Sądzę, że różnicę pomiędzy tymi dwoma pokoleniami ukażę najlepiej za pomocą pewnego porównania. Otóż kamerdynerzy z pokolenia mojego ojca widzieli świat w formie drabiny; na samym szczycie znajdowały się domy królewskie, książąt i lordów z najstarszych rodzin, poniżej zaś domy „nuworyszy” i tak dalej, aż osiągało się punkt, poniżej którego o miejscu w hierarchii stanowił już tylko majątek lub jego brak. Każdy ambitny kamerdyner starał się wejść po tej drabinie jak najwyżej, a im wyżej zaszedł, tym większy był jego prestiż zawodowy. Uosobieniem takich właśnie wartości było Hayes Society ze swym rozumieniem idei „szlachetnego domu”, fakt zaś, że głosiło ją z całym przekonaniem jeszcze w roku 1929, ukazuje, dlaczego jego upadek był nieunikniony. Albowiem wówczas takie poglądy zupełnie nie nadążały już za myśleniem ludzi będących wzorem w naszym zawodzie. Myślę, że można stwierdzić, iż nasze pokolenie widziało w świecie nie drabinę, lecz koło. Może uda mi się wyjaśnić to szerzej.
Odnoszę wrażenie, że dopiero moje pokolenie zauważyło coś, co umknęło uwagi pokoleń wcześniejszych: mianowicie, że decyzji o wielkim znaczeniu dla świata nie podejmuje się na posiedzeniach publicznych ani podczas kilku zaledwie dni przeznaczonych na międzynarodową konferencję, w pełni dostępną prasie i publiczności. Przeciwnie: dyskusje prowadzi się i decyzje podejmuje w zaciszu gabinetów wielkich domów naszego kraju. To, co z taką pompą i ceremonią odbywa się na oczach ogółu, bywa często jedynie ukoronowaniem, by nie rzec ratyfikacją, ustaleń powziętych w ciągu całych tygodni czy miesięcy w murach takich domów. Dla nas więc świat jest kołem, obracającym się wokół znajdujących się na jego osi tychże wielkich domów, których ważkie decyzje rozchodzą się na świat, na wszystkich innych, kręcących się wokół nich – i bogatych, i biednych. Pragnieniem ambitniejszych ludzi mojego zawodu było pracować jak najbliżej tej osi. Byliśmy bowiem, jak już powiedziałem, pokoleniem idealistów, dla których znaczenie miało nie tylko to, jak dobrze się służyło, lecz również jakiemu celowi; każdy z nas ogarnięty był pragnieniem wniesienia swego skromnego wkładu w dzieło tworzenia lepszego świata i rozumiał, że najpewniejszym dla nas sposobem na to jest służyć tym wielkim panom naszych czasów, których pieczy powierzono losy cywilizacji.
Ishiguro Kazuo, Okruchy dnia. Tłum. Jan Rybicki. Warszawa 1997, s. 98n.
Odnoszę wrażenie, że dopiero moje pokolenie zauważyło coś, co umknęło uwagi pokoleń wcześniejszych: mianowicie, że decyzji o wielkim znaczeniu dla świata nie podejmuje się na posiedzeniach publicznych ani podczas kilku zaledwie dni przeznaczonych na międzynarodową konferencję, w pełni dostępną prasie i publiczności. Przeciwnie: dyskusje prowadzi się i decyzje podejmuje w zaciszu gabinetów wielkich domów naszego kraju. To, co z taką pompą i ceremonią odbywa się na oczach ogółu, bywa często jedynie ukoronowaniem, by nie rzec ratyfikacją, ustaleń powziętych w ciągu całych tygodni czy miesięcy w murach takich domów. Dla nas więc świat jest kołem, obracającym się wokół znajdujących się na jego osi tychże wielkich domów, których ważkie decyzje rozchodzą się na świat, na wszystkich innych, kręcących się wokół nich – i bogatych, i biednych. Pragnieniem ambitniejszych ludzi mojego zawodu było pracować jak najbliżej tej osi. Byliśmy bowiem, jak już powiedziałem, pokoleniem idealistów, dla których znaczenie miało nie tylko to, jak dobrze się służyło, lecz również jakiemu celowi; każdy z nas ogarnięty był pragnieniem wniesienia swego skromnego wkładu w dzieło tworzenia lepszego świata i rozumiał, że najpewniejszym dla nas sposobem na to jest służyć tym wielkim panom naszych czasów, których pieczy powierzono losy cywilizacji.
Ishiguro Kazuo, Okruchy dnia. Tłum. Jan Rybicki. Warszawa 1997, s. 98n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz