Islandia, krańce świata – to tam przecież chciał się schronić uciekający przed tropiącym go po całym świecie prześladowcą bohater „Przygód” Gombrowicza. Czy kraj tak peryferyjny pod względem zarówno geograficznym, jak i kulturowym, mógł być przedmiotem zainteresowania agentur zimnowojennych mocarstw? Takie podejrzenie nasuwa islandzkiej policji znalezisko na dnie wysychającego jeziora Kleifarvatn w okolicach amerykańskiej bazy wojskowej na Islandii. Śledztwo cofa nas o kilkadziesiąt lat, a choć Erlendur Sveinsson w gąszczu zaprzeszłych tropów porusza się po omacku, często posiłkując się intuicją, fabuła rozwija się logicznie, prowadząc do rozwiązania we właściwym miejscu i czasie.
Jeszcze żadna z książek Arnaldura Indriðasona nie podobała mi się tak bardzo jak „Jezioro”. Islandia u Arlandura przytłacza jak zawsze – do obojętnej wrogości byłej żony, katastrofalnych relacji z dziećmi i oschłych namiastek przyjaźni z kolegami dochodzi motyw samotności umierania spotęgowanej samotnością fizyczną. Smutek świata, paradoksalnie, rozjaśnia wątek NRD-owski, prowadzony w książce równolegle z wątkiem współczesnym. Obraz komunistycznych Niemiec tuż po wojnie, w zarysie wierny (choć nieepatujący ostrym detalem), przez kontrast z wszechobecnością totalitarnej przemocy wydobywa to, co warto pamiętać z młodości – miłość, przyjaźń, poszukiwanie swojego miejsca. Oba wątki gładko splatają się w finale, może nie przesadnie zaskakującym, ale i nie oczywistym.
Ocena: 5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz