Mieszkanie nasze oprócz wielu mysich dziur kryło przed nami także inne tajemnice. Wiedzieliśmy o grzybie, który zimą zalągł się w łazience pozbawionej sufitu. Wiosną grzyb zaróżowił się, spurpurowiał i pięknie rozplenił. Latem, rozgrzany słońcem, jakby zmarniał i zapyział, ale było to pozorne zanikanie flory w naszej łazience. Po odpadnięciu od ściany umywalki (sama odpadła pewnej nocy) zobaczyliśmy, że kryła za sobą wspaniały zielony mech, ładniejszy nawet od dziko rosnącego w lesie. W tym samym czasie nasiliły się mysie galopady. Kupiliśmy łapki, truciznę, maszynę emitującą ultradźwięki zabójcze dla gryzoni, naftalinę – podobno myszy nie znoszą jej zapachu. Niestety gryzoniom naftalina zupełnie nie przeszkadzała. Maszyna robiła regularne bip bip i myszy harcowały w takt tej mysiej dyskoteki, mech przytulnie szumiał, grzyb pęczniał.
Zauważyłam, że u sąsiada, naprzeciwko, myszy wygryzły w drzwiach olbrzymią dziurę. Zapukałam do niego, żeby się dowiedzieć, jak je tępi. Otworzył uśmiechnięty Chińczyk.
– Jaka myszy? Jaka myszy? U mnie nie być żadna myszy – uprzejmie poinformował.
Opowiedziałam wieczorem Cezaremu o rozmowie z Chińczykiem. Cezary nie wnikał w to, czy sąsiad hoduje myszy w celach kulinarnych, czy też cierpi na niedowład wzroku i słuchu. Zadecydował przeprowadzkę. Na razie do mieszkania znajomych wyjeżdżających na wakacje, a potem zobaczymy.
Gretkowska Manuela, My zdies' emigranty. Warszawa 2007, s. 129n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz