badać hieroglify trzeba mieć wielką erudycję i gruntowne wykształcenie filologiczne, a nie studia na kryptologii. Już Whorf zauważył – o czym Drum powinien wiedzieć, jeśli temat go rzeczywiście obchodzi – że hieroglifów nie należy traktować jak szyfru do złamania, bo ich twórcy nic przy ich pomocy nie próbowali ukryć, jest to zapis zwyczajnego języka służącego komunikacji, a nie zatajaniu przekazu. Jednak nawet pomijając niewiarygodność kryptologa w roli genialnego filologa-samouka, z rozważań językowych Druma niczego ciekawego dowiedzieć się nie można. Również w detalach powieść wygląda na pisaną – a przynajmniej tłumaczoną lub redagowaną – na kolanie. W pewnym momencie na przykład do bawiącego w nieznanej okolicy bohatera dosiada się ktoś miejscowy i proponuje mu rewanż w szachy. Fredric z miejsca nabiera podejrzeń, że jegomościa zna, co jest o tyle naturalne, że dziwne by było otrzymać propozycję rewanżu, jakiego bądź, od nieznajomego – by po chwili namysłu dojść do wniosku, że jednak nie. W innym miejscu Drum skutecznie się podszywa pod upapranego ziemią wieśniaka rozmazawszy sobie na twarzy krem brązujący (dopowiedzenie dla panów: nie, krem brązujący nie przypomina pasty do butów). Dodajmy do tego niestaranną redakcję i korektę, a uzyskamy pełny obraz czytelniczych rozkoszy.

Norweg podbija świat

O Norwegii, trzeba to wreszcie przyznać, dowiadujemy się niewiele, bo akcja toczy się we Francji, a Norwegii dotyczą tylko retrospekcje bohatera. Być może dowiadujemy się trochę o Norwegach – i jeśli przypominają Fredrica i jego kumpla Toba, to lepiej nie wiedzieć o nich nic więcej. Tob wydaje się zagubionym w popłuczynach po new age'u matołkiem, Drum natomiast wygląda jak personifikacja kompleksów prowincjusza: może i Norwegia jest światową prowincją, może i jedyne, z czego jest znana, to fiordy i platformy wiertnicze, ale ma przecież supermana Fredrica Druma i jemu podobnych bohaterów. Drum ma zaś znajomą, Hiszpankę, obdarzoną tą narodowością chyba tylko po to, żeby autor mógł zaprezentować poczucie wyższości Skandynawa nad potomkami Iberów. Hiszpanka wydaje się osobą zupełnie cywilizowaną, ale tylko dopóki nie wychodzi na jaw, że brak jej piątej klepki, nie potrafi zliczyć do dwóch, a do tego o sobie samej mówi w trzeciej osobie liczby pojedynczej, niczym dziecko, osoba upośledzona czy po prostu literacka figura dzikusa, jak sienkiewiczowski Kali. Przypuszczalnie Godeng pisze ku pokrzepieniu norweskich serc – niech więc sobie krzepną na zdrowie. Moje serce nieprędko za Drumem zatęskni.

***

Ale filozofia nie pomagała. Tob powiedziałby: „Spójrz na byt jak na kostkę cukru, a ty jesteś koniem. Kiedy połykasz kostkę cukru, ty i byt stajecie się nierozłączni. Tak musi być. Ruch kostka cukru-koń jest nieuchronny. Przez całą wieczność”. Tak właśnie Tob mógłby się wyrazić.1

