sobota, 19 września 2009

Stanisław Lem, „Dzienniki gwiazdowe” (2)

Jest tak, jak mówisz, ale nie jest tak, jak myślisz. [...] To, co powiedziałeś, jest tedy nieprawdą – ale tylko w twoich ustach. Gdybym to ja powiedział albo którykolwiek z obecnych ojców, słowa te znaczyłyby coś zupełnie innego.



Stanisław Lem, „Podróż dwudziesta pierwsza”. W: Dzienniki gwiazdowe. Kraków 2006, s. 134.

piątek, 21 sierpnia 2009

Andrea Camilleri, „Obietnica komisarza Montalbano”

Problemy społeczne, zawsze obecne w cyklu o komisarzu Montalbano, tym razem wysuwają się na plan pierwszy. Motywem przewodnim uczynił Camilleri nielegalną imigrację, łamiąc nad światem ręce z przejęciem godnym Mankella. W zestawieniu z sycylijskim tłem robi to wrażenie dość przygnębiające, ale kontrast łagodzi na szczęście niezmiennie zgryźliwy humor. Komisarz Montalbano się starzeje, czego świadomość niezbyt dobrze mu robi, a już na pewno nie łagodzi obyczajów; do tego planuje odejście z policji, która zanadto się według niego zdeprawowała. Ład społeczny się wali, świat się kończy, Vigata upada, właściciel ulubionej restauracji Montalbana przechodzi na emeryturę – zło napiera zewsząd z taką mocą, że komisarzowi ledwo starcza serca na poszukiwania nowego lokalu ze smażonymi barwenami, a do utarczek z ukochaną Livią nie ma już głowy. Ekipę z komisariatu też tknęła dojrzałość: ustatkowany uczuciowo Augello poczciwieje, zawsze niezawodny pedant Fazio zmienia się w anioła, ofermowatość Catarelli zostaje oswojona, a on sam w pełni zaakceptowany w roli dobrego dzieciaka. Zaskakuje za to sekret nieeksponowanego wcześniej Torretty. Natomiast bez pośpiechu rozwijane wątki kryminalne w końcu się w dość przewidywalny sposób zazębiają, a komisarz wprawia w zdumienie podwładnych wyskokiem, który kwestię dymisji pozostawia nierozstrzygniętą.

***

Schodząc niżej, musiał się powstrzymać, by nie zaśpiewać na całe gardło. Do tej chwili nie popełnił ani jednego błędu.

Jego szczęście trwało jednak krótko, ponieważ zaraz się przekonał, jak ogromnie trudno jest iść w długich gumowych butach po suchym piasku. [...] Usiadł więc na ziemi i spróbował ściągnąć prawy but. Zsunął się on trochę z uda, ale ugrzązł na wysokości kolana. Montalbano podniósł się i ponowił próbę na stojąco. Poszło jeszcze gorzej. Zaczął się pocić i kląć. Wciskając obcasy między dwa wystające ze skalnej ściany kamienie, zdołał w końcu zdjąć oba buty. Poszedł dalej boso; w jednej ręce niósł nożyce, w drugiej buty. Nie zauważył po ciemku kępy ciernistego zielska i setka uszczęśliwionych kolców wbiła mu się w podeszwy.1

*

„Litość umarła”, jak w proroczych słowach piosenki czy jakiegoś wiersza z dawych lat. Konały też chyba powoli współczucie, braterstwo, solidarność, szacunek dla starców, chorych, dzieci, dogorywały reguły współżycia...

– Nie bądź zasranym moralistą – powiedział Montalbano do Montalbana. – Postaraj się raczej coś z tym zrobić.2

*

– Opowiedzieliście tym z drogówki to, co opowiedzieliście mnie?
– Nie.
– Dlaczego?
– Nie pytali.

Żelazna logika: nie ma pytań, nie ma odpowiedzi.

– Ja za to pytam was wyraźnie: sądzicie, że to dziecko przejechano umyślnie? [...] wy, w głębi duszy, co o tym myślicie?
– Ja nie myślę, panie. Ja nie chcę już myśleć. Świat jest teraz zbyt ponury.

To ostatnie zdanie miało decydujące znaczenie. W jego świetle stawalo się jasne, że chłop jednak wyrobił sobie opinię o tym wydarzeniu: małego przejechano umyślnie, został zmasakrowany z niewiadomych przyczyn. Zaraz potem wieśniak zapragnął wykreślić sprawę z pamięci. Świat się zmienił, jest teraz zły. Lepiej o tym nie myśleć.3



Ocena: 4/6





1 Andrea Camilleri, Obietnica komisarza Montalbano. Tłum. Krzysztof Żaboklicki. Warszawa 2009, s. 237n.
2 Tamże, s. 22.
3 Tamże, s. 102.

czwartek, 20 sierpnia 2009

Andrzej Łapicki, „Rekwizytornia”

Węgrzynowi i Junoszy zawdzięczam moją miłość do Rittnera, a szczególnie do Małego domku. Pomimo zakazów [w czasie okupacji niemieckiej – M.] byłem na tym przedstawieniu w Komedii. I cieszę się, że byłem, bo takiej sceny, jak między Doktorem-Węgrzynem i Sędzią-Junoszą, nigdy już nie widziałem.

W 1955 chyba – p. Dziunio zlecił mi prowadzenie zajęć aktorskich na wydziale reżyserskim PWST. Oczywiście wziąłem jako materiał scenę Sędzia – Doktor. Doktorem był Konrad Swinarski. Zagrał znakomicie. Zresztą najpierw odegrałem przed nim Węgrzyna. Kiedy p. Dziunio odbierając pracę podziękował mi za dobrą robotę, przyznałem się do grzechu okupacyjnego, licząc na żartobliwe rozgrzeszenie. Ale tam – p. Dziunio zlodowaciał i szybko się pożegnał. Ciekawe, że niedawno opowiedziałem tę anegdotę w Szkole przy większym audytorium i też reakcja nie była zbyt aprobująca.

Ciekawe również, że granie pod okupacją sowiecką w latach 1939-41 nie było uważane za czyn nieobywatelski. Odwrotnie – dochodziły wieści o świetnym teatrze Węgierki w Grodnie, a potem w Białymstoku. A kiedy po przesunięciu frontu do Warszawy przyjechała Szaflarska z Wilna, Kreczmar ze Lwowa mieliśmy już pełny obraz nie zawsze przecież narodowego i polskiego teatru.

Jeden Stanisław Daczyński, mój profesor, miał na ten temat zdecydowane zdanie. Kiedy go zapytałem: „Panie profesorze, dlaczego pan nie grał we Lwowie?” – oburzył się – „Coś ty, ja u bolszewików?”. Zastanowiłem się, ale tylko niestety przez bardzo króciutką chwilę.

Myślę, że takie odrębne potraktowanie grania w latach 39-41 w sowieckiej zonie usprawiedliwiło i bardzo ułatwiło wejście w II kolaborację.

[...]

I tak sobie myślę: na pewno idea bojkotu grania była słuszna, ale z drugiej strony – podawać Niemcom wódkę, dziękować za napiwek – to nie naruszało godności, a grać Fredrę czy Rittnera tak? Zresztą zrozumiałe, że takie knajpy, jak U Aktorek czy u Elny Gistedt przyciągały publiczność. No, bo jak to, być obsłużonym przez Leszczyńskiego, Barszczewską czy Kreczmara? Sam po opyleniu na lewo wagonu niemieckiego cementu wydałem bankiet u Elny Gistedt – na bankiecie był Staszek Bugajski z Zosią Mrozowską i ja z Hanką de L. Obsługiwał nas nasz ukochany profesor Jan Kreczmar. Co zbliżał się, żeby nalać wódkę, to myśmy wstawali. Męczący to był bankiet.

Ale to już przeszłość, wszystko się spaliło, teraz siedzę i jem w Krakowie zupkę z Ortymem. Mieszkamy – Staszek, Zosia i ja w schronisku dla bezdomnych artystów na Skawińskiej bocznej [...]. Obiady jemy na św. Anny. [...] A bolszewik coraz bliżej. [...] Którejś nocy, dobrze podpity, obudzę się wśród szkła i gruzu na podłodze – to wysadzono most Dębnicki. A na dole z ulicy krzyk – „Iwan, wpierod!”.

Jedno się skończyło, zaczęło się drugie.


Warszawa, kwiecień 1992




Andrzej Łapicki, „Moja okupacja teatralna”. W: Rekwizytornia. Izabelin 2004, s. 64-67.

środa, 19 sierpnia 2009

Gibran Khalil Gibran, „Szaleniec”

Gibran Khalil Gibran (1883-1931), według słów polskiego wydawcy poeta i filozof, urodził się w Libanie, w rodzinie maronickiej, a w wieku 12 lat wyemigrował do USA. „Szaleniec” to zbiorek krótkich form, noszących cechy i paraboli, i anegdoty, i prozy poetyckiej. Ta mieszanka, w której charakterystyczny ton wschodnich przypowieści przenika nuta zachodniej nonszalancji, rodzi pewien dysonans.

W opowiastkach Gibrana pobrzmiewa bowiem fałsz. Być może to wina przekładu lub oddalenia kulturowego, być może jednak – ślad wewnętrznej miałkości. Przypowieści utrzymane są w klimacie medytacji, z domyślną figurą Mędrca (skrytego za maską Szaleńca) w roli podmiotu, można więc się spodziewać prostych słów delikatnie oświetlających rzeczywistość. To oczekiwanie tylko częściowo zawiesza pierwszoosobowa narracja subiektywizująca przypowieści, jakby Szaleniec odżegnywał się od naszego zaufania – tylko częściowo, bo kiedy narrator staje się jedną z postaci, towarzyszy mu często jego dusza, która przejmuje wtedy funkcję źródła mądrości. Stylizacja jest jednak bałamutna – za dużo tu zamętu, za dużo zgrzytów, wśród których ginie nastrój spokoju i zadumy, za dużo taniego żartu, prostackiego w swej oczywistości. Refleksje pełne lekkości i uśmiechu przeplatają się z trafnymi, ale dość powierzchownymi obserwacjami społecznymi, kryjącymi często równie płytkie prawdy ogólne. Opór pogłębia niebudząca zaufania osoba narratora. Szaleniec jest człowiekiem rozgoryczonym i skłóconym z rzeczywistością; na osamotnienie, czy nawet odrzucenie przez świat, odpowiada politowaniem i dystansem tak zimnym i gorzkim, że przypominającym pogardę. Brak mu wyrozumiałości i pogody ducha, ożywiających humor mądrością, bez której przeradza się w szyderstwo. Ludzie, choć opisywani z beznamiętnością sugerującą neutralność, w istocie pokazani są jako mali – nie małością budzącą czułość, ale małością krzywą, prowokującą niechęć, która przepełnia narratora nawet w trakcie modlitwy. Sam, jeśli czuje się mały, to nie wobec Boga i świata – jeśli już, to chyba tylko wobec własnych myśli. Fałszywą głębię dodatkowo mąci nurt satyry obyczajowej i politycznej, wyrażający się w anegdotach o zbyt łatwych puentach. Zamiast mądrości Wschodu – rozczarowujące efekciarstwo.


Ocena: 3/6

wtorek, 4 sierpnia 2009

Szczepan Twardoch, „Prawem wilka”

Wielcy ludzie zawsze mają w sobie coś z dziecka, gdyż dorośli stajemy się, gdy przestajemy marzyć o wielkości i godzimy się, że nasze życie, przeciętne, nie odróżniać się będzie od tysięcy żywotów, wiedzionych przez przechodniów z ulic średniej wielkości miast.



Szczepan Twardoch, „Maniera tenebrosa”. W: Prawem wilka. Warszawa 2008, s. 134.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Ivo Andrić, „Opowiadania o bracie Piotrze; Rozmowa z Goyą”

Wszystko co dawne jest zawsze lepsze, a najlepsze to, czego nigdy nie było.1

*

Jak tylko nas Hamzaga przyciśnie, to [gwardiana] zaraz ogarnia gorączka i nic tylko: siodłaj konia! On myśli, że jak go koń wytrzęsie i droga zmorduje, to nam od tego będzie lepiej. [...] A nie jest to ani pierwsza, ani ostatnia opresja, która na nas spadła. Byli i gorsi hamzowie niż Hamzaga. Ale gwardiana nikt nie przekona. Wbił sobie do głowy, że czegoś takiego nigdy jeszcze nie było. Oj, bywało, powiadam mu, bywało, tylko że ty wtedy nie byłeś gwardianem, a kto inny się męczył. On mi tu będzie tłumaczył, co to są kłopoty i przemoc! Opowiedziałem mu, jak jedna kobieta z Sarajewa rodziła i z bólów porodowych krzyczała na całe gardło. Matka ją uspokajała [...]. A ta ciągle powtarza: „nie wiesz ty, matko, co to jest za męka dziecko rodzić!”2






1 Ivo Andrić, „Żart w Samsurowym Zajeździe”. Tłum. Irena Olszewska. W:
Opowiadania o bracie Piotrze; Rozmowa z Goyą. Łódź 1977, s. 126n.
2 Tamże, s. 127n.

czwartek, 30 lipca 2009

Albert Camus, „Obcy”

Przesłuchanie rozpoczęło się. Najpierw powiedział, że mówiono mu o mnie jako o człowieku zamkniętym i milczącym, chciał wiedzieć, co o tym sądzę. „Nie mam nic ważnego do powiedzenia, więc milczę”. [...] „Dlaczego odczekał pan chwilę między pierwszym a drugim strzałem?” Raz jeszcze zobaczyłem czerwoną plażę i poczułem na czole słoneczną spiekotę. Tym razem nic nie odpowiedziałem. W ciszy, która nastąpiła, sędzia zdradzał oznaki podniecenia. Usiadł, zmierzwił włosy, oparł łokcie o biurko i pochylił się ku mnie z dziwnym wyrazem twarzy: „Dlaczego, dlaczego strzelił pan do leżącego ciała?” Tu znowu nie potrafiłem odpowiedzieć. Sędzia przesunął ręką po czole i zmienionym głosem powtórzył pytanie: „Dlaczego? Musi mi pan powiedzieć. Dlaczego?” Ciągle milczałem.1

*

Od razu spostrzegłem, że mówi mi ty, ale miałem go już dosyć. Upał wzmagał się z każdą chwilą. Jak zawsze, kiedy chciałem uwolnić się od kogoś, kogo słuchałem z trudem, tak i teraz zrobiłem potakującą minę. Ku memu zdumieniu triumfował.2


1 Alber Camus, Obcy. Tłum. Maria Zenowicz-Brandys. Kraków 2003, s. 47n.
2 Tamże, s. 49.

środa, 29 lipca 2009

Ivo Andrić, „Przeklęte Podwórze”

Zasypali go pytaniami. Młodzieniec mrużył oczy, bo go raziło światło, i wciąż rzucał niespokojne spojrzenia w ciemne kąty. Nie potrafił dać sobie rady, nie mógł dobrze zrozumieć i oddzielić od siebie poszczególnych pytań. Naraz zauważył, że ten chudy podszedł bliżej, podniósł głos i mówi do niego „ty”.

– No, dalejże, mów!

Cała jego uwaga zatrzymała się na słowach policjanta. Poczuł się zhańbiony, upośledzony, osłabiony i jeszcze mniej zdolny do tego, by się bronić. Wina i nieszczęście nie polegają na jakimś jego „celu”. Człowiek jest winien, jeśli go przyprowadzą (lub sam przyjdzie) przed takich ludzi i musi słuchać ich pytań, na które nie ma odpowiedzi. Chciał to powiedzieć – myślał, że mówi – a milczał.




Ivo Andrić, Przeklęte Podwórze. Tłum. Jan Wierzbicki. Warszawa 1959, s. 92.

czwartek, 16 lipca 2009

Eduardo Mendoza, „Oliwkowy labirynt”

Kryminalna intryga znów porywa pechowego pensjonariusza barcelońskiego szpitala dla psychicznie chorych. „Oliwkowy labirynt” Mendozy to druga część trylogii, w Polsce wydana jako trzecia (część trzecią wydano jako pierwszą) i jako trzecia uparcie lansowana przez wydawnictwo, co doskonale wpasowuje się w wariacki charakter całości. Szalony bohater jest tu jeszcze bardziej szalony, jeszcze bardziej inteligentny i jeszcze bardziej niedomyty niż w części pierwszej (w wersji polskiej – drugiej), a jego pogmatwane ścieżki wiodą przez fabularny labirynt ku niedorzecznej kulminacji pod patronatem nadziewanej oliwki, która zgodnie z logiką powieści okazuje się symbolem pozbawionym znaczenia.


Ocena: 4/6

środa, 15 lipca 2009

Janusz Głowacki, „Jak być kochanym”

„Jak być kochanym” Janusza Głowackiego to zbiór felietonów z czasów głównie późnego PRL-u, które odpowiednio dozowane wciąż tną ostrym dowcipem. Natomiast przy większych dawkach lektury co i rusz przypominały mi się wątpliwości Barańczaka dotyczące oceny peerelowskiej literatury opozycyjnej: w czasach działania cenzury zręczne aluzje cieszą, tym samym chwilowo podnosząc wartość utworu, ale gdyby cenzury nie było i można by to samo napisać wprost, mogłoby się okazać, że wyszukana forma często przemyca mało odkrywczą treść, a największy atut tekstu to puszczanie do czytelnika oka za plecami władzy. (Nie to, żeby jeden Barańczak nad tym myślał, ale akurat on mi się przypominał, więc o nim wspominam.) I rzeczywiście – Głowacki PRL chytrze wykpił, wydrwił i wykiwał, ale niewiele z tego przecież wynika, a 20 lat po transformacji satysfakcja niewielka. W dodatku ironia jest tu na tyle intensywna, a zarazem metodyczna (a mówiąc wprost: powtarzalna), że teksty czytane seryjnie wręcz męczą. Żeby docenić ich humor, trzeba zachować rytm lektury właściwy felietonom.

***

Cenzura była tymi tekstami cokolwiek skołowana, ale część czytelników też. Więc dostawałem listy, że owszem, Głupia sprawa, świetna, ale Ulisses chyba jednak lepszy. A kiedy napisałem, że Kmicica w Potopie nie powinien grać Olbrychski tylko Kapitan Kloss, dostałem ponad sto listów z wyrazami solidarności. Patrz felietony Od przodu i Od tyłu.

Na pomoc cenzorom wezwano specjalistów. Postępowi docenci z Katedry Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego rozpoczęli na ulicy Mysiej, gdzie mieścił się cenzury urząd główny, cykl wykładów na temat: „Aluzja prosta i złożona w dziele literackim”. Czytelnikom, niestety, nikt z pomocą nie przyszedł.1

*

Wyjechałem z Polski na tydzień, osiem miesięcy temu. Pierwsze dwa przeszły mi na ciężkim polskim alkoholizmie. Wracać? Nie wracać? Co będzie, jeżeli wrócę? Co będzie, jak nie wrócę?

Przestałem pić, ale za wiele to nie pomogło. Pomyślałem, że jeżeli nie zacznę pisać, wykończę się na dobre. Pisać po polsku, ale bez cenzury.

Ci, których szczęśliwie nie dotknęło pisanie „pod cenzurę”, omijanie jej, oszukiwanie, tworzenie systemu aluzji i parabol, nie rozumieją, o czym mówię... Teraz mogę pisać wprost. Cały wypracowany przez lata warsztat zaczyna zgrzytać i sypać się. Następna reakcja. Mogę pisać to, co chcę, więc muszę iść na całość. Polska jest zakneblowana, ale ja nie. Trzeba mówić prawdę, oskarżać.

Napisałem i wyrzuciłem. Z literaturą nic to wspólnego nie miało.2




Ocena: 4/6



1 Janusz Głowacki, Jak być kochanym. Warszawa 2005, s. 8n.
2 Tamże, s. 140.

wtorek, 14 lipca 2009

„Bóg jest wielki, a ja malutka”, reż. Pascale Bailly

Francuska komedia obyczajowa, czyli gatunek niemal równie dla mnie egzotyczny, co poezja papuaska. Nigdy na przykład nie wiem, czy balansującą na krawędzi wiarygodności niedojrzałość bohaterów brać na serio, czy z przymrużeniem oka, czy śmiać się z nich, czy do nich. Główny temat to tym razem, jak łatwo zgadnąć, religia, i oczywiście miłość. Ona: młodziutka dziewczyna bez charakteru, bez oparcia w rodzinie czy środowisku, bez pomysłu na życie i na siebie, za to z duchowym głodem do zagospodarowania – przebiera w religiach jak przysłowiowy klient w hipermarkecie lub Woody Allen w „Hannie i jej siostrach”. On: opornie dorastający mężczyzna po trzydziestce, bez żaru, za punkt odniesienia mający przez pokolenia umacnianą tradycję, a nie własne, mikre zresztą, uczucia religijne. Ona płonie neofickim zapałem, on pielęgnuje bezpieczny dystans. Jej wiara rozkwita bujnie, ale jest powierzchowna i zmiata ją byle podmuch. Jego – mocno ukorzeniona, za to niepozorna. Wszystko wplecione w sieć relacji rodzinnych i społecznych. Słodka Audrey Tautou, leciusieńki klimat i subtelnie niewyraźne zakończenie.


Ocena: 4/6

czwartek, 9 lipca 2009

Łańcuszek

Litera i Gorąca zaprosiły mnie do łańcuszka czytelniczego. To jeszcze bym wybaczyła. Ale nie to, że odebrały mi przyjemność z pokrygowania się na wstępie, że mam opory – bo same zaczęły od podobnych zastrzeżeń, i teraz mogę tylko powtarzać po nich, mimowolnie wpisując się w nową konwencję odpowiadania na łańcuszki. ;) No więc: wolałabym nie pisać tu wprost o sobie, i ze względu na siebie (nie mam potrzeby), i ze względu na czytelników (nudy). Mogę unikać pierwszej osoby liczby pojedynczej, ale mniej nudno się od tego nie zrobi. Może wieńcząca wpis zemsta (nie przewijać!) na Gorącej i Literze kogoś rozerwie. :)

Pytania Litery:

Jaki jest Twój stosunek do ekranizacji? Zdarzyło Ci się obejrzeć film, stwierdzając jednocześnie, iż udał się bardziej niż książka?

Przy ekranizacjach najlepsze jest rozsmakowywanie się w rozbieżnościach między własnymi wyobrażeniami a wyobrażeniami reżysera. Zdarzyło mi się obejrzeć ekranizację, która sama w sobie była świetnym filmem, a do tego w jej świetle dużo bardziej spodobała mi się książka – pamiętam swoje uczucie zaskoczenia i podziwu dla twórców filmu. Za to nie pamiętam tytułu. :D

Co sprawia, że decydujesz się ostatecznie kupić daną książkę? Na co zwracasz uwagę w kolejności pierwszej?

Jakie tam „decydujesz”. Większość moich książkowych zakupów służy zaspokojeniu podstawowych, absolutnych i obiektywnych potrzeb, więc ich kupno nie jest kwestią wyboru, ale konieczności (po prostu muszę). Niekonieczna mniejszość służy zaspokojeniu potrzeb względnych tudzież subiektywnych (mogłabym nie musieć, ale muszę). Sporadycznie, według nieokreślonego klucza, narzucają mi się książki, których nie potrzebuję, ale nie mogę im tego wyperswadować (widać to one muszą). A kiedy już mam okazję coś zdecydować, to się powściągam i nic nie kupuję, tylko idę do biblioteki. (No, chyba że...)

Przeczytałaś kiedyś książkę, w szkole, o której stwierdziłaś, że jest nudna, by po latach przekonać się, że jednak się myliłaś?

Nie przypominam sobie nudnych szkolnych lektur. Jeśli takie były, to nie mają na co liczyć, bo z wiekiem gust się wyrabia ;) i raczej to, co kiedyś bawiło, zaczyna nudzić, a nie odwrotnie. Natomiast bywa, że książka, mimo że przeczytana, w takim czy innym sensie stawia opór (a może napotyka opór) prowokujący do powrotu i zmierzenia się z nią po raz kolejny – mam parę takich książek w pamięci, są wśród nich szkolne lektury, na razie czekają.


Pytania Gorącej:

Czy jest jakaś książka, którą oficjalnie mówisz, że przeczytałeś/aś, mimo, że tak naprawdę nie dałeś/aś rady? (nie mówię o obowiązkowych lekturach szkolnych! ;-))

Pomijając uczciwość (taka podpucha w pierwszym pytaniu?:)), a patrząc czysto pragmatycznie: nie wiem, w jakiej sytuacji miałoby to sens. Jeśli wykluczyć lektury obowiązkowe z jakichkolwiek względów (nie tylko szkolne), to co by to miała być za książka, komu to mówić i po co? Coś z klasyki? Modna nowość? Komuś, kto nie czyta – nie warto, bo nie zrobi to na nim żadnego wrażenia. Komuś, kto czyta – ryzykowne ;), będzie chciał wysłuchać przemyśleń, albo wręcz podyskutować, i demaskacja gotowa. Zostają snoby, których zainteresowanie literaturą polega na deklarowaniu zainteresowania. Cokolwiek by mogło skłonić do zabiegania o ich dobrą opinię – nie znam nikogo takiego.
Za to czasem dla uproszczenia oficjalnie zaliczam książkę do przeczytanych, choć mijam się przy tym z prawdą, ale zaliczając ją do nieprzeczytanych lub w trakcie czytania minęłabym się bardziej. Trudno każdemu tłumaczyć własne zawikłane relacje z książkami. :)

Czy lubisz czytasz książki z list bestsellerów, takie, o których się dużo mówi, żeby wiedzieć o co tyle hałasu, czy jesteś odporny/a na wpływ mediów i wybierasz lektury tylko według swoich własnych kryteriów?

Co do bestsellerów: o co jest hałas, to akurat wiadomo bez czytania (o nic, jest kasa, jest lans, jest bestseller). Bestsellery warto poznawać, bo to ciekawe, co ludzie czytają (znaczące zjawisko kultury masowej, doświadczenie wspólnotowe, świadectwo współczesności, ple ple...), w ogóle mody są ciekawe, w ogóle wszystko jest ciekawe. Np. książki z list innych niż listy bestsellerów są ciekawe. ;)
A co do książek, o których dużo się mówi (niekoniecznie są to bestsellery) – jeśli dyskusja wokół książki daje do myślenia (np. dyskusje wokół książek Rymkiewicza dają), to książka od razu debiutuje na wysokim miejscu na mojej must read liście. I jakby tak wokół mojej must read listy wywiązała się ciekawa dyskusja, to może kierowanie się tą listą awansowałoby na mojej must do liście... ;D

Czy potrafisz czytać parę książek jednocześnie, czy metodycznie skupiasz się na jednej lekturze od początku do końca?

Oto pytanie osobiste uderzające w czuły punkt. (A może to tylko noc skłania mnie do zwierzeń?) Jeśli chodzi o czytanie, to mój rozum nie panuje nad czynami. Zawsze czytam kilkanaście do kilkudziesięciu książek jednocześnie, i jest to czytanie poplątane i pogmatwane, niektóre książki latami sobie pikają w tle, inne znienacka się pojawiają i zostają połknięte, jeszcze inne przybliżają się i oddalają, ale cały czas są w czytaniu... I wszystkie one nieustannie rywalizują o względy – a ja trwonię uwagę na sędziowanie zamiast wyłącznie czytać. A teraz uwaga, wtykam szpilę sobie i wszystkim książkowym pasjonatom, którzy poczuli się do pokrewieństwa dusz. Można sobie schlebiać, że to pasja, że namiętność, że ma taki szlachetny przedmiot – literki, nauka, sztuka, szyk. Ale. Namiętność namiętnością, literki literkami, a to jest jakaś ułomność. Serio serio. Obżarstwo, zachłanność, literackie ADHD. Ciekawe, jak to jest nie być w trakcie czytania czegoś. Chciałabym czytać książki cnotliwie, może nie całkiem monogamicznie, ale tak powiedzmy dwie, trzy naraz.

Odbijam piłeczkę do Litery i Gorącej – byłoby ciekawie, gdybyście odpowiedziały na własne pytania, a najlepiej na wszystkie sześć (nie ma lekko:)). Te same pytania kieruję do każdego, kto zechce odpowiedzieć, w notce u siebie albo w komentarzu tutaj.

piątek, 3 lipca 2009

„Opowiadania milicyjne. Tom 1” z serii „Wzywam 07”

Tom zawiera cztery mikrokryminały: „Wyspę Czterech Łotrów” Andrzeja Szczypiorskiego, „Szkielet bez palców” Jerzego Edigeya1, „Dolinę nocy” Barbary Gordon2 i „Siedem diabłów dziadka Osiornego” Heleny Sekuły. Z czego trzy pierwsze nadają się wyłącznie do badań historycznoliterackich.

Szczypiorski – miałka intryga, styl szeleszczący, z rzadka tylko urozmaicony jakimś rodzynkiem. Na plus: w porównaniu z dwoma kolejnymi nie razi ideologią.

Edigey – dydaktyczniak o sukcesach kolektywu milicyjnego. Przestępców odnajduje się mozolną, acz gwarantującą skuteczność pracą zespołową – ekipa dłubie, dłubie, aż wydłubie. Grunt to nauka i technika, to one docierają do prawdy, a nie obsługujący je ludzie. Nie trzeba tu żadnych indywidualistów-myślicieli, wystarczy sumiennie wykonywać obowiązki na swoim odcinku. Po drugiej stronie słuszności – zapluty margines, po części do cna zdemoralizowany, po części ciemny i zastraszony, w całości prymitywny i odpychający. Poza tym zero intrygi i lanie wody na sto sposobów (od razu widać, że płacili od arkusza): ślamazarne wyjaśnianie oczywistości, powtórzenia, tasiemcowe streszczenia statystyk (nie mogło zabraknąć manipulowania danymi – USA vs PRL), szkatułkowe dygresje pozbawione puenty... Szczątkowa akcja zaczyna się w drugiej połowie. Mój faworyt, bo warsztatem wzbudza spontaniczny śmiech, co z tego, że podszyty histerią.

Gordon – o zawiłościach społecznych sprawiających, że jedni stają po stronie dobra (czyli socjalistycznego państwa), a inni po stronie zła (czyli przeciw niemu). Motyw kryminalny na dalszym planie. Powieść wydano po raz pierwszy w roku 1980, a nie obyło się bez wspominków głównego mundurowego z okresu ganiania band.

Na tym tle wyróżnia się Sekuła – lekkie pióro, przyjemne poczucie humoru, rozsądny rozwój akcji. Też milicyjniak, ale po pierwszych trzech to prawdziwe wytchnienie.

Podsumowując: dla koneserów.


Ocena: 2/6




1 Właściwie Jerzego Koryckiego.
2 Właściwie Larysy Zajączkowskiej-Mitzner.

sobota, 27 czerwca 2009

Stanisław Lem, „Dzienniki gwiazdowe”

Duizm głosi, że każde życie zna dwie śmierci, przednią i tylną, to jest tę sprzed narodzin i tę po agonii. Teologowie dychtońscy za szperklapy się brali ze zdziwienia, słysząc potem ode mnie, że my tak na Ziemi nie myślimy i że są Kościoły interesujące się tylko jednym, mianowicie przednim bytowaniem pośmiertnym. Nie mogli pojąć, czemu ludziom przykro myśleć o tym, że ich kiedyś nie będzie, a nie jest im tak samo przykro rozmyślać o tym, że ich przedtem nigdy nie było.



Stanisław Lem, „Podróż dwudziesta pierwsza”. W: Dzienniki gwiazdowe. Kraków 2006, s. 108.

piątek, 26 czerwca 2009

„Niewidoczni”, reż. Stephen Frears

Kino zaangażowane o ciężkiej doli imigranta w Londynie, pełne nieplanowanego makabrycznego humoru. Afrykański lekarz ukrywa się przed policją, nikomu nie zdradzając nawet nazwiska, już nie mówiąc o pokazywaniu dyplomu, w związku z czym nie może pracować w zawodzie. Młodej Turczynce, którą z kraju wygnało to, że nie chciała żyć jak jej matka (w Turcji nie jest tak fajnie jak w USA, więc krakowskim targiem lądujemy w Anglii) przepisy imigracyjne przez wiele miesięcy zabraniają pracować. Sprząta więc nielegalnie w hotelu, bo bez papierów, wykształcenia i porządnej znajomości języka (Amelia, prywatnie Audrey Tautou, swój zwyczajny zestaw środków aktorskich, czyli zdziwiony wyraz twarzy, poszerza o łamaną angielszczyznę) nic lepszego nie znajdzie. A przecież rdzennie brytyjscy lekarze ukrywający się przed policją spokojnie mogą operować w klinikach, zaś brytyjskie prowincjuszki po przyjeździe do stolicy z miejsca zostają prezeskami banków. No, może nie wszystkie, ale bystrzacha, która znalazłszy przy sprzątaniu ludzkie serce bez właściciela, ładuje je do sedesu (od czego ten się zapycha i zalewa łazienkę, ale kto by się przejmował), na pewno zasługuje na coś lepszego niż posada pokojówki.

Skąd ludzkie serce? A stąd, że fabuła osnuta jest wokół handlu narządami do przeszczepu i cyników zarabiających na ludzkiej niedoli. Jeśli jesteś recepcjonistą, uważaj! twój kolega z pracy może okazać się quasi-mafioso prowadzącym przestępczy small business. Wiadomo, operacja nerki to interes nerwowy, ale prosty, wystarczy łóżko w hotelowym pokoju, obrotny wujek Zdzisiek i nożyczki do paznokci. Nerkę się później pakuje do pudełka z lodem, a zadowolony nabywca bierze ją pod pachę i odwozi pocztą zwrotną drogą, którą wcześniej przysłano z Francji trufle. (Po czym pewnie sprzedaje na targu, bo o żadnych badaniach na zgodność krwi itp. nie było mowy.) Od czasu do czasu dawca zejdzie – wtedy właśnie wycina mu się serce i rzuca gdzie bądź. Po co, nie wychwyciłam – ale z resztą zwłok nie było już kłopotu, więc może obraziły się o kradzież serca i sobie poszły? A może mięsko trafiło na nielegalne kanapki? Zachód jest bowiem tak rozpasany, że goście hotelowi czasem chcą jeść już po zamknięciu kuchni, a że popyt kształtuje podaż niczym byt świadomość, zawsze ktoś im tę kolację zrobi na lewo. Miarą rozpustnego konsumpcjonizmu niech będzie to, że zbytkownicy jedzą kanapki na chlebie bez skórki.

Celnych obserwacji społecznych co niemiara. Nieuprzejma policja imigracyjna (urzędnicy są z zasady bardzo mili, tylko na tych biednych przyjezdnych się uwzięli). Łamanie dziewiczych sumień. Nieśmiertelna figura sympatycznej prostytutki, która zawsze wesprze dobrym słowem i pigułką „po”. Wiadomo, prostytutki to na ogół fajne kumpele, a takich pigułek mają przy sobie na tuziny i wcinają jak M&M'sy. Natomiast pobożną dziewicę wystarczy przelecieć wbrew jej woli, żeby doznała przystosowawczej metanoi, i choć jeszcze wczoraj zamierała na myśl o tym, że nieświadomie mogła zjeść na obiad coś wyznaniowo trefnego, tuż po pierwszym razie nie myśli o niczym poza pigułką poronną. (Przy okazji: miks motywów jakby skądś znajomych, choć w innej konfiguracji... S.e.k.s.1 z łobuzem, niechciana ciąża łamiąca karierę, wierny przyjaciel, który coś zaradzi, lekarz-partacz, lekarz-wybawca, który za darmo naprawia fuszerkę... Tylko w „Dirty Dancing” jeszcze tańczyli.) Są też tematy uniwersalne. Niespełniona miłość. Stracone złudzenia. Rozłąka. Tęsknota. Rywalizacja. Przyjaźń. Zemsta. Wszystko mi się w notce nie zmieści.

Wyczekiwana puenta – zdziwiony białas zapytawszy, czemu wcześniej tych wszystkich kolorowych nie widział, słyszy oskarżycielskie bo my jesteśmy niewidoczni – prowadzimy wasze taksówki, sprzątamy wasze domy i r.o.b.i.m.y w.a.m l.a.s.k.ę2. No.

Podsumowując: film wyłącznie na wesoły wieczór w towarzystwie.


Ocena: 3/6




1 Próba oszukania google'a.
2 Jak wyżej.

środa, 24 czerwca 2009

Piotr Czerski, „Ojciec odchodzi”

Literatura lekka, rozrywkowa, przyjemna w lekturze, idealna do autobusu, pociągu, poczekalni dentystycznej i na plażę – pisze na okładce wydawca, niby ironizując, ale w rzeczywistości celniej niż by sobie chyba życzył. Sympatyczna książeczka o niczym, czyli o problemach głębokich i ważkich. Świat jest zły, ludzie obłudni, a jak nie obłudni, to źli tak czy inaczej. Niewidomego nie chcą do taksówki zaprowadzić, bo się spieszą, na imprezach się kłócą albo tarzają w błocie, światopogląd im się miejscami nie klei... A jak umiera papież, to reagują nie tak jak powinni. Kościół be, media be, społeczeństwo be, turyści be. Bohater-narrator nie lepszy (troszkę wprawdzie się kryguje, noska zadziera, ale tylko troszkę, pewnie żeby przypadkiem nie wyjść na ateistycznego świętoszka). Fabułę uzupełnia przegląd krakowskich knajp. W końcu Czers się obraca wśród ludzi kultury, to czym ma się zajmować, jak nie piciem. I o tym autor napisał 140 stron. Nie wiadomo po co, ale miejscami zabawnie, więc do pociągu rzeczywiście jak znalazł.

***

Ekran rozbłyskuje i migocze – a później pojawia się obraz: studio specjalne poświęcone papieżowi, ubrany na czarno prezenter patrzy na swojego gościa, poprawia okulary, wreszcie mówi: Nie ma nadziei dla Jana Pawła Drugiego; i patrzy wyczekująco na rozmówcę, który przez chwilę kiwa głową, pewny, że nastąpi ciąg dalszy; i dopiero kiedy orientuje się, że teraz jego kolej, że teraz to on ma mówić – wtedy chrząka i powtarza: Tak, nie ma nadziei dla Jana Pawła Drugiego, patrząc wyczekująco na prezentera. Ten patrzy przed siebie, udając, że nie rozumie, pauza się przeciąga, trwa wojna nerwów. Teraz wiele się zmieni – mówi wreszcie prezenter, ponaglony pewnie przez realizatora. I, no właśnie, co się zmieni, panie gościu? Gość w zamyśleniu gładzi się po brodzie. Wiele się zmieni – odpowiada wreszcie. Na pasku u dołu ekranu, takim samym jak w programach ekonomicznych, przesuwają się najnowsze doniesienia i aktualne notowania: 07:20 Papież jest w bardzo ciężkim stanie, poinformował rzecznik watykański Joaquin Navarro-Valls *** 09:40 Jan Paweł II gaśnie pogodnie, powiedział kardynał Andrzej Maria Deskur, przyjaciel Papieża *** 12:30 Papież jest w ciężkim stanie, ale zachowuje świadomość, modli się i przyjął kilku swych współpracowników *** 19:04 Joaquin Navarro-Valls poinformował, że stan Jana Pawła II jeszcze bardziej się pogorszył – organy życiowe nie funkcjonują, a parametry życiowe są nieodwracalnie złe *** 21:36 Tego wieczoru lub tej nocy Chrystus otworzy drzwi papieżowi, powiedział arcybiskup Angelo Comastri, papieski wikariusz generalny dla państwa watykańskiego; i od nowa, jak gdyby czas się zapętlił: 07:20 Papież jest w bardzo ciężkim stanie. Zmieniam kanał. Na trzydziestym drugim jest studio specjalne poświęcone papieżowi. Prezenterka ubrana na czarno czyta informację: Stan papieża uległ dalszemu pogorszeniu; według nieoficjalnych informacji uzyskanych ze źródeł watykańskich, nie ma już nadziei dla Jana Pawła Drugiego. Na trzydziestym trzecim jest studio specjalne, Nie ma nadziei dla Jana Pawła Drugiego – mówi przystojny prezenter, na trzydziestym czwartym studio specjalne, nie ma nadziei, trzydziesty piąty, nie ma nadziei, nie ma nadziei, nie ma nadziei. Na trzydziestym szóstym dwóch Chińczyków, jak gdyby nigdy nic, gra w ping-ponga.1

*

Wszystko było czarne – i w czarnym Internecie ktoś w czarnej gazecie napisał, że w Polsce nawet ptaki płaczą po śmierci papieża, [...] ale przecież byli i tacy, którzy płakali jeszcze mocniej, i którzy w swej rozpaczy przeszli granice ostatnie – i to pewnie jeden z takich właśnie napisał w księdze kondolencyjnej literami wielkimi i czarniejszymi od innych komunikat ostateczny, wyznanie terminalne: W TAKICH CHWILACH JAK TA MYŚLĘ, ŻE BOGA WCALE NIE MA.2

*

Rano wróciłem do sieci. Kibice zawarli zgodę dla papieża – przeczytałem i przez moment było jakieś drżenie w dłoniach [...]. I przez moment było drżenie, że oto stałem się świadkiem cudu, a później przed oczami stanęli mi Dulas, Rudy i Dziku, Morowy i Grucha, Łysy, Kałasz i Suchoj i wyobraziłem sobie, jak zawierają zgodę z kibicami Lechii, Śląska i Wisły, jak rezygnują z ustawek i walk na sopockim motocrossie – i stali tak, na tym obrazku, zdumieni, popatrując na siebie niepewnie, jak gdyby próbowali odgadnąć, co z tym zrobić dalej, czym się zająć w życiu, jaki cel sobie znaleźć, jaką wybrać drogę. Tak kończą się cuda – sprawdziłem jeszcze fora, na których pisano: pokój dla papieża, ale już ktoś dodał: wszyscy łączymy się w żałobie, ale to nie może trwać wiecznie, a kto inny: wkurwiają mnie te dziennikarskie akcje, prawdziwy fanatyk za klub walczy i ginie; i wreszcie to wyznanie radości kibica: Wisła i Craxa razem dla papieża, nareszcie zjednoczone – pisał ktoś – razem napierdolimy całą Polskę. Kraków, Kraków pany.3

*

Ktoś przysłał łańcuszek: Papież urodził się 18.05.1920, suma wszystkich cyfr daje 13, papieża wybrano na konklawe 94 głosami, a 9 + 4 = 13, wybrany został w wieku 58 lat, kolejne 13 – i tak dalej, tak dalej, aż do: Papież żył równo 31 tysięcy dni, gdyby to odwrócić... Nic dodać, nic ująć! Bo też co dodawać i z czego ujmować?4

*

Przypomniałem sobie zajęcia ze wstępu do filozofii – omawialiśmy jakiś esej, z którego wynikało, że podstawą każdego dyskursu jest wspólny kontekst kulturowy. Powiedziałem wtedy, że od kilku lat przebywam wśród ludzi współtworzących polską kulturę, tworzących pewien jej wycinek – i że tak naprawdę nie ma żadnego dyskursu, a tylko niezobowiązujące rozmowy. To ja panu współczuję w takim razie – powiedziała magister B. – bo ja ze znajomymi nieustannie o kulturze rozmawiam.5



Ocena: 4/6




1 Piotr Czerski, Ojciec odchodzi. Kraków 2006, s. 60-63.
2 Tamże, s. 94n.
3 Tamże, s. 106n.
4 Tamże, s. 130.
5 Tamże, s. 138.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Agnieszka Drotkiewicz, „Teraz”

„Konieczność, która wynika z obecności drugiej osoby, dyscyplina jest błogosławieństwem. Rdzeń obowiązków pozostaje ten sam, ale kiedy dzieli się je z kimś, działa kontrola społeczna. I cała amortyzacja życia: płacenie rachunków, naprawa pralki, wnoszenie zakupów na górę i znoszenie śmieci na dół, jest dodatkiem do realnego życia. Gdy przez życie idziesz sama, amortyzacja jest treścią życia, celem jest przetrwanie, a ewentualne więzi społeczne są pianką na kawie [...]. Lustro jest nam potrzebne do życia, dlatego tak często w dramatach akcję aktywizuje przybycie Obcego.”

Jest 1.14. Nastawiam budzik na 4.30 i idę spać. Jeśli tylko się postaram i dam z siebie wszystko (a ostatnio jestem coraz lepsza w szybkim spaniu), to w ciągu tych trzech godzin prześpię osiem.1

*

Niechże się ktoś mną zainteresuje, niech ktoś mnie bezinteresownie poczyta. Posłuchajcie, bracia miła: dziś rano zjadłam skromne śniadanie. Do śniadania była kawa. Zawsze piję kawę z mlekiem, bo lubię. To było mleko UHT z zawartością tłuszczu 2%. Kupuję zazwyczaj opakowanie półlitrowe, bo inaczej mleko za długo stoi w lodówce i łapie nieprzyjemny zapach. Poza mlekiem do kawy i czasem do herbaty piję mało mleka. Moja babcia, która zajmuje się medycyną chińską, mówi, że mleko zakwasza organizm. No i co? Nie interesuje was zbytnio ta opowieść? A szkoda, bo składa się na historię o mnie.2



1 Agnieszka Drotkiewicz, Teraz. Warszawa 2009, s. 42.
2 Tamże, s. 94.

czwartek, 4 czerwca 2009

Cormac McCarthy, „Droga”

Gdy śni ci się jakiś świat, którego nigdy nie było, albo taki, którego nigdy nie będzie, a ty znowu jesteś szczęśliwy, to oznacza, że się poddałeś.



Cormac McCarthy, Droga. Tłum. Robert Sudół. Kraków 2008, s. 178.

niedziela, 31 maja 2009

Jeanette Winterson, „Płeć wiśni”

Wybrałam się do kościoła za ogrodami. Jest to wiejski kościółek słynący z okna nad głównym ołtarzem; witraż przedstawia naszego Pana, jak karmi pięciotysięczną rzeszę głodnych. Czarny Tom Fairfax, nie mając nic lepszego do roboty, ustawił w oknie swoją armatę i kazał dać ognia. Kiedy zaszłam do kościoła, witraża nie było, a ci, co wystrzelili, uciekli.

Grupka niewiast zebrała się wokół szczątków witraża, zaściełających podłogę barwnym kobiercem, barwniejszym od najpiękniejszych kwietnych klombów. Były wśród owych kobiet takie, co od lat myły witraż, polerując lśniącą rybę, którą trzymał w wyciągniętych ku złaknionym rękach nasz Pan, i zeskrobując kopeć ze stóp apostołów. Kochały ten witraż. Bez słowa zaczęły zbierać pospołu odłamki szkła do koszyków. Zebrały tak potłuczony bochen chleba, dwie ryby i zadziwione twarze głodnych, aż ich koszyki wypełniły się po brzegi niczym kosze uczniów, naocznych świadków cudu. Zebrały wszystko, co do okrucha; ręce im krwawiły. Powiedziały mi, że odtworzą witraż w jakimś sekretnym miejscu. Pod wieczór, ukończywszy dzieło, weszły gęsiego do kościółka, żeby się pomodlić, a ja, nie odważywszy się pójść za ich przykładem, podpatrywałam je przez dziurę po wybitym oknie.

Klęczały w szeregu przed ołtarzem; posadzkę za ich plecami pokrywała niewidoczna dla nich mozaika barwnych plam – czerwieni, żółci i błękitu. Kolory zdawały się wsiąkać w kamienne płyty i zdobiły plecy klęczących, tak że kobiety wyglądały jak przebrane w kostiumy arlekina. Cały kościół aż tańczył w migotliwym świetle. Zostawiłam je w końcu i poszłam do domu, z głową pełną myśli, których już nigdy nie miałam się pozbyć.



Winterson, Płeć wiśni. Tłum. Zbigniew Batko. Poznań 1997, s. 82.

czwartek, 30 kwietnia 2009

Andrea Camilleri, „Zapach nocy”

„Zapach nocy” Camilleriego to kolejny typowy Montalbano. Faceci jak zwykle uprawiają swoje męskie gierki, kobiety jak zwykle sprowadzone są do kilku stereotypowych figur, makaron jak zwykle al dente, tempo jak zwykle presto, zakończenie jak zwykle zaskakujące, ale bez dziwactw. Na deser szczypta intertekstualności, bo przecież współczesny kryminał nie obejdzie się bez kulturalnego bonusika. Solidna robota.



Ocena: 4/6

środa, 29 kwietnia 2009

„Slumdog. Milioner z ulicy”, reż. Danny Boyle, Loveleen Tandan

Nie dziwię się, że skąpany w zachodnich zachwytach „Slumdog” w Indiach potraktowano z dystansem. Film pobudza do wzruszeń niczym pozytywistyczna nowelka czy kampania „bo zupa była za słona”. Indie pokazane są w nim równie wnikliwie, co Polska na pocztówkach z chłopem w gumiakach, powożącym furmanką na tle wierzb i bocianów. Można jeszcze znieść, że jest to utwór z tezą (choć oglądanie, jak się kogoś wtłacza w gumiaki, jest dość krępujące), ale czy tezy nie można było przekazać mniej łopatologicznie?

Nie wystarczy pokazać, że policja na usługach bogaczy przegania i bije biedne dzieci, albo że członek niskiej kasty może ni z tego ni z owego zostać aresztowany pod wydumanym pretekstem, a później równie znienacka zwolniony – w areszcie musi jeszcze przejść tortury jak z Guantanamo, a gdyby widz wciąż nie orientował się, że tak być nie powinno, jeden ze śledczych opatrzy je komentarzem Amnesty International posikałoby się w majtki. Nie wystarczy, że śliczna mała sierotka powie o dobroczyńcy fundującym posiłek jak jeszcze da nam drugie śniadanie, to znaczy, że jest święty – musi się jeszcze pojawić karykaturalny zły tłusty chłopiec, który nie pozwoli biednym głodnym dzieciom na kradzież naleśnika. Nie wystarczy, że kiedy turyści zwiedzają miasto, znajomi ich przewodników demolują i okradają im samochód – oprowadzający ich chłopak musi jeszcze postawić kropkę nad i tekstem chcieliście zobaczyć kawałek prawdziwych Indii, to macie, na co zresztą wzruszona turystka odpowiada datkiem wspartym tekstem a tu masz kawałek prawdziwej Ameryki – itd., itp. Jako niesmaczna wisienka na torcie – zawoalowana, ale w pełni czytelna obmowa bollywoodzkiego bożyszcza Shah Rukh Khana: prowadzący teleturniej Prem Kumar, przerysowany czarny charakter, jednocześnie demoniczny szarlatan i małostkowy prostak. W dodatku grany przez Anila Kapoora, członka wpływowego w Indiach klanu filmowego – żenująca szpila wetknięta konkurencji.

Chciałoby się wierzyć, że twórcy próbowali wywrócić na drugą stronę jaskrawe konwencje Bollywoodu, prościej jednak przyjąć, że taką stylistykę uznali za najlepszą dla pokazania Indii Zachodowi. Jak to o nas świadczy, szkoda mówić, zwłaszcza, że najwyraźniej mieli rację.

Ciekawe, że tendencyjność scenariusza w trakcie oglądania filmu właściwie nie razi. Efektowne zdjęcia, świetnie dobrana, podkręcająca tempo muzyka i niezła gra odtwórcy głównej roli Deva Patela sprawiają, że „Slumdoga” ogląda się z przyjemnością.



Ocena: 4/6

środa, 8 kwietnia 2009

Yoshimoto Banana, „Tsugumi” (7)

Wydaje mi się, że naprawdę chcę już umrzeć i tylko pragnę jeszcze zostawić po sobie list dla Ciebie. Kiedy sobie wyobrażę, jak wszyscy będą się zanosić płaczem i wymyślać, jaka to ja niby naprawdę byłam, aż mnie ciarki przechodzą. Kyōichi ma swój urok, ale miłość to bitwa i do końca nie można okazać słabości.



Yoshimoto Banana, Tsugumi. Tłum. Gabriela Rzepecka. Warszawa 2005, s. 145.

wtorek, 7 kwietnia 2009

Yoshimoto Banana, „Tsugumi” (6)

Wydaje mi się, że już coś takiego było, a zarazem, że jeszcze nic takiego nie przeżyłam. Dotychczas, choćby nie wiem, co się działo, [...] czułam się, jakoś... z boku. Tak jakbym w ciemnościach jedynie patrzyła z przeciwległego brzegu na pożar. Czekałam, aż zgaśnie, i myślałam, że zasnę z nudów. No bo przecież wiadomo, że w końcu zgaśnie, zgadza się? Czego oni oczekiwali od miłości? W tym wieku. [...] Tym razem jednak czuję, że w tym uczestniczę.



Yoshimoto Banana, Tsugumi. Tłum. Gabriela Rzepecka. Warszawa 2005, s. 88.

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

Yoshimoto Banana, „Tsugumi” (5)

Miłość to coś, co w chwili, gdy to zauważysz, już trwa. Wiek nie ma znaczenia. Jednak wyraźnie dzieli się na taką, której koniec widać, i taką, której końca nie widać. Każdy zainteresowany sam powinien to wiedzieć najlepiej. Jeśli go nie widać, to znaczy, że to coś naprawdę wielkiego. Kiedy spotkałem swoją obecną żonę, poczułem nagle, że przyszłość nie ma granic.



Yoshimoto Banana, Tsugumi. Tłum. Gabriela Rzepecka. Warszawa 2005, s. 87.

sobota, 4 kwietnia 2009

Henryk Elzenberg, „Kłopot z istnieniem. Aforyzmy w porządku czasu”

3 I 1942. Dawniej miałem tę ambicję, żeby myśl swoją zamknąć w jakieś ostateczne formuły, ująć ją w szereg prawd, których mógłbym się trzymać. Za braki dyskwalifikujące, zabójcze, uważałem niezgodność dwóch wypowiedzi i tak samo aproksymatywność myśli albo jej płynność. Dziś wiem, że każda wypowiedź unaocznia tylko pewien aspekt mej myśli, mieniącej się, wycieniowanej, wijącej się jak strumień poprzez sprzeczności, i która tylko poprzez sprzeczności, w ciągłych przybliżeniach, przemianach i w ciągłym ruchu zdoła ujawnić treść swą istotną, nie dającą się zamknąć w formuły.1

*

9 I. Kiedy na dnie jakichś porządnych, rzetelnych rozumowych dociekań, znajdujemy irracjonalność (powiedziałbym tu raczej „transracjonalność”), stanowi to dla nas gwarancję, że mieliśmy do czynienia z rzeczywistością. Kiedy natomiast wszystko układa się do końca najpiękniej, do końca pozostaje „jasne” i na myśl dyskursywną podatne, stanowi to dowód przeciwny: żeśmy rzeczywistości nie uchwycili, że została ona poza obrębem tego, o czym cały czas była mowa, żeśmy się cały czas obracali w kręgu czystych konstrukcji umysłu.

„Rzeczywistość jest irracjonalna”; to dziś coś w rodzaju dogmatu, od którego mi trudno odstąpić. Gdyby mnie zapytano, skąd to wiem, mógłbym wskazać na jej płynność a sztywność pojęć, na nieskończoność jej elementów przy skończoności zasobu tychże pojęć (także terminów), na niewyczerpalność indywidualności zestawioną z tym faktem, że wszystko co rzeczywiste jest właśnie indywidualne itp. Ale – pomijając nawet wątpliwą słuszność niektórych tego typu tez poszczególnych – byłyby to zawsze tylko przykłady. Że rzeczywistość jest irracjonalna, to wiem, bom tego doświadczył; bo tylko wychodząc poza myślenie racjonalne miewałem owo coś, co można określić jako doświadczenie rzeczywistości: czegoś swoistego, do czego ten termin, tak jak go rozumiem, przylega.

Po co w takim razie uprawiać dociekania racjonalne, i to „rzetelne”? Prócz wielu innych powodów także po to, by przez dotarcie do dna transracjonalnego dać sobie owo doświadczenie rzeczywistości, które na innych drogach nie tak znowu często się uzyskuje.2







1 Henryk Elzenberg, Kłopot z istnieniem. Aforyzmy w porządku czasu. Kraków 1963, s. 280.
2 Tamże, s. 280n.

środa, 1 kwietnia 2009

Yoshimoto Banana, „Tsugumi” (4)

Czasami noce robią takie sztuczki. Powietrze powoli przemieszcza się w ciemnościach i jak gwiazda spada na nas atmosfera jakiegoś innego, odległego miejsca. Wtedy się budzimy. Dwojgu ludziom śni się taki sam sen. Wszystko dzieje się jednej nocy, dany nastrój panuje tylko w czasie jej trwania. Następnego ranka to, co się wydarzyło, traci ostrość i rozmywa się w świetle dnia. Takie noce są długie. Bezgranicznie długie i lśniące jak klejnoty.



Yoshimoto Banana, Tsugumi. Tłum. Gabriela Rzepecka. Warszawa 2005, s. 59.

wtorek, 31 marca 2009

Yoshimoto Banana, „Tsugumi” (3)

Gdzieś w głębi duszy Tsugumi, pod wszystkimi słowami, głębiej niż serce, było światło, które wspierało jej pogmatwaną naturę. To światło, tak mocne, że ogarniał człowieka smutek, płonęło w miejscu nieznanym nawet samej Tsugumi bezustannie, jak wiecznie pracujący silnik.



Yoshimoto Banana, Tsugumi. Tłum. Gabriela Rzepecka. Warszawa 2005, s. 49.

poniedziałek, 30 marca 2009

Yoshimoto Banana, „Tsugumi” (2)

Czy to, co nazywamy nostalgią, to żal, że nawet tak silne pragnienia niewątpliwie też kiedyś osłabną?



Yoshimoto Banana, Tsugumi. Tłum. Gabriela Rzepecka. Warszawa 2005, s. 35.

niedziela, 29 marca 2009

Yoshimoto Banana, „Tsugumi”

Odkąd zamieszkaliśmy we trójkę, tata co wieczór strasznie się cieszył na powrót do domu. Była to szczera radość wywołująca uśmiech na twarzach innych. Widząc jego beztroską, roześmianą twarz, gdy wracał do domu, za każdym razem przynosząc a to sushi, a to jakieś ciastka, zaczęłam się poważnie obawiać, czy aby na pewno w firmie pracuje jak należy.1

*

Cała scena z zapomnianą kopertą trwała zaledwie moment, ale pozwoliło mi to wejrzeć w codzienne życie ojca, take, jakie wiódł do tej pory. Jego długie, długie dotychczasowe życie bez nas... Dokładnie tyle samo lat i dni, ile my z mamą mieszkałyśmy w miasteczku nad morzem, on oddychał powietrzem tego miasta. Użerał się z poprzednią żoną, pracował, podnosił swoje kwalifikacje, jadł, tak jak i teraz o czymś zapominał i od czasu do czasu wspominał mnie i mamę mieszkające gdzieś daleko. Miasteczko, które dla nas było miejscem codziennego życia, dla niego było zapewne jedynie spokojną przystanią na czas sobotnio-niedzielnych odwiedzin. Ciekawe, czy przyszło mu kiedyś na myśl, żeby nas porzucić... Tak, pewnie tak – pomyślałam. Choć nigdy nie przyznałby się do tego, zapewne były chwile, gdy ciążyło mu to wszystko w głębi duszy. Jakby na przekór całej tej nienormalnej sytuacji, byliśmy dla siebie mili, jak idealni bohaterowie scenariusza pod tytułem: Typowa szczęśliwa rodzinka. Każde z nas podświadomie robiło wszystko, aby ukryć niewątpliwie drzemiące w głębi naszych serc kłębowiska uczuć. Życie to gra – pomyślałam. Słowo „gra” wydaje mi się odpowiedniejsze niż „iluzja”, choć sens obu jest właściwie taki sam. Tego wieczora, w tłumie ludzi, doznałam niespodziewanego olśnienia. Każdy człowiek zmaga się z różnymi uczuciami w kolejnych etapach swojego życia, z chaosem wszystkich dobrych i złych rzeczy. Każdy sam dźwiga swoje brzemię. Żyjemy samotnie, starając się być jak najmilszymi dla osób, które kochamy.
2



1 Yoshimoto Banana, Tsugumi. Tłum. Gabriela Rzepecka. Warszawa 2005, s. 29.
2 Tamże, s. 32.

środa, 18 lutego 2009

Ryszard Legutko, „Esej o duszy polskiej” (2)

Fakt oderwania się od przeszłości bywa oczywiście zauważany – choć nie zawsze w adekwatnych proporcjach – i zwykle mówi się o nim z dumą. Ma on pokazywać, że stajemy się powoli częścią globalnego świata, w którym odległości przestrzenne są mniejsze niż odległości czasowe: człowiekowi żyjącemu we współczesnej Polsce bliżej jest do nowojorczyka, niż do rodaka żyjącego pięćdziesiąt czy sto lat wcześniej. Nie trzeba wielkiej przenikliwości, by dostrzec, że takie nastawienie jest raczej naprędce zaprogramowane niż spontaniczne. Polak bowiem nie jest ani nowojorczykiem, ani światowcem. A może lepiej jest powiedzieć, iż nie ustępuje im pod względem technicznych umiejętności obsługi mechanizmów współczesności, natomiast nie przekazuje od siebie żadnych własnych treści. Pod tym względem jest zagubionym w dzisiejszym świecie nieszczęśnikiem pozbawionym trwalszej orientacji, przestraszonym wykreowanymi przez siebie demonami przeszłości, ciągle udającym, że jest kim innym, uciekającym w role, o jakich sądzi, że są warte grania. Robi to, co inni, lecz jedno tempo lub dwa później. W świecie triumfującej zewnątrzsterowności okazaliśmy się najbardziej zewnątrzsterowni ze wszystkich [...].



Ryszard Legutko, Esej o duszy polskiej. Kraków 2008, s. 103.

niedziela, 15 lutego 2009

Ryszard Legutko, „Esej o duszy polskiej”

Nie był też jasny sens dokonywanego przewrotu, ponieważ nie było przeciwnika, który został pokonany. Komuniści, znajdujący się na początku w trudnej defensywnej sytuacji, przyjęliby wprawdzie sami chętnie rolę pokonanego przeciwnika, lecz ci, którzy ich pokonali, kategorycznie odmówili akceptacji roli zwycięzców. Doszło do sytuacji paradoksalnej: do pewnego momentu komunistów bardziej bronili ich pogromcy, niż oni bronili się sami. Jeśli zaś za przeciwnika nie uważano komunistów, to kto nim był? Oczywiście system komunistyczny – padała odpowiedź. Ale przecież system ten przez ostatni okres obsługiwali ludzie, którzy przestali być postrzegani jako wrogowie. W takim razie przeciwnikiem był system we wczesnej fazie – Gierka, Gomułki, a najlepiej Moczara – oraz oczywiście w fazie stalinowskiej. W ten sposób wrogi ustrój rozpływał się w niedopowiedzeniach. Wiadomo, że był wrogi, ale każde jego przybliżenie należało opatrzyć koniecznymi kwalifikacjami, by nie dokonywać pospiesznych osądów. W rezultacie tych wszystkich eliminacji, kwalifikacji oraz coraz większego cofania się w przeszłość znaleziono wreszcie jednego wroga aktualnego. Tym wrogiem byliśmy my wszyscy, czyli polski naród i polskie społeczeństwo. Wrogość i niegodziwość systemu wyrażała się w tym, że nas wyprodukował. [...]

Doszło więc do sytuacji niepojętej. Niemal w momencie obalenia starej rzeczywistości ustrojowej i powstania nowej cały impet krytyczny i demaskatorski władzy publicznej nie szedł przeciw komunizmowi i komunistom, lecz przeciw narodowi. Prawdziwą przeszkodą dla nowego ustroju stali się sami Polacy. [...]

Czym było „stare” w rodzącej się liberalnej demokracji? Tkwiło ono – jak się rzekło – w sowiecko-komunistycznej mentalności, jaką wytworzyło życie w PRL-u. To odpowiedź dobrze znana, lecz niepełna. Zadziwiające, że równocześnie wymieniano polską tradycję narodową, szowinizm, megalomanię narodową, nietolerancję wobec obcych, zaściankowość, kolektywizm, prowincjonalizm, skłonności hegemoniczne wobec mniejszości i sąsiadów oraz wiele innych podobnych wad. Wymieniano zatem cechy, które komunizm miał zniszczyć i dla których zniszczenia władcy komunistyczni użyli niezwykle brutalnych środków i stosowali je systematycznie przez wiele lat. Jeśli więc przyjąć dosłownie i w dobrej wierze tezę o owych cechach jako konstytutywnych dla narodu polskiego, to tym samym należałoby się zgodzić, iż [...] [c]ały wielki wysiłek gigantycznego aparatu komunistycznej represji został zmarnowany. Teza ta [...] zdobyła sobie wielką popularność w pierwszych latach pokomunistycznej niepodległości, a dla jej wyrażenia posłużono się metaforą „zamrażarki”. Komunizm był „zamrażarką”, która utrzymywała pewien stary stan społeczny i mentalny przez kilka dziesięcioleci. [...]

Jak ktoś mógł kojarzyć z zamrażaniem system, w którym likwidowano całe grupy społeczne, niszczono instytucje, wykorzeniano tradycje, a na gruzach starego ładu budowano za pomocą terroru i kłamstwa coś zupełnie nowego? Już prędzej można by komunizm porównać do elektrycznego miksera czy rolniczego kombajnu. Komunizm stanowił wszak wielki projekt modernizacyjny.




Ryszard Legutko, Esej o duszy polskiej. Kraków 2008, s. 88-91.

środa, 11 lutego 2009

„Nie kłam, kochanie”, reż. Piotr Wereśniak

Miła niespodzianka, biorąc pod uwagę zasłyszane opinie i oceny na IMDb (już nie mówiąc o przeraźliwie ambitnym plakacie). Oczywiście jeśli ktoś ma alergię na bajki na dobranoc, to nie ma co się męczyć oglądając komedię romantyczną. A że „Nie kłam, kochanie” Wereśniaka jest polską komedią romantyczną, trzeba się jeszcze pogodzić z topornym product placement, nie tylko jubilerów i samochodów, ale też samej Polski (w filmie upchnięto chyba wszystkie ładne widoczki znajdujące się na trasie Warszawa-Kraków, wszystkie drogi bez dziur i wszystkie bloki bez egzemy na tynku, ale dobrze, bo czemuby Polski nie zareklamować) oraz z obowiązkowo kreatywnym podejściem do polskich realiów (np. ubogie sieroty mieszkają w apartamentowcu po sąsiedzku z biznesmenami). No i niektóre wątki się nie kleją. Co tam.

Rozczarowuje natomiast, że opowiastka nie klei się też jako bajka (ale nie rozkleja się aż tak, żeby można w niej było widzieć coś więcej). Jak rozumiem miała to być wariacja na temat: książę znajduje brylant tam, gdzie nikt by go nie szukał, wydobywa go z błota i zapewnia odpowiednią oprawę. Z Marcina wprawdzie żaden książę (kłamczuch i Piotruś Pan), nadrabia za to urokiem Piotra Adamczyka. Gorzej, że z Ani żaden brylant. Grającej ją Marty Żmudy-Trzebiatowskiej z innych ról nie znam, więc nie wiem, czy tym razem grała tak źle, czy tak dobrze (tj. czy taka była koncepcja reżysera), ale równie dobrze na planie mógłby być manekin z ładną buźką. I tyle, ani aktorka, ani scenarzystka nie obdarzyła bohaterki żadnymi innymi zaletami.

Punkt wyjścia: rodzina amanta pragnie, by się ustatkował, i to nie z lada lafiryndą, a on z pewnych względów musi tańczyć jak mu zagrają. Rzecz się dzieje w Krakowie, Szapołowska w roli matki wygląda jak Szapołowska, Tyszkiewicz w roli ciotki wygląda jak Tyszkiewicz, w tle przewija się ojciec rodziny – wypadkowa kabaretowego Mariana i męża swojej żony z „Moralności pani Dulskiej” – można więc chyba zakładać, że nie jest to rodzina ceniąca wartości typu prostota i dobre serduszko, a od narzeczonej ukochanego jedynaka oczekują bycia damą, nie kuchtą. Tymczasem Ania na początku pierwszej wizyty u potencjalnych teściów podrywa się z krzesła (tak, w obecności dwóch siedzących facetów), łapie za imbryczek (tak, cudzy imbryczek, w cudzym salonie w krakowskiej kamienicy) krzycząc, że nie trzeba kłopotu (tak, z goszczeniem jej) i usiłuje sama siebie poczęstować. I dalej w tym stylu. O dziwo, strzelająca gafę za gafą drewniana niunia wszystkich sobie zjednuje. Diabli wiedzą czym, bo nawet gdyby rodzina bohatera wiedziała tyle, co widz (a nie wie), to trudno uwierzyć, że gadanie do kwiatków (a sposób, w jaki robi to Ania powala infantylnością) czy niechęć do sypiania z pracodawcą za podwyżkę mogą być świadectwem wybitnych kwalifikacji na żonę krakowskiego filistra, która przytrzyma lowelasa na ścieżce mieszczańskiej cnoty. W to, że słodka kukła nawróciła wszystkich na poczciwość i karmienie gołębi, uwierzyć jeszcze trudniej.

A teraz – co dobrego. Po pierwsze, wygłupiający się z wdziękiem Adamczyk (choć miejscami nie wiedzieć po co przypominał Kondrata z „Dnia świra”). Po drugie, Magdalena Schejbal fajniutka swoją charakterystyczną fajniutkością. Po trzecie – i to było dla mnie clou – dyskretny humor i zabawa przyrosłym do Adamczyka skojarzeniem z poprzednim papieżem. Taka jak w scenie, w której fikus Albert (z nawróconym bon vivantem Marcinem pod pachą) wprowadza się do kaktusa Karola (zamieszkałego u od-zawsze-dobrej Ani), czemu towarzyszy tekst może się zaprzyjaźnią. Z krzesła to nie zrzuca, ale nastrój poprawia.



Ocena: 4/6

niedziela, 1 lutego 2009

Wisielczy nastrój trwa

Ogółem skazanych było około dwudziestu. Ten okrutny wyrok zaskoczył i zabolał nas wszystkich; nie tyle ze względu na szlachciców toskańskich, których nikt z nas nigdy przedtem nie oglądał, ile na rozbójników i straże, jako że wszyscy oni byli powszechnie lubiani. Mastro Pietrochiodo, stolarz i cieśla, otrzymał rozkaz wzniesienia szubienicy. Był to rzemieślnik poważny i inteligentny, przykładający się do każdej roboty, jaką mu zlecono. Z wielką żałością, zwłaszcza że pośród skazańców było dwóch jego krewnych, zmajstrował szubienicę rozgałęzioną na kształt drzewa, której wszystkie powrozy podciągało się za pomocą jednej dźwigni; była to machina tak wielka i wymyślna, że można było na niej powiesić za jednym zamachem jeszcze znacznie więcej osób niż ich skazano, z czego skorzystał wicehrabia wieszając na dodatek dziesięć kotów, na przeplatankę – dwóch ludzi, jeden kot. Trupy ludzkie i ścierwa kocie wisiały, kołysząc się, przez trzy dni i z początku nikt nie miał serca patrzeć w tę stronę. Ale wkrótce wszyscy zaczęli dostrzegać, jaki w gruncie rzeczy imponujący przedstawiają widok, i nasz pogląd na tę całą sprawę nie był już taki jednolity, a w końcu nawet żałowaliśmy trochę, kiedy przyszło ich pozdejmować i rozmontować całą tę wspaniałą machinę.1

*

WCIĄŻ staramy się wyrwać z worka, w którym siedzimy. Skąd wzięła się myśl, że istnieje coś lepszego? W jaki sposób pojawia się koncepcja czegoś lepszego? Jak wygląda to coś lepszego? Nie mówcie mi, że to dziecinny pomysł, bo w to nie uwierzę. Znam kilkoro myślących dzieci, ale nie są one aż tak bardzo myślące. A poza tym istnieje ogromna horda osób raczej nie myślących, które mimo wszystko są zdolne wymyślić coś lepszego. Myślę o wyspie szczęśliwej. Nie pozostawiwszy testamentu, Bill posuwał się ku swemu brakowi nagrody. Wynieśliśmy go pod niebiosa. Bill zostanie niewątpliwie jednym z niebiańskich herosów, jak Teodyceusz i Rime, którzy panują nad porządnym przepływem dziewic i wdów przez ten świat. Wynieśliśmy go pod niebiosa. Bill stanie się niewątpliwie jednym z bóstw niższej rangi, które kierują spokojnym przejściem cmentarzy przez niebiosa. Jeśli groby otworzą się w połowie drogi i wypadną z nich owinięte w całuny ciała, będzie to, prawdopodobnie, jego wina.2

***

A teraz głowa do góry. Bez skojarzeń w temacie. Hej ho.





1 Italo Calvino, Wicehrabia przepołowiony. Tłum. Barbara Sieroszewska. Warszawa 2004, s. 28.
2 Donald Barthelme, Królewna Śnieżka. Tłum. Krzysztof Fordoński. Poznań 1999, s. 191.

czwartek, 22 stycznia 2009

Henning Mankell, „Biała lwica”

Wszystko się zmieniło, kiedy kolega z roku namówił go do odwiedzenia murzyńskiej dzielnicy Kapsztadu. [...] Poraził go kontrast między zielonymi osiedlami willowymi białych i slumsami czarnych. Nie potrafił zrozumieć, że to jeden i ten sam kraj. [...] Znacznie później przyszło mu do głowy, że to wszystko przypomina zręcznie spreparowany falsyfikat. Całe jego życie okazało się kłamstwem. Nawet wspomnienia wydawały się zniekształcone i nieprawdziwe. W dzieciństwie miał czarną nanny. Myślenie o niej zawsze dawało mu poczucie bezpieczeństwa. Brała go w swoje silne ramiona i przytulała do piersi. Teraz pojął, że musiała go nienawidzić.1

Kiedy próbował [dyskutować z kolegami], zauważył, że to, co dla niego było traumatycznym przeżyciem, u nich przybrało formę czułostkowości. On widział apokalipsę, oni mówili o zbiórce odzieży.2





1 Henning Mankell, Biała lwica. Tłum. Halina Thylwe. Warszawa 2005, s. 194.
2 Tamże, s. 195.

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Jean-Marie-Gustave Le Clézio, „Onitsza”

Gdyby ta książka była filmem, za zdjęcia dostałaby Oscara. I pewnie teraz, kiedy Le Clézio dostał Nobla, ktoś przerobi „Onitszę” na snobistyczne kino poetyckie. Powieść utrzymana jest w stylistyce sennego impresjonizmu, fabuła z trudem przebija się spod grubej warstwy kolorów i dźwięków. Okrutnie niebieskie niebo i zielony promień wysyłany przez zachodzące słońce zanim przesłoni je czerwona chmura, śpiewy Murzynów, błyskawice, miarowy odgłos skuwania rdzy z metalu... Hipnotyczna, odrealniona atmosfera tłumi, wycisza to, co dzieje się między bohaterami: Geoffreyem, Maou i Fintanem.

Geoffrey Allen – dla marzenia porzucił rodziców, a później na 10 lat opuścił żonę i syna. Pragnął przebyć pustynię do serca Afryki śladami legendarnej czarnej królowej Meroe. Afryka-kusicielka wabiła go tajemnicą i obietnicą ukojenia tęsknoty. Afryka-zdobywczyni okazała się pułapką skazującą na kolonialny mozół – życie po europejsku frustrujące i po afrykańsku wyczerpujące, życie przygnębiające rutyną niedopasowania i niezaspokojenia, niemożnością wyrwania się z kieratu. Geoffrey zagrał va banque nie umiejąc oszacować (a może nie przyjmując do wiadomości), że wszystko, co może poświęcić, nie dorównuje stawce w puli, że nawet największa ofiara z jego strony nie daje szansy na wygraną. Ofiara naprawdę hojna, bo wyrzekając się bliskości rodziny, zadał straty nie tylko sobie, ale też im. Maou narastającemu poczuciu utraty sens nadawała wiarą, że ich wyrzeczenia przybliżają Geoffreya do szczęścia: nie wiedziała, że jego cele są nieosiągalne. Geoffrey, w którego sercu rozłąka z bliskimi zostawiła wyrwę, ślad po miłości wypełnił złudzeniami. Kiedy ukochana powróciła do jego życia, nie było już dla niej miejsca. Była więcej niż zbyteczna – była intruzem. Geoffrey nie tylko nie potrzebował dzielić się z nią swoim światem, ale wręcz nie chciał i nie umiał jej do niego wpuścić.

W końcu Afryka, zniecierpliwiona powolnością jego godzenia się z porażką, wymusiła akceptację przegranej.

***

Patrzyła, jak śpi. Myślała o nocach w San Remo, kiedy mieli życie przed sobą. Wspominała smak miłości, dreszczu o świtaniu. Wszystko było teraz takie odległe. Wszystko zatarła wojna. Geoffrey stał się innym człowiekiem, obcym, tym, o którym mówił Fintan, kiedy pytał: „Dlaczego wyszłaś za tego człowieka?” Oddalił się. Nie mówił już o swoich poszukiwaniach, badaniach, o nowym Meroe. Zachowywał to w sobie, to była jego tajemnica.

Maou próbowała mówić z nim o tym, zrozumieć:

– To ona, prawda?

– Ona? – Geoffrey patrzył na nią.

– Tak, ona, czarna królowa, kiedyś mówiłeś o niej. To ona weszła w twoje życie, dla mnie nie ma już miejsca.1


*

Czego poszukuję?, myśli Geoffroy, i nie może znaleźć odpowiedzi. Zmęczenie i płomień tego słońca w głębi ciała zatarły powód wędrówki. Ważne jest tylko, by iść naprzód, podążać za Okawho przez ten labirynt.2

*

Później, tegoż wieczoru po kolacji, Fintan poszedł do Geoffroya. Geoffroy leżał w łóżku, w piżamie, blady i wychudły. Przy świetle lampy naftowej czytał gazetę, trzymając ją tuż przed sobą, bo nie miał okularów. Fintan zobaczył ślad, jaki okulary odcisnęły u nasady nosa. Po raz pierwszy pomyślał, że to jego ojciec. Nie jakiś nieznajomy, uzurpator, ale jego własny ojciec. Nie spotkał Maou przez ogłoszenie w gazecie, nie wciągnął ich w pułapkę, obiecując bogactwa. Maou właśnie jego wybrała, kochała go, wyszła za niego, pojechali do Włoch, w podróż poślubną do San Remo. W Marsylii Maou opowiadała mu o tym tak często, mówiła o morzu, o powozikach, które jeździły wzdłuż plaży, o wodzie tak ciepłej, kiedy kąpali się nocą, o muzyce w pawilonach. To było przed wojną.3

*

Geoffroy leżąc na pryczy nasłuchuje oddechu Maou. Zamyka oczy. Wie, że nie ujrzy tego dnia. Droga z Meroe zagubiła się w piasku pustyni. Wszystko zatarło się, prócz znaków itsi na kamieniach i na twarzach ostatnich potomków ludu Amanirenas. Ale opuściła go już niecierpliwość. Czas nie ma końca, podobnie jak bieg rzeki. Geoffroy pochyla się nad Maou, szepcze tuż przy jej uchu, jak kiedyś, słowa, które wywoływały uśmiech na jej twarzy, swoją piosenkę: I am so fond of you, Marilu. Czuje jej zapach nocą, słodki i delikatny, słucha, jak Maou oddycha we śnie, i nagle to staje się najważniejsze na świecie.4



Ocena: 4/6



1 J. M. G. Le Clézio, Onitsza. Tłum. Anna Paderewska. Warszawa 1995, s. 125.
2 Tamże, s. 162.
3 Tamże, s. 173.
4 Tamże, s. 181.

piątek, 9 stycznia 2009

P. D. James, „Nie dla kobiety”

Zabawne, jak szybko starzeją się konwenanse. „Nie dla kobiety” autorstwa P. D. James to z dzisiejszego punktu widzenia staroświecki kryminał w stylu Agathy Christie, choć nie brak w nim wątków, które w momencie wydania powieści (1972) były pewnie przynajmniej świeże, a może wręcz kontrowersyjne. Lekkie perwersje seksualne, łagodna krytyka religii i marksistowscy rewolucjoniści w tle... oraz kobieta na etacie detektywa – czego niestosowność jest dość natrętnie przypominana. (Zresztą pewnie nawet pisząc o zbrodniach, a nie tylko zawodowo je tropiąc, lepiej było nie kłuć w oczy swoją kobiecością – choć używanie inicjałów imion jest anglosaskim standardem, w kontekście tytułu powieści zastanawia nazwisko, którym Phyllis Dorothy sygnowała swe kryminały.) Zupełnie niewiarygodna psychologicznie, przesympatyczna, dzielna i zaradna młodziutka bohaterka, trochę w stylu Tuppence Cowley wspomnianej wcześniej Christie. Klimat niepotrzebnie mącą złote myśli w rodzaju jako osoba religijna była przyzwyczajona do samooszukiwania czy sprawiedliwość to tylko abstrakcja, zrobiłam to dla człowieka, nie dla abstrakcji (przytaczam z pamięci). Mimo wszystko całkiem przyjemna lekturka.

Ocena: 4/6

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Italo Calvino, „Wicehrabia przepołowiony” (3)

Cieśla żył w coraz większych rozterkach, od czasu kiedy Dobry zaczął go odwiedzać nocami, wypominając mu ponure cele, do jakich służyły jego wynalazki, i zachęcając go do obmyślania takich mechanizmów, które w ruch wprawiałyby dobroć, a nie okrucieństwo.

– Więc jakąż to machinę powinienem zbudować [...]? – pytał Pietrochiodo.

– Zaraz ci to wytłumaczę: mógłbyś na przykład... – I Dobry zaczynał opisywać maszynę, jaką on by zamówił [...]; w objaśnieniach pomagał sobie, kreśląc zawiłe i niejasne rysunki.

Pietrochiodowi wydawało się z początku, że ten mechanizm to ma być rodzaj organów, wydobywałyby najsłodsze, najłagodniejsze dźwięki, i już zabierał się do szukania drzewa odpowiedniego na tuby, aż tu inna rozmowa z Dobrym wywoływała całkowity zamęt w jego umyśle: teraz okazywało się bowiem, że z tub nie mają się wydobywać tony, lecz mąka. Krótko mówiąc, organy miały być organami, a zarazem młynem, który miał mleć mąkę dla biednych, a jeśli możliwe, także i piecem do wypiekania placków. Z każdym dniem Dobry udoskonalał swoją wyimaginowaną machinę i pokrywał szkicami mnóstwo papieru, ale Pietrochiodo nie mógł ani rusz za nim nadążyć, bo ten organo-młyno-piec miał również wyciągać wodę ze studni, oszczędzając pracy osiołkom, a w dodatku miał się poruszać na kołach, żeby obsłużyć większą ilość wiosek, a w dni świąteczne miał być zawieszony w powietrzu, aby łowić w rozpostarte sieci motyle.

W umyśle cieśli zaczęło kiełkować podejrzenie, że możność budowania dobrych maszyn wykracza poza ludzkie możliwości, a jedyne, które mogą funkcjonować praktycznie i bezbłędnie, to szubienice i narzędzia tortur.



Italo Calvino, Wicehrabia przepołowiony. Tłum. Barbara Sieroszewska. Warszawa 2004, s. 94n.

czwartek, 1 stycznia 2009

Italo Calvino, „Wicehrabia przepołowiony” (2)

Te tragiczne okoliczności sprawiły, że mastro Pietrochiodo znacznie udoskonalił swoją sztukę budowy szubienic. [...] Przesiadywałem często w warsztacie Pietrochioda, bo lubiłem patrzeć, jak on pracuje, z jaką to czyni biegłością i zamiłowaniem. A jednak w sercu znakomitego rzemieślnika tkwił zawsze bolesny cierń. Bo to, co konstruował, służyło kaźni niewinnych ludzi. „Jak by to zrobić, żeby mi dano do roboty coś równie zmyślnego, ale przeznaczonego do innych celów? Jakie mogłyby być nowe mechanizmy, które najchętniej bym budował?” Ale nie mogąc dojść do ładu z tymi myślami, wolał je od siebie odpędzać, całą energię skupiając na upiększaniu i usprawnianiu swoich wynalazków.

Nie myśl o celu, jakiemu mają służyć – mówił mi nieraz. – Patrz na nie tylko jak na mechanizmy. Prawda, jakie są piękne?

Patrzyłem więc na te konstrukcje z belek, bloków, dźwigów i sznurów i usiłowałem nie widzieć oczyma wyobraźni żałośnie zwisających na nich ciał, ale im bardziej się starałem, tym trudniej mi było o tym nie myśleć, i pytałem Pietrochioda: – Co robić?

A ja, chłopcze – odpowiadał żałośnie – a cóż dopiero ja?



Italo Calvino, Wicehrabia przepołowiony. Tłum. Barbara Sieroszewska. Warszawa 2004, s. 35n.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...