
Miejscowi głosu nie dostają, bełkocą sobie coś w tle po swojemu. I zamachowcy, i ofiary, i cała reszta zlewają się w nieokreśloną magmę, o której wiadomo tyle, że stanowi zagrożenie dla członków amerykańskiej misji ratunkowej. Kiedy już trafi się tłumacz, błagają o pomoc, a potem wznoszą do nieba modły w swoim śpiewnym narzeczu. Jeśli znają angielski, chętni są do współpracy, głównie merkantylnej (dzieci sprzedają DVD po 5 dolarów sztuka), z rzadka politycznej (ale taką świadomość osiąga dopiero wykładowca uniwersytetu). Ci, którzy Amerykanów nie lubią, nie są w stanie tego wyartykułować w ludzkim języku – potrafią jedynie bełkotać i przywalić zabłąkanemu żołnierzowi tacą z jedzeniem lub w milczeniu emanują nienawiść. Scenarzysta pozostawił ich dla nas niemymi, bo przecież wiadomo, że gdzie nie ma naszych, nie ma żadnych racji – to tylko niezrozumiała dzicz, na przemian agresywna i wystraszona.
Tematyka filmu zasługiwałaby na jakąś refleksję, ale twórcy bez pardonu przykrawają ją na potrzeby propagandy w popkulturowym wdzianku. Z wojny się wraca lub nie, jeśli jednak z niej wrócisz, to najwyżej z potrzaskaną nogą, nigdy – psychiką. Psychika ucierpi dopiero po powrocie do domu, gdzie na żołnierza czeka udział w wychowaniu własnego dziecka i zakupy w hipermarkecie – nuda, nie to, co prawdziwe życie prawdziwego mężczyzny, który potrzebuje do szczęścia adrenaliny. „Wojna to narkotyk”, mówi slogan na polskim plakacie. Za płytko? Dla wymagających jest głębsze przesłanie. Owszem, wojna jest zła, pełna śmierci i cierpienia. Jednak narkotykiem jest nie tyle żądza męskiej przygody, co poczucie misji i amerykańska powinność ratowania świata.
W sam raz dla dzielnych chłopców wybierających się szukać szczęścia na polu minowym.
Ocena: 3/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz