czwartek, 16 października 2008

Donna Leon, „Śmierć w La Fenice”

Od dobrych kilku lat trwa na polskim rynku czytelniczym wysyp kryminałów z klimatem. Do takich kryminałów, jeśli wierzyć reklamie, zaliczają się również powieści Donny Leon. „Śmierć w La Fenice”, pierwsza część cyklu o komisarzu Brunettim, mocno mnie niestety rozczarowała.

Atutem powieści z pewnością nie miała być fabuła, bo akcja posuwa się jakby z obowiązku, pozwalając czytelnikowi skupić uwagę na portretach osób i miasta. Co z tego, kiedy bohaterowie przypominają karykatury – z jednej strony bezbarwni i płascy, jakby naszkicowano im tylko zarysy sylwetek, z drugiej strony zarysy te przeładowane są detalami. W dodatku im postać jest ważniejsza, tym mniej ma charakteru. Rekordy bije sam Brunetti, postać tak nijaka, jakby Leon do końca nie mogła się zdecydować, w którym kierunku ją rozwijać, i odłożyła podjęcie decyzji do następnego tomu. W porównaniu z innym włoskim komisarzem, wyraziście nakreślonym Montalbanem Camilleriego, Brunetti wypada jak rozmyta odbitka. Montalbano w gniewie spowodowanym bezdusznością bliskich zmarłego robi im małe piekiełko, Brunettiego w analogicznej sytuacji stać jedynie na małpią złośliwość. Montalbano potrafi przez kilka dni żyć myślą o spaghetti w sosie z mątwy, kulinarną pasją Brunettiego okazuje się mocno osłodzona kawa. Montalbano kochając ledwo hamuje swój sycylijski temperament, Brunetti wieczorami gładzi żonę po włosach, robiąc przy tym niezręczne aluzje na użytek czytelnika. Jeśli dodać, że najbardziej ekscytującym elementem życia Brunettiego są problemy rodzinne (oschłość teściów i utrata kontaktu z dorastającymi dzieci), przedstawione zresztą mocno stereotypowo, mamy obraz nudziarza bez fascynacji i bez narowów. Nawiasem – wątek syna-anarchisty, choć stereotypowy do bólu (może dlatego, że jedynie przewija się w tle i autorka nie miała miejsca na dopracowywanie szczegółów), to jedno z paru miejsc w powieści, gdzie Leon naprawdę błysnęła zmysłem obserwacji i humorem. Zgaduję, że w kolejnych częściach postać syna nabierze kolorków i wybije się na bliższy plan.

Dużo żywiej niż ludzie odmalowana jest Wenecja, choć i tu trudno powiedzieć, że portret jest udany. Sporo wzmianek o architekturze, sporo małych realiów. Opisy jednak tak suche, że prawie w ogóle nie oddziałują na zmysły: czy mowa o moście obok bazyliki, czy o podanych na kolację krewetkach i risotto, czy o smrodzie kocich szczyn w zaułku – wszystko to nie porusza. Miejscami kronikarskie wręcz wyliczenia tandetnych pamiątek na wystawach czy komentarze na temat tras tramwajów wodnych, zamiast budować klimat, rażą sztucznością. Wszystko to uzupełnione szczegółami z życia społecznego Wenecji – a to plotkarstwo, a to snobizm, a to korupcja, a to obłuda krytyków sztuki – które mają pewnie dodać smaczku, ale są tak banalne, że tuż po zamknięciu książki wietrzeją z głowy.

Kolejnym zgrzytem, choć zupełnie niezawinionym przez autorkę, są rażące niedoróbki redakcyjne. Dość powiedzieć, że nawet w siedmiozdaniowej nocie na okładce1 udało się pomieścić błąd („nie opodal”). Przy okazji – nota ta informuje, że „komisarz Brunetti uosabia staroświecką moralność, poprawność polityczną [czemu kursywą?] i śródziemnomorski styl życia”. O ile „staroświecka moralność” i „śródziemnomorski styl życia” Brunettiego niezbyt rzuciły mi się w oczy, o tyle poprawność polityczna, nie tyle komisarza (który jest co najwyżej bezpiecznie uśredniony i wyprany z charakteru), co po prostu powieści, jest dość łopatologiczna. Jak maniak matematyczno-komputerowy, to oczywiście dziewczyna (swoją drogą ten wątek jest czarująco archaiczny – powieść powstała w czasach, kiedy aby zostać nerdem wystarczyło umieć obsłużyć komputer), jak homoseksualista, to albo sympatyczny gawędziarz, albo arystokrata ducha, a jak Baba Jaga, to... no cóż, łatwo się domyślić. Baba Jaga jest zła, bardzo zła, pamiętajcie dzieci, strzeżcie się Baby Jagi.

Na plus natomiast zasługuje urzekająco dyskretny sposób prowadzenia intrygi. Donna Leon nie należy do pisarzy, którzy jedną ręką rozrzucają tropy, a drugą wskazują je palcem: „I wtedy detektyw przypomniał sobie, że Iks skrzywił się w poprzednim rozdziale tak samo jak teraz Igrek, więc może to znaczyć, że Igrekiem targają takie same uczucia, co Iksem”. Nic z tych rzeczy. Nie ma nawet końcowej „mowy w salonie”. Autorka uczciwie nie daje komisarzowi żadnych forów, czytelnik wraz z bohaterem poznaje fakty krok po kroku, i pod koniec pozostaje tylko skonfrontować z nimi domysły.

Podsumowując, „Śmierć w La Fenice” jako czytadło się broni, jednak brakuje jej uroku. Cały czas miałam wrażenie, że Leon nie panuje nad sytuacją, że sumiennie lepi historię z masy szczegółów, a powieść rozłazi się jej w rękach. Doceniam starania, ale z uwagi na wszystkie niedociągnięcia końcowy efekt na lepszą ocenę nie zasługuje. Może kolejne części cyklu będą lepsze, ale raczej nieprędko po nie sięgnę.


Ocena: 3/6

1 Donna Leon, Śmierć w La Fenice. Tłum. Maria Olejniczak-Skarsgård. Warszawa 1998.

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...