Wybrałam się do kościoła za ogrodami. Jest to wiejski kościółek słynący z okna nad głównym ołtarzem; witraż przedstawia naszego Pana, jak karmi pięciotysięczną rzeszę głodnych. Czarny Tom Fairfax, nie mając nic lepszego do roboty, ustawił w oknie swoją armatę i kazał dać ognia. Kiedy zaszłam do kościoła, witraża nie było, a ci, co wystrzelili, uciekli.
Grupka niewiast zebrała się wokół szczątków witraża, zaściełających podłogę barwnym kobiercem, barwniejszym od najpiękniejszych kwietnych klombów. Były wśród owych kobiet takie, co od lat myły witraż, polerując lśniącą rybę, którą trzymał w wyciągniętych ku złaknionym rękach nasz Pan, i zeskrobując kopeć ze stóp apostołów. Kochały ten witraż. Bez słowa zaczęły zbierać pospołu odłamki szkła do koszyków. Zebrały tak potłuczony bochen chleba, dwie ryby i zadziwione twarze głodnych, aż ich koszyki wypełniły się po brzegi niczym kosze uczniów, naocznych świadków cudu. Zebrały wszystko, co do okrucha; ręce im krwawiły. Powiedziały mi, że odtworzą witraż w jakimś sekretnym miejscu. Pod wieczór, ukończywszy dzieło, weszły gęsiego do kościółka, żeby się pomodlić, a ja, nie odważywszy się pójść za ich przykładem, podpatrywałam je przez dziurę po wybitym oknie.
Klęczały w szeregu przed ołtarzem; posadzkę za ich plecami pokrywała niewidoczna dla nich mozaika barwnych plam – czerwieni, żółci i błękitu. Kolory zdawały się wsiąkać w kamienne płyty i zdobiły plecy klęczących, tak że kobiety wyglądały jak przebrane w kostiumy arlekina. Cały kościół aż tańczył w migotliwym świetle. Zostawiłam je w końcu i poszłam do domu, z głową pełną myśli, których już nigdy nie miałam się pozbyć.
Winterson, Płeć wiśni. Tłum. Zbigniew Batko. Poznań 1997, s. 82.
Grupka niewiast zebrała się wokół szczątków witraża, zaściełających podłogę barwnym kobiercem, barwniejszym od najpiękniejszych kwietnych klombów. Były wśród owych kobiet takie, co od lat myły witraż, polerując lśniącą rybę, którą trzymał w wyciągniętych ku złaknionym rękach nasz Pan, i zeskrobując kopeć ze stóp apostołów. Kochały ten witraż. Bez słowa zaczęły zbierać pospołu odłamki szkła do koszyków. Zebrały tak potłuczony bochen chleba, dwie ryby i zadziwione twarze głodnych, aż ich koszyki wypełniły się po brzegi niczym kosze uczniów, naocznych świadków cudu. Zebrały wszystko, co do okrucha; ręce im krwawiły. Powiedziały mi, że odtworzą witraż w jakimś sekretnym miejscu. Pod wieczór, ukończywszy dzieło, weszły gęsiego do kościółka, żeby się pomodlić, a ja, nie odważywszy się pójść za ich przykładem, podpatrywałam je przez dziurę po wybitym oknie.
Klęczały w szeregu przed ołtarzem; posadzkę za ich plecami pokrywała niewidoczna dla nich mozaika barwnych plam – czerwieni, żółci i błękitu. Kolory zdawały się wsiąkać w kamienne płyty i zdobiły plecy klęczących, tak że kobiety wyglądały jak przebrane w kostiumy arlekina. Cały kościół aż tańczył w migotliwym świetle. Zostawiłam je w końcu i poszłam do domu, z głową pełną myśli, których już nigdy nie miałam się pozbyć.
Winterson, Płeć wiśni. Tłum. Zbigniew Batko. Poznań 1997, s. 82.
4 komentarze:
Piękne...
Perypatetyk:
I zwodnicze. ;) Ale nie będę spoilować.
Zaczytywałam się kiedyś Winterson, chyba w końcu sięgnę po leżących od dawna na półce "Stone Gods", bo przypomniałaś mi właśnie jaki to piękny poetycki język :)
Goraca:
:)
Prześlij komentarz