
„Punkt zapalny” zaczyna się jak amerykański romans baseballowy, w którym nieco prostacki, ale słusznie pewny siebie trener prowadzi słabą drużynę do zwycięstwa, odkrywając po drodze talent w nieśmiałym i zagubionym cherlaku, przeistaczającym się w zdobywcę decydujących w meczu punktów, a przy okazji – także serca wybranki. I od razu jest dziwnie, bo najbardziej amerykańska fabuła świata ma się rozegrać w Japonii, trener wprawdzie bucha prostactwem, ale charyzmatycznego lidera z siebie nie wykrzesze, a kandydat na przyszłego pogromcę serc w kluczowych momentach meczu, nawet jeśli akurat nie tkwi w stojącej nieopodal boiska wygódce, i tak nie jest w stanie trafić piłkę. Między meczami chłopak pracuje na stacji benzynowej, podkochując się w zwiewnej kelnerce i zbierając cięgi od sfrustrowanych klientów. Zamiast pogodnego romansu kroi się więc dramat społeczno-obyczajowy o wzruszeniach wieku dojrzewania, prowincji i braku perspektyw.
Fabuła z minuty na minutę rozwija się coraz bardziej nieobliczalnie, zakrawając na absurdalny żart. A że jest to żart opowiadany z iście japońskim wyrazem twarzy, trudno wychwycić momenty, w których należy się śmiać. Dopiero sama końcówka ustawia wszystko na właściwym miejscu, neutralizując wzbierającą przez cały seans niedorzeczność. Co jednak nie czyni filmu – wstecznie – zabawniejszym.
Ocena: 3/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz