Oglądam „Torchwood”, spin-off serialu „Doctor Who”, czas więc na parę słów o samym „Doktorze”. Tylko jak to napisać? Jak napisać, że serial o samotnym przedstawicielu pozaziemskiej cywilizacji Władców Czasu, wraz z ponętną Ziemianką latającym po świecie – czy raczej światach – w angielskiej budce policyjnej z lat 60. XX wieku i regularnie ratującym wszechstworzenie od zagłady przy pomocy kieszonkowego Cudownego Artefaktu może nie być parodią, ale fantastycznym serialem wszech czasów (przynajmniej w naszym wszechświecie)? Dickens i duchy w wiktoriańskim Cardiff, kosmiczni łupieżcy infiltrujący brytyjski rząd, atak morderczych manekinów na Londyn, ostatni człowiek, czy raczej post-człowiek, obserwujący Ziemię ginącą w ogniu Słońca – odcinek za odcinkiem wypełniają brawurowe podróże w czasie i przestrzeni, a szalone przygody, nieobciążone zresztą nadmierną troską o spójność, służą za kanwę nawiązań do popkultury, aluzji politycznych, a przede wszystkim – zjawiskowych efektów specjalnych, co razem daje potężną dawkę dziecięcej frajdy. A w tle biegnie do bólu realistyczny wątek obyczajowy – towarzyszka Doktora, Rose, wychowana w niepełnej rodzinie dziewczyna z mało perspektywicznych rejonów społeczeństwa klasowego, próbuje ułożyć sobie stosunki z chłopakiem, matką i resztą świata. Billie Piper wypadła w swojej roli znakomicie, podobnie jak Christopher Eccleston, jako Doktor dyskretnie uroczy bez popadania w czarusiowatość, lekko przemądrzały bez popadania w zadufanie, wyalienowany, a jednocześnie bardzo ludzki.
Nie jest to właściwie sezon pierwszy, a jedynie pierwszy po przerwie – „Doctor Who” był wcześniej kręcony w latach 1963-89, czyli przez 26 sezonów! Powrócił, po kilkunastu latach obietnic BBC, w 2005, na dzień dobry zgarniając 10 milionów widzów, czemu trudno się dziwić, bo sądząc po bohaterach – szukająca swojego miejsca sprzedawczyni w butiku odzieżowym, domorosły haker zarabiający na życie jako mechanik, mamuśka z bezrobotnej klasy pracującej, z tlenionym kucykiem związanym wyciągniętą frotką i plastikowymi kolczykami w formie różowych serduszek – jest to serial adresowany do tak zwanego zwykłego człowieka. Trudno się powstrzymać od przygnębiających porównań z polską popkulturą, niezdolną do stworzenia nie tylko własnego Doktora, ale nawet porządnej edycji kultowego serialu Brytyjczyków. Pierwsza seria, jedyna wydana w Polsce, zwraca uwagę defektami – od pominięcia jednego z odcinków w spisie odcinków na okładce (na szczęście na płytach są wszystkie), poprzez nienajlepsze tłumaczenie dialogów, aż po paskudne błędy ortograficzne w napisach („morzemy”!). Póki więc mamy to, co mamy, pozostaje zanurzyć się w kulturze brytyjsko-pozaziemskiej.
Ocena: 6/6
3 komentarze:
Dla mnie Doktor zaczął się od Tennanta, ale Smith bije go na głowę!
Pozdrawiam:)
Agata,
a ja początkowo nie mogłam się do Tennanta przyzwyczaić... Eccleston ma swój wdzięk. :)
dodeski,
zajrzę na pewno. :)
Prześlij komentarz