Montalbano reprezentuje coraz popularniejszy w kryminałach typ bohatera-antybohatera. Niby the good guy, ale do ideału daleko – mimo czterdziestki na karku nie założył jeszcze rodziny, na służbie wyładowuje zły humor rugając podwładnych, po służbie opycha się smażoną barweną lub spaghetti w sosie z ośmiorniczek, a konflikty w nieustannie sypiącym się związku na odległość zażegnuje wyciągając wtyczkę telefonu z gniazdka. Macho w sypialni, macho w kuchni, macho w pracy. Na osłodę – czyta, oczywiście męską prozę, zwykle włoskie i hiszpańskie kryminały.
Montalbano jest postacią, rzec można, dobrze zbilansowaną. Swoimi wadami nie budzi moralnego obrzydzenia jak Mock Krajewskiego, nie jest też jednak tak naiwnie dobroduszny jak Wallander Mankella. Wystarczająco zadziorny, żeby budzić kontrowersje, wystarczająco poczciwy, żeby dać się zaakceptować. Nie jest też antybohaterem z prawdziwego zdarzenia, jak np. szurnięty detektyw-pechowiec Mendozy. Niby pod prąd konwencji, ale cały czas w jej nurcie. Jeśli ma wady, to albo go one uwiarygadniają, jak wspomniane wcześniej, albo wręcz są wadami tylko pozornie. Przecież to, że w odróżnieniu od picusiowatych kolegów fatalnie wypada przed kamerami, to, że ciągle pakuje się w kłopoty zadzierając z wyżej postawionymi, to, że jak ognia boi się awansu, który skazywałby go na opuszczenie ukochanej prowincji – to właśnie świadczy o szczerości i prostocie, których spodziewamy się po chropawym twardzielu.
Piszę o Montalbanie lekko kpiąco, ale mam dla niego masę sympatii. Schemat ten jest dobry jak każdy inny, a Camilleri realizuje go bardzo sprawnie. I w tym sprawdzonym schemacie w „Głosie skrzypiec” wyłuskałam dwie nowości.
Po pierwsze, Montalbano delikatnie korzysta z pomocy mafii. Oczywiście jest to ostatnia deska ratunku, i nie siebie ratuje, ale niewinną ofiarę machlojek na szczeblu, a z konszachtów z mafią wychodzi obronną ręką, nie zaciągając żadnego długu wdzięczności, czyli unikając wpakowania się w bagno. A jednak. To nie to, co jakiś wcześniejszy szantażyk czy szykanowanie paniusi, która nie przypadła mu do gustu. Tu Camilleri dość ryzykownie moim zdaniem pomajstrował przy kośćcu komisarza.
Po drugie, niezguła Catarella zaczyna się rozwijać. Postać, która wydawała się typowym anegdotycznym zapychaczem tła, wyraźnie nabiera dynamiki. Czyżby autor zżył się z tym bohaterem tak bardzo, że postanowił go uczłowieczyć? Czy w kolejnych częściach cyklu Catarella przekształci się z uciążliwego kretyna w roztargnionego głuptasa, a rola zakały policji zostanie przydzielona komuś bystrzejszemu i zarazem nikczemniejszemu? Sugestie, że tak będzie są na tyle mgliste, że mogą być złudzeniem. Poczytamy, zobaczymy.
Ocena: 4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz