czwartek, 26 sierpnia 2010

Gert Godeng, „Dzban miodu”

Co za stek bzdur ten cały Godeng wysmażył. Mdły, niesmaczny, krwisty nad miarę. Męka dla ducha, męka dla ciała. O duchu dalej, jeśli zaś chodzi o ciało, to biada temu, kto zwiedziony tematyką („Dzban miodu” to pierwsza część cyklu kryminałów enologicznych, zatytułowanego „Krew i wino”) zechce zapijać lekturę ulubionym trunkiem – pod koniec czytania w najlepszym wypadku stanie mu on w gardle. W przypadku literatury gatunku, a więc czysto rozrywkowej, jest to efekt dość niespotykany, idealnie jednak uzupełnia pozostałe doznania płynące z poznawania Fredrica Druma i jego urzekających przygód.

Nazywam się Drum

Zacznijmy od protagonisty – choć nazywam go tak na wyrost, bo w „Dzbanie miodu” to nie bohater posuwa akcję, ale ona jego, i to mimo obdarzenia go przez autora komicznie bogatym wnętrzem. Fredric Drum, lat 32, to wszechstronnie utalentowany współwłaściciel norweskiej restauracji, a przy tym absolwent kryptologii (czyli czego właściwie – informatyki? a może akademii wojskowej?), mający na koncie czteroletnie badania archeologiczne w Ameryce Południowej, przyjaciół wśród najlepszych światowych naukowców i fachowe publikacje w dziedzinie, w której formalnie nie ma żadnego wykształcenia. Drum ma też za sobą karierę marynarza i taksówkarza, a przed sobą – degustatora wina, czymkolwiek zaś się zajmuje, natychmiast zyskuje renomę i kompetencje eksperckie. Paniczny nieśmiałek w relacjach z kobietami (co nie przeszkodziło mu w zaliczeniu romansu z gwiazdką filmową), a jednocześnie awanturnik, któremu niestraszna walka wręcz. Posiada wprawdzie tylko jedną trzecią knajpy, w której w dodatku sam zasuwa, ale daje mu to zamożność pozwalającą na rozbijanie się po świecie, gdzie również świetnie sobie radzi, bo na okrasę zna milion języków obcych. Jego rzekome znawstwo hieroglifów uzupełnia – jak mu się zdaje – niejakie pojęcie o filozofii, co każe mu prowadzić niedorzeczne rozważania na temat dedukcji, indukcji oraz koloru jako iluzji. Całe szczęście, że Godeng oszczędził mu przynajmniej głupich aforyzmów życiowych, którymi chciał się z czytelnikiem podzielić, wkładając je za to w usta Toba, przyjaciela Fredrica. Druma wyposażył natomiast w cudowny amulet: kryształową gwiazdę, która nadprzyrodzoną mocą zmienia barwy i tym sposobem udziela mu informacji – a intrygujący ten artefakt bohater zdobył zamawiając go sobie u rzemieślnika. Tak wyekwipowany, Drum powinien bić na głowę nawet Bonda, podejrzewam jednak, że autor musiał się nieźle natrudzić, żeby bezpiecznie przeprowadzić bohatera przez 10 tomów cyklu. Fredric bowiem, mimo palety często wspominanych zalet, w praktyce okazuje się kompletnym idiotą, który nieustannie pakuje się w banalne, acz dla niego śmiertelnie zaskakujące pułapki, po to tylko, by nadludzkim wysiłkiem woli wydostawszy się z opresji pakować się w kolejne.

Zabili go i uciekł

Pełen wdzięku i humoru bohater potrafi uratować kryminał o słabej intrydze, skupiając na sobie uwagę czytelnika i odwracając ją od niedostatków fabuły. Fredric Drum takim bohaterem nie jest, toteż całą miernotę powieści widać jak na dłoni. Drum, regularnie uchodzący cudem z zasadzek, w międzyczasie zachowuje się mocno niezrozumiale, tak samo zresztą jak i akcja, która rozwija się irracjonalnie, od przypadku do przypadku. Fredric gdzieś chodzi, coś robi, wysyła tajemnicze depesze, których treść ukrywa przed czytelnikiem (ale i tak od razu jest jasne, co zawierają), a wszystko to nie wiadomo czemu i nie wiadomo po co. Randkuje, popija winko, dla rozrywki gryzmoli hieroglify, ni z tego ni z owego niechcący zabija człowieka, zresztą nie frasując się tym bardziej niż zabiciem szerszenia. A człowiek ten jest złoczyńcą, jak podpowiada Drumowi głos wewnętrzny i wejrzenie w twarz pechowca – i proszę, głos i oko się nie mylą, sam Fredric wróży niegorzej niż amulet. Co nie przeszkadza mu potępiać frenologię (dyscyplinę paranaukową zajmującą się orzekaniem o charakterze człowieka na podstawie kształtu jego czaszki), którą uważa za rasistowską. Od czasu do czasu nawiedzają go nieuzasadnione fabularnie wspominki – jak się okaże na samym końcu, niezbędne do rozwiązania sprawy – po czym znów wpada w sidła i bohatersko z nich umyka.

Byle jak, byle o czym

Gert Godeng, znany wszystkim jako Gert Nygårdshaug, a tylko na potrzeby polskiego wydania cyklu „Krew i wino” przechrzczony na Godenga (tu chętnie bym poznała zdanie osób pomstujących na zmiany tytułów adaptacji filmowych) jest podobno miłośnikiem i znawcą kuchni, wina, archeologii i kultury starożytnej, czyli tego właśnie, co pasjonuje również jego bohatera. Zaskakujące, bo „Dzban miodu” sprawia wrażenie, jakby autor nie tylko poruszanymi sprawami nieszczególnie się interesował, ale nawet nie zrobił podstawowego researchu. Wstawki dotyczące badania języków wydają się równie bezsensowne co wstawki filozoficzne; sama postać Fredrica jest zresztą bzdurna – żeby badać hieroglify trzeba mieć wielką erudycję i gruntowne wykształcenie filologiczne, a nie studia na kryptologii. Już Whorf zauważył – o czym Drum powinien wiedzieć, jeśli temat go rzeczywiście obchodzi – że hieroglifów nie należy traktować jak szyfru do złamania, bo ich twórcy nic przy ich pomocy nie próbowali ukryć, jest to zapis zwyczajnego języka służącego komunikacji, a nie zatajaniu przekazu. Jednak nawet pomijając niewiarygodność kryptologa w roli genialnego filologa-samouka, z rozważań językowych Druma niczego ciekawego dowiedzieć się nie można. Również w detalach powieść wygląda na pisaną – a przynajmniej tłumaczoną lub redagowaną – na kolanie. W pewnym momencie na przykład do bawiącego w nieznanej okolicy bohatera dosiada się ktoś miejscowy i proponuje mu rewanż w szachy. Fredric z miejsca nabiera podejrzeń, że jegomościa zna, co jest o tyle naturalne, że dziwne by było otrzymać propozycję rewanżu, jakiego bądź, od nieznajomego – by po chwili namysłu dojść do wniosku, że jednak nie. W innym miejscu Drum skutecznie się podszywa pod upapranego ziemią wieśniaka rozmazawszy sobie na twarzy krem brązujący (dopowiedzenie dla panów: nie, krem brązujący nie przypomina pasty do butów). Dodajmy do tego niestaranną redakcję i korektę, a uzyskamy pełny obraz czytelniczych rozkoszy.

Norweg podbija świat

O Norwegii, trzeba to wreszcie przyznać, dowiadujemy się niewiele, bo akcja toczy się we Francji, a Norwegii dotyczą tylko retrospekcje bohatera. Być może dowiadujemy się trochę o Norwegach – i jeśli przypominają Fredrica i jego kumpla Toba, to lepiej nie wiedzieć o nich nic więcej. Tob wydaje się zagubionym w popłuczynach po new age'u matołkiem, Drum natomiast wygląda jak personifikacja kompleksów prowincjusza: może i Norwegia jest światową prowincją, może i jedyne, z czego jest znana, to fiordy i platformy wiertnicze, ale ma przecież supermana Fredrica Druma i jemu podobnych bohaterów. Drum ma zaś znajomą, Hiszpankę, obdarzoną tą narodowością chyba tylko po to, żeby autor mógł zaprezentować poczucie wyższości Skandynawa nad potomkami Iberów. Hiszpanka wydaje się osobą zupełnie cywilizowaną, ale tylko dopóki nie wychodzi na jaw, że brak jej piątej klepki, nie potrafi zliczyć do dwóch, a do tego o sobie samej mówi w trzeciej osobie liczby pojedynczej, niczym dziecko, osoba upośledzona czy po prostu literacka figura dzikusa, jak sienkiewiczowski Kali. Przypuszczalnie Godeng pisze ku pokrzepieniu norweskich serc – niech więc sobie krzepną na zdrowie. Moje serce nieprędko za Drumem zatęskni.

***

Ale filozofia nie pomagała. Tob powiedziałby: „Spójrz na byt jak na kostkę cukru, a ty jesteś koniem. Kiedy połykasz kostkę cukru, ty i byt stajecie się nierozłączni. Tak musi być. Ruch kostka cukru-koń jest nieuchronny. Przez całą wieczność”. Tak właśnie Tob mógłby się wyrazić.1

*

„Zewnętrzne trudności wyostrzą twe wnętrze jak klingę”, powiedziałby Tob.2




Ocena: 2/6

1 Godeng Gert, Dzban miodu. Tłum. Grzegorz Skommer. Warszawa 2008, s. 103.
2 Tamże, s. 148.


3 komentarze:

Madika pisze...

Świetna recenzja :) Miałam takie same odczucia, czytając. Dobrnęłam do połowy i rzuciłam w kąt.

Marigolden pisze...

Lilybeth,
dzięki, choć trochę mi nieswojo - przykro tak kogoś krytykować. Co do książki, to rozumiem, że zrezygnowałaś, ale szkoda, że nie przeskoczyłaś do zakończenia - rozwiązanie zagadki to dopiero był ubaw. ;)

Anonimowy pisze...

Oto recenzja znacznie lepiej napisana niż książka...Ja jednak mam słabość do tej serii, przypomina mi złote (wiem, nie w Polsce!), a zatem chętnie idealizowane, lata osiemdziesiąte. Już z kartami kredytowymi, ale jeszcze bez telefonów komórkowych. Te książki są jak pierwsze Suzuki Vitara z brezentem zamiast dachu, samochód żaden, ale zabawa dobra, bo tania, a najlepiej prowadzi się je po pijaku na wydmach...Może też upływ czasu i ta bijąca z książek beztroska życia codziennego, związana też absurdalnym brakiem kłopotów finansowych "bohatera", sprawiają, że odpoczywam czytając.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...