Film „Punkt zapalny” Takeshi Kitano reklamowano jako japońskie kino gangsterskie, reżysera zaś porównywano po nim do Quentina Tarantino. Jeśli japońskie kino gangsterskie ze swej natury jest parodią amerykańskiego, to porównanie jest doskonałe – Kitano nakręcił bowiem spleciony z popkulturowych klisz pastisz.
„Punkt zapalny” zaczyna się jak amerykański romans baseballowy, w którym nieco prostacki, ale słusznie pewny siebie trener prowadzi słabą drużynę do zwycięstwa, odkrywając po drodze talent w nieśmiałym i zagubionym cherlaku, przeistaczającym się w zdobywcę decydujących w meczu punktów, a przy okazji – także serca wybranki. I od razu jest dziwnie, bo najbardziej amerykańska fabuła świata ma się rozegrać w Japonii, trener wprawdzie bucha prostactwem, ale charyzmatycznego lidera z siebie nie wykrzesze, a kandydat na przyszłego pogromcę serc w kluczowych momentach meczu, nawet jeśli akurat nie tkwi w stojącej nieopodal boiska wygódce, i tak nie jest w stanie trafić piłkę. Między meczami chłopak pracuje na stacji benzynowej, podkochując się w zwiewnej kelnerce i zbierając cięgi od sfrustrowanych klientów. Zamiast pogodnego romansu kroi się więc dramat społeczno-obyczajowy o wzruszeniach wieku dojrzewania, prowincji i braku perspektyw.
Fabuła z minuty na minutę rozwija się coraz bardziej nieobliczalnie, zakrawając na absurdalny żart. A że jest to żart opowiadany z iście japońskim wyrazem twarzy, trudno wychwycić momenty, w których należy się śmiać. Dopiero sama końcówka ustawia wszystko na właściwym miejscu, neutralizując wzbierającą przez cały seans niedorzeczność. Co jednak nie czyni filmu – wstecznie – zabawniejszym.
Ocena: 3/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz