– Spóźnię się do kościoła – powiedziałem bardzo słabym głosem.
– Natychmiast – Arcymajster Swaczyna w pośpiechu wdziewał marynarkę – natychmiast pana odwożę. Pani Małgorzato, zaraz wracam, odwiozę pana Jerzego i zaraz będę z powrotem. Do kościoła się nie wybieram, niestety.
Gdy wsiedliśmy do samochodu, uświadomiłem sobie, iż przez cały czas oczekiwałem jakiejś snajperskiej aluzji, iż mniej lub bardziej świadomie oczekiwałem, że Arcymajster Swaczyna porówna któryś ze swoich celnych strzałów z jakimś bardzo słynnym skrytobójczym strzałem, spodziewałem się, że być może wymieni w pewnej chwili nazwisko I sekretarza Władysława Gomułki, że w ogóle w jakikolwiek sposób da mi do zrozumienia, że wie. Ale Arcymajster Swaczyna majestatycznie zmieniał biegi, z fantastyczną nonszalancją wystawiał łokieć przez otwarte okno i leniwie objaśniał mi powody, dla których przestał chodzić do kościoła:
– Rzecz nie w tym, że straciłem wiarę, panie Jerzy, przeciwnie, ja zachowałem wiarę, co więcej, ja zachowałem moją dziecinną wiarę, dalej mi się wydaje, dalej jestem pewien, iż Pan Bóg, gromowładny starzec z siwą brodą nie spuszcza ze mnie oka. Rzecz jasna utrzymuję bliskie kontakty z rządzącymi obecnie tym krajem ateistami, są to kontakty tak bliskie, iż ktoś może powiedzieć: Arcymajster Swaczyna wręcz należy do grona rządzących obecnie tym krajem ateistów. Ale wie pan, panie Jerzy, ateiści przeminą, a ja, Arcymajster Swaczyna, nie przeminę. Zaczną rządzić tym krajem fundamentaliści religijni i ja będę utrzymywał bliskie kontakty z fundamentalistami religijnymi. Przyjdą tu Czesi – wyciągnął dłoń w kierunku granicy biegnącej szczytami gór – będę robił interesy z Czechami. Wrócą tu Niemcy, proszę bardzo. Ruscy słysząc, że ich imperium zaczyna trzeszczeć niczym kra pękająca, Ruscy poczną spazmatycznie i przedśmiertnie umacniać swoją władzę, nie widzę przeszkód, i z konającymi bolszewikami pójdziemy w alianse. Powiem panu, panie Jerzy, zdarzy się tak, że przyjdą tu Hotentoci i ja w ich wysokiej hotentockiej radzie plemiennej też będę zasiadał. Pan Bóg to widzi i Pan Bóg to rozumie. Pan Bóg powierzył człowiekowi świat widzialny po to, aby ten go kiełznał i handlował ze wszystkimi. Pan Bóg nie spuszcza ze mnie oka i Pan Bóg doskonale rozumie, dlaczego ja nie chodzę do naszego kościoła. Panu Bogu przecież, na miłość Boską, też nie może się podobać, że wyobrażony na naszym witrażu apostoł Paweł jest łudząco podobny do Włodzimierza Lenina. Zauważył pan to złowieszcze podobieństwo, panie Jerzy? Niech się pan przyjrzy dokładnie, choć skądinąd potrzeby dokładności nie ma tu żadnej, to się samo rzuca w oczy. Na witrażu, jak pan doskonale wie, wyobrażeni są patronowie naszego kościoła, apostołowie Piotr i Paweł. Jeśli idzie o apostoła Piotra, wszystko jest w jak największym porządku, przystojny, dojrzały mężczyzna o lewantyńskim typie urody, rybacka sieć na ramieniu, uniesiona prawa dłoń wskazuje uwikłanego w cierniach baranka, w porządku. Natomiast Paweł, mój ulubiony pisarz biblijny... Szata, w porządku. Pielgrzymia laska w garści, w porządku. Druga ręka uniesiona w kierunku krzyża, w porządku. Wszystko w porządku z wyjątkiem głowy. Bo postać apostoła Pawła zwieńczona jest, wypisz wymaluj, głową Włodzimierza Iljicza Lenina. I to jest, panie Jerzy, przykre. Pal sześć identyczną łysinę, w końcu wszyscy łysi są do siebie podobni. Ale tu jest ta sama fizjonomia, te same skośne azjatyckie oczy, te same kości policzkowe, tak samo przystrzyżona broda... Dajcie spokój... Wie pan, panie Jerzy, ja początkowo myślałem, że to coś znaczy...
