sobota, 19 marca 2011

Harry G. Frankfurt, „O wciskaniu kitu”

Wyrzućmy z filozofii wielkie ambicje, zapomnijmy o poszukiwaniu wiedzy pewnej i o budowaniu systemów. Wyrzućmy z filozofii wielkie tematy, zapomnijmy o Bogu, powinności czy śmierci. Co zostanie? Co zostanie, kiedy i liczenie aniołów, i fenomenologia wiśni okażą się zbyt śmiałe? Zostanie filozofia grania na nosie w paradygmacie analitycznym. Pojęciowa żonglerka, skryty za parawanem metanauki żart.

Może uwieść. A w końcu błazen, który umie uwodzić to wciąż filozof.

Gorzej, jeśli nie umie.

Harry G. Frankfurt jest podobno „filozofem moralności” z Princeton, a „O wciskaniu kitu” jest podobno akademickim wykładem. Autor, jak na analityka przystało, skromnie dobiera możliwie najpospolitszy przedmiot dociekań (kit), możliwie najnudniejszą metodę (dzielenie włosa na czworo) i możliwie najkrzykliwsze witze dla oszołomienia publiczności (najchętniej fizjologiczne). Po czym zamęcza ją na śmierć, roztrząsając lingwistyczne szczegóły, kreśląc wydumane dystynkcje i ogólnie nadymając się, jakby kładł fundamenty pod przyszłe kitoznawstwo. Czyli szeroko popisuje się tym właśnie, za co analitycy są nielubiani.

Wywód sprowadza się do przeglądu wyrazów bliskoznacznych – zresztą o wartości niewielkiej nawet dla entuzjastów niuansów językowych, bo przedstawione przez Frankfurta rozróżnienia pojęciowe są naciągane, a gęste cytowanie słowników służy jedynie biciu piany. Do tego stopnia, że jego rozważania okazały się nieprzekładalne; tłumaczka w wielu miejscach musiała przytoczyć lub pozostawić oryginalne terminy, bo nawet jeśli misternie wykoncypowana konstrukcja oryginału trzyma się na słowo honoru, po polsku sypnęłaby się jak nic. Co dziwić nie może, skoro, mówiąc oględnie, definicje Frankfurta są projektujące, a nie sprawozdawcze – a mówiąc brutalniej, autor zamiast oprzeć się na mowie potocznej, wykłada podstawy własnego idiolektu. W efekcie zamiast dowiedzieć się więcej o omawianych zjawiskach, dowiadujemy się najwyżej, jak osobliwie autor rozumie odnoszące się do nich słowa. Całość zaś tonie w jego skojarzeniach, wynurzeniach, gastrycznych porównaniach i wszelakich symptomach upojenia własną elokwencją. Znalazło się kilka ciekawych informacji, dla których „O wciskaniu kitu” warto przejrzeć, ale zasadniczo książeczka samą sobą ilustruje własne tezy. Kit.

***

Nawiasem mówiąc, istnieją pewne podobieństwa pomiędzy „pustosłowiem” i ekskrementami, czyniące z terminu hot air szczególnie stosowny odpowiednik terminu bullshit. Tak jak pustosłowie, powstające w procesie zwykłego wietrzenia sobie gęby, to mowa niezawierająca żadnych informacji, tak ekskrementy są substancją, z której zostało usunięte wszystko, co pożywne. Ekskrementy można uznać za truchło strawy, szczątki pozostałe po wyczerpaniu życiodajnych substancji. W tym sensie ekskrementy reprezentują śmierć, którą produkujemy sami i której produkowanie stanowi nieodłączny element procesu podtrzymywania życia. Być może właśnie owo włączenie śmierci w nasze najintymniejsze procesy życiowe powoduje, iż ekskrementy wywołują w nas odrazę. Tak czy inaczej, ekskrementy w równie znikomym stopniu służą odżywianiu, co pustosłowie komunikacji.





Ocena: 2/6


Frankfurt Harry G., O wciskaniu kitu. Tłum. Hanna Pustuła. Warszawa 2008, s. 51n.

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...