*

„Zewnętrzne trudności wyostrzą twe wnętrze jak klingę”, powiedziałby Tob.2




Ocena: 2/6

1 Godeng Gert, Dzban miodu. Tłum. Grzegorz Skommer. Warszawa 2008, s. 103.
2 Tamże, s. 148.


niedziela, 22 sierpnia 2010

sobota, 21 sierpnia 2010

„Incepcja”, reż. Christopher Nolan

Wymuskany obraz z obłędnym potencjałem. Na pierwszy rzut oka „Incepcja” Nolana sprawia wrażenie sztampowych (jak na fantastykę) dywagacji na temat snu i ludzkiej świadomości, opakowanych w przepiękne, choć naiwne, kino akcji przetykane raczej drętwym wątkiem uczuciowo-rozliczeniowym, do tego efekciarsko inkrustowanych osiągnięciami współczesnej animacji. I właśnie na tym między innymi polega czar „Incepcji” – na oszałamiającym przełożeniu tego, co dzieje się w głowach bohaterów na to, co dzieje się w głowie widza; przełożeniu tak gładkim, że w świat snu mamiący nas z ekranu zanurzamy się niepostrzeżenie i bez oporu niczym we własny sen. Odrywamy nogi od ziemi i dajemy się porwać do lotu nie zauważając w tym nic niezwykłego, by tuż po wybudzeniu z seansu doświadczyć eksplozji sensu, przy każdym kolejnym poruszeniu myśli potęgującej zagadkę: co tak naprawdę się wydarzyło, i coraz wyraźniej odsłaniającej odpowiedź: nie ma żadnego naprawdę. W „Incepcji” bowiem treść w perfekcyjny wręcz sposób odbija się w formie, a obie podlegają logice snu – przy czym nie chodzi tu o banalną pseudologikę niespójności i niedoróbek, która zwyczajowo służy za parawan osłaniający braki fabularne, ale o magiczne prawidłowości rządzące rzeczywistością oniryczną, niewyrażalne w języku jawy, ale znane każdemu, kto kiedykolwiek się od niej oderwał.

M.C. Escher, Klimmen en dalen [Wchodzenie i schodzenie], 1960.

Punktem wyjścia jest możliwość schodzenia w głąb snu, w kolejne sny we śnie, w dodatku niekoniecznie własnym – a tym samym coraz głębszego zakotwiczania się w cudzej głowie i kradzieży (ekstrakcji) ukrytych tam treści lub zasiania (incepcji) własnych. Jednak coś, co w optyce rzeczywistości byłoby schodzeniem na coraz niższe poziomy, w świecie snu jest jak chodzenie po schodach Penrose'a. Tylko pozornie wiodą one w dół, bo choć każdy kolejny podest powinien być niższy, to – paradoksalnie – nie jest. Iluzja nie sprawia kłopotu, dopóki dajemy się jej prowadzić, ale gdy tylko uświadomić sobie paradoks, wyobraźnia ulega intelektowi (który nie zniesie sprzeczności) i schody urywają się nad przepaścią. Schody Penrose'a – leitmotiv filmu – można uznać za symbol nie tylko fizyki świata snu, ale również samych jego zrębów, jego ontologii i epistemologii. Rozróżnienie na rzeczywistość i sen, prawdę i iluzję, sens i absurd jest przecież możliwe tylko z perspektywy tych pierwszych – w świecie snu, iluzji czy absurdu próżno poszukiwać punktów oparcia potrzebnych dla skonstruowania binarnych opozycji. Inaczej niż w realnym świecie, nie ma tu wyróżnionej perspektywy, siłą rzeczy nie ma więc prawdy (ani jej zaprzeczenia), a zagadka, przed którą stajemy nie ma rozwiązania. Punkt wyjścia, grunt, poziom zerowy, to co uznamy za tzw. rzeczywistość – jest umowny, tak jak poziom zerowy w przypadku schodów Penrose'a.

M.C. Escher, Klimmen en dalen (fragment).

Wdzięk „Incepcji” polega na tym, że Nolanowi udało się przy pomocy linearnej fabuły przedstawić historię rozgałęzioną i zapętloną jak niewyobrażalna w trzech wymiarach figura w jakiejś szalonej nieklasycznej geometrii. Filmowi można jednak zarzucić, że zachwyt, który budzi rodzi się głównie w intelekcie, a nie w sercu. Finezyjna konstrukcja przypomina wciągającą układankę z mniej wciągającym obrazkiem, całości po prostu brak iskry. I tylko dlatego moja wahająca się ocena osunęła się pół stopnia w dół.




Ocena: 5/6

czwartek, 19 sierpnia 2010

Marcel Proust, „W stronę Swanna” (4)

[S]tare panny, przez wstręt do pospolitości, tak daleko posuwały sztukę spowijania aluzji osobistych w przemyślne peryfrazy, że aluzja przechodziła często niepostrzeżona nawet przez tę osobę, do której się zwracała.




Marcel Proust, W stronę Swanna. Tłum. Tadeusz Żeleński (Boy). Warszawa 2001, s. 41.

środa, 18 sierpnia 2010

„Czarny Piotruś”, reż. Miloš Forman

Trudno by chyba znaleźć lepsze uzasadnienie potocznego użycia wyrażenia „czeski film” niż „Czarny Piotruś” Miloša Formana. Scenariusz pełen jest scen ciętych tuż przed puentą, a mimo to układających się w jasną historię o tym, co w życiu obok głównego nurtu, co wypełnia przestrzeń pomiędzy wydarzeniami wpisywanymi do życiorysu, a co w istocie jest jego właściwą treścią. W czterdzieści kilka lat po premierze (film powstał w roku 1964) „Czarny Piotruś” nadal zwraca uwagę oryginalną narracją i naiwną, paradokumentalną grą aktorów (głównie, zdaje się, naturszczyków).

Śledzenie dawnych eksperymentów reżyserskich jest zajmujące, ale bardziej niż one zwraca uwagę utrwalona na taśmie Czechosłowacja. Akcja rozgrywa się na tle czeskich pejzaży miejskich z pierwszej połowy lat 60., a realia demoludów, stanowiące wtedy po prostu naturalną scenografię, są dziś jednym z wiodących smaczków. Malutkie sklepiki branżowe, ploteczki sprzedawczyń na zapleczu, prostota ekspedienckich kitli i opakowań karmelków, perspektywy kariery (jako kierownika supersamu) i reprodukcja „Śpiącej Wenus” Giorgionego służąca jako zamiennik świerszczyka – wszystko to buduje niezamierzenie nostalgiczne tło. W tym samym mieście znaleźć można budzącą zazdrość (nawet mimo czarno-białego nagrania) wielkomiejską starówkę, półwiejski dancing pełen wytapirowanych lal i rodzinę kultywującą w domu całkiem wiejskie obyczaje.

W izbie dziennej, do której wchodzi się wprost z zewnątrz (w kącie piec z fajerkami, przy drzwiach wejściowych wieszak z zestawem metalowych pokrywek) toczy się praktycznie całe życie rodziny – matka wyrabia domowy makaron, ojciec zabija czas lekturą, syn na zydelku reperuje buty przed wyjściem, a przy wieczornym myciu zębów składa sprawozdanie z dnia przed troskliwie dociekliwymi rodzicami. Nad wszystkim zaś z obrazu sprawuje pieczę wszechwidząca Panienka z Dzieciątkiem. Nie dziwi, że niemal nieprzerwana współobecność – czy po prostu bezustanne siedzenie sobie na głowie – przekłada się na nadmierną bliskość emocjonalną. Rodzice nie potrafią uwolnić psychicznie syna, choć ich przywiązanie właściwie bardziej zniewala ich samych. Syn, Piotruś, mniej lub bardziej udatnie wyrywa się na świat bez ich przyzwolenia, powoli torując sobie drogę przez dojrzewanie w dorosłość. Forman przy pomocy kilku zamaszystych scenek rodzajowych pokazuje, jak bardzo ten etap zastaje rodziców nieprzygotowanych. Dziecko jest zawsze dojrzalsze niż się spodziewają, spóźnione są zarówno rozmowy wychowawcze, jak i stopniowe wycofywanie się z nich – nastolatek sam zaczął się już wycofywać. Dla dziecka z kolei jest to młodzieńczy okres stawiania granic i ćwiczenia strategii wobec rodzicielskiego natręctwa: prób wnikania w jego świat (wścibstwo) oraz prób dzielenia się swoim (nieproszone rady). Z drugiej strony, nastolatek musi się uporać nie tylko z nadopiekuńczością rodziców, ale i ze swoją skłonnością do opierania się na ich pomocy. Może z nawyku, może z dziecięcej wiary, że tatuś wie wszystko, co i rusz szuka wskazówek u dawnego autorytetu, by następnie z konsternacją wysłuchiwać niedorzecznych wywodów lub, próbując reanimować rwącą się więź, drążyć temat i odsłaniać rosnącą bezradność ojca. I tak, metodą prób i błędów, zmagając się z rodzicami, a także z dziewczyną i rówieśnikami, z własną nieśmiałością towarzyską i z wyzwaniami w wakacyjnej pracy, bohater wykuwa własny model męskości. Jaki? – tego się nie dowiemy, bo historia urywa się kiedy Piotruś przepoczwarza się jeszcze z chłopca w mężczyznę. Zostawiamy go z sypiącym się śmiesznie wąsem i pacholęcym uśmiechem, z zapowiedzią przyszłej siły i powagi w oczach, ale też z ojcem, któremu rola czeskiego macho ciąży tak bardzo, że nieszczęśnik się w końcu zawiesza.




Ocena: 4/6

niedziela, 8 sierpnia 2010

Marcel Proust, „W stronę Swanna” (3)

Kiedy siostry babki objawiły zamiar wspomnienia w obecności Swanna o tej notatce w „Figarze”, ciotka odradziła im. Za każdym razem kiedy widziała czyjąś wyższość – choćby najmniejszą – której nie posiadała, wmawiała w siebie, że to nie jest wyższość, ale upośledzenie, i żałowała tej osoby, aby jej nie musieć zazdrościć.




Marcel Proust, W stronę Swanna. Tłum. Tadeusz Żeleński (Boy). Warszawa 2001, s. 40n.

sobota, 7 sierpnia 2010

„Punkt zapalny”, reż. Takeshi Kitano

Film „Punkt zapalny” Takeshi Kitano reklamowano jako japońskie kino gangsterskie, reżysera zaś porównywano po nim do Quentina Tarantino. Jeśli japońskie kino gangsterskie ze swej natury jest parodią amerykańskiego, to porównanie jest doskonałe – Kitano nakręcił bowiem spleciony z popkulturowych klisz pastisz.

„Punkt zapalny” zaczyna się jak amerykański romans baseballowy, w którym nieco prostacki, ale słusznie pewny siebie trener prowadzi słabą drużynę do zwycięstwa, odkrywając po drodze talent w nieśmiałym i zagubionym cherlaku, przeistaczającym się w zdobywcę decydujących w meczu punktów, a przy okazji – także serca wybranki. I od razu jest dziwnie, bo najbardziej amerykańska fabuła świata ma się rozegrać w Japonii, trener wprawdzie bucha prostactwem, ale charyzmatycznego lidera z siebie nie wykrzesze, a kandydat na przyszłego pogromcę serc w kluczowych momentach meczu, nawet jeśli akurat nie tkwi w stojącej nieopodal boiska wygódce, i tak nie jest w stanie trafić piłkę. Między meczami chłopak pracuje na stacji benzynowej, podkochując się w zwiewnej kelnerce i zbierając cięgi od sfrustrowanych klientów. Zamiast pogodnego romansu kroi się więc dramat społeczno-obyczajowy o wzruszeniach wieku dojrzewania, prowincji i braku perspektyw.

Jednak nie. Problemowe kino familijne kończy się znienacka – wskutek nieporozumienia, pecha i niedostatku potulności młody bohater zadziera z yakuzą, wplątuje w konflikt kumpla, byłego gangstera, i oto... Oto zaczyna się szaleńcza odyseja poprzez świat jak z fantazji nastolatka, który przedawkował kino klasy C. Ciemne typy, niecne podstępy, zawrotne kobiety, nielegalne spluwy i zdradliwe życie nocne – a co krok, to zbrodnia. Piętrzą się komiksowo przerysowane sceny, trup ściele się coraz bardziej bez sensu, wszystko zaś przetykane jest osobliwościami w rodzaju sposobienia się do przestępczych porachunków poprzez medytację pośród kwiatów strelicji. W centrum wydarzeń – choć na ogół w roli obserwatora – schowany w cieniu przyjaciela wyrostek, chłonący niezwykłe wrażenia, a jednocześnie wyczekujący powrotu do codziennej rutyny i pracy na stacji benzynowej.

Fabuła z minuty na minutę rozwija się coraz bardziej nieobliczalnie, zakrawając na absurdalny żart. A że jest to żart opowiadany z iście japońskim wyrazem twarzy, trudno wychwycić momenty, w których należy się śmiać. Dopiero sama końcówka ustawia wszystko na właściwym miejscu, neutralizując wzbierającą przez cały seans niedorzeczność. Co jednak nie czyni filmu – wstecznie – zabawniejszym.




Ocena: 3/6

czwartek, 5 sierpnia 2010

Marcel Proust, „W stronę Swanna” (2)

Otóż dziadek był ciekawy wszystkich drobnych faktów zdolnych dopomóc mu do wniknięcia myślą w prywatne życie ludzi takich jak Molé, jak książę Pasquier, jak książę de Broglie. Zachwycony był wiadomością, że Swann bywa u osób, które ich znały. Przeciwnie, ciotka wyłożyła sobie tę wiadomość w sensie ujemnym dla Swanna; ktoś, kto szukał znajomości poza kastą, w której się urodził, poza swoją „klasą”, deklasował się dotkliwie w jej oczach. Zdawało się jej, że taki człowiek wyrzeka się nagle owocu wszystkich swoich chlubnych stosunków z ludźmi dobrze sytuowanymi, stosunków zaszczytnie podtrzymywanych i gromadzonych dla swoich dzieci przez przewidujące rodziny. (Swojego czasu ciotka zerwała wręcz znajomość z synem zaprzyjaźnionego z nami rejenta, ponieważ ożenił się z księżniczką krwi i tym samym spadł dla niej z szanowanej rangi syna rejenta do rzędu owych awanturników, eks-lokajów lub masztalerzy, których, jak mówią, królowe obdarzały czasem swoimi łaskami.)




Marcel Proust, W stronę Swanna. Tłum. Tadeusz Żeleński (Boy). Warszawa 2001, s. 39.

środa, 4 sierpnia 2010

„Wyrównanie rachunków”, reż. Jonathan Teplitzky

Kwintesencja gatunku, komedyjka gangsterska z tradycyjną fabułą: banda przesympatycznych patafianów miota się między kolejnymi przekrętami a żywotem człowieka poczciwego. Konwencję lekko przełamuje plączący się w pierwszym planie Sam Worthington, ślamazarny przystojniak z sąsiedztwa, obnoszący ten samiusieńki wyraz twarzy, co sześć lat później w „Avatarze”. Jeśli jednak przymknąć oczy na romantyczno-dramatyczną aurę rozsnutą nad tą postacią, pozostaje czysty popis wdzięku i sprytu wszelkiej maści policjantów i złodziei, kiwających się nawzajem we wszystkich możliwych konfiguracjach. Pociesznie nieporadny właściciel plajtującej knajpy w duecie ze swoim głupim jak but pomagierem, wredny, choć pełen uroku, sierżant sukinsynek, nieskończenie opanowany (choć nie do końca panujący nad sytuacją) superglina... Gwiazdą wieczoru jest jednak David Wenham, aktor z grupy tych, którym płaci się nie za rozpoznawalność, ale przeciwnie, za to, że w kolejnych rolach są nie do poznania (wiecie, że Faramir z „Władcy Pierścieni” przewinął się w „Mrocznym mieście”? No właśnie). Tu w absolutnie cudownej roli ujmująco niewydarzonego ćpuna, która z pewnością oczaruje fanów detektywa-lumpa Eduarda Mendozy. Facet kradnie show, a scena przesłuchania przed sądem, choć fabularnie epizodyczna, przyćmiewa wszystko. Historyjka jakich wiele, dzięki obsadzie gwarantująca udany letni wieczór.




Ocena: 4/6

wtorek, 20 lipca 2010

Herta Müller, „Niziny” (3)

Mama szyła tylko wieczorami, kiedy dom był wysprzątany, podwórko zimne i tak przepełnione nocą, że nie dało się na nie wyjść.

Podczas dnia mama nie miała czasu na szycie. I powtarzała kilka razy dziennie, że nie ma czasu, że nigdy nie upora się ze wszystkimi pracami. Szycie nie było pracą, dlatego szyła wieczorami.

Mama harowała nieustannie. Ludzie we wsi jednak nie chwalili jej pracowitości. Za to o sąsiadce mówili, że jest nic niewarta, że czyta książki w jasny dzień, że całe gospodarstwo stoi u niej na głowie i że jej mąż nie jest więcej warty od niej, ponieważ toleruje to wszystko.


Cytat w sam raz na setną notkę na blogu książkowym.




Müller Herta, „Niziny”. W: Niziny. Tłum. Katarzyna Leszczyńska. Wołowiec 2006, s. 76n.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...