Arcymajster zamilkł na chwilę, z martwą uwagą przyglądał się trzem niezwykle urodziwym letniczkom zbiegającym stromym brzegiem ku wodzie.
– Myślałem, że to coś znaczy, bo w ogóle był w moim życiu taki zgubny okres, kiedy wydawało mi się, że sztuka coś znaczy. Sporo czytałem swojego czasu, a i sztuki piękne mnie ciekawiły. Niezupełnie bezinteresownie, szczerze powiedziawszy. Wydawało mi się na przykład, że kto wie, czy niepoczytalny rytm przypływu i odpływu pieniądza nie jest zapisany w dziełach artystycznych, w tych, jak mi się wydawało, natchnionych, wyprzedzających rzeczywistość pracach. Nawiasem mówiąc, w najwybitniejszych dziełach na przykład w Czarodziejskiej górze albo w Statku szaleńców ten rytm, figura tego rytmu, owszem, jest odnotowana, ale mniejsza o to. Niemożliwe, żeby to był przypadek, myślę sobie, ta oczywista, w charakterystyczny sposób rozdęta czaszka wodza rewolucji na ewangelickim witrażu to nie może być przypadek. Zwłaszcza że artysta-witrażysta, niechaj nazwisko jego na wieki zostanie zapomniane, tworzył dzieło swoje w latach trzydziestych. I żeby to był jakiś kretyn, Janko-muzykant o wąskiej specjalizacji. Ale gdzie tam! To był człowiek o szerokich horyzontach i rozległych zainteresowaniach. Malował, rzeźbił, pisał. I ja, ciężki frajer, zaczynałem się zastanawiać, co ten człowiek przez swoją ryzykowną koncepcję estetyczną chciał wyrazić. Zacząłem badać sprawę. Wydawało mi się, na przykład, że ten azjatycko-leninowski łeb apostoła Pawła to może być jakaś aluzja do Lutra. No bo wie pan, panie Jerzy, niczego nie ujmując naszemu reformatorowi, to wyglądu chłop nie miał. Czytał pan Czarodziejską górę?
Przecząco pokręciłem głową.
– Niech pan przeczyta. To jest lektura, na którą nigdy nie jest ani za wcześnie, ani za późno. Jak pan przeczyta, to trafi pan na fragment, w którym pan Settembrini tak mówi do Hansa Castorpa, znam ten cytat na pamięć. Otóż Settembrini mówi tak: „Niech się pan przyjrzy Lutrowi! Niech się pan przyjrzy jego portretom młodzieńczym i późniejszym! Co to za czaszka, co za kości policzkowe, jak szczególnie osadzone oczy! Przyjacielu, to Azja!” Tak, panie Jerzy, niech się pan przyjrzy Lutrowi. Mocna rzecz, mocny fragment, zważywszy że Tomasz Mann był ewangelikiem, choć raczej należałoby powiedzieć, iż był, żył na świecie taki ewangelik, który był Tomaszem Mannem. Wątpię, żeby to było dobre dla ewangelizmu. W każdym razie poszedłem tym azjatyckim tropem, badałem, studiowałem, dociekałem, interpretowałem i wie pan, co się okazało? Okazało się, iż widniejący w naszym kościele wizerunek apostoła Pawła z głową Lenina to jest wynik przypadkowej, choć przez to nie mniej haniebnej niewiedzy! Trafiłem w końcu na pamiętnik tego, pożal się Boże człowieka renesansu. Gość po prostu nie tylko nie wiedział, jak Lenin wygląda! Gość w roku pańskim tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim w ogóle nie wiedział, że kilkaset kilometrów stąd miała miejsce rewolucja bolszewicka! Zielonego pojęcia o Bożym świecie, wyłącznie wysoka sztuka. Botticelli, Rubens i Rembrandt, Chopin, Schubert i Schumann. I bardzo dobrze. Ale ja uważam, panie Jerzy, że jak ktoś nie wie, jak wygląda Lenin, nie powinien się brać do malowania apostoła Pawła. Tak uważam.
– Ale jakim cudem on namalował, co prawda na niewłaściwym miejscu, a jednak namalował, głowę Lenina, jakim cudem to zrobił, skoro nigdy nie widział głowy Lenina? – Sam byłem zdumiony własną bystrością.
– A jakimś diabelskim cudem, proroczym splotem podświadomych okoliczności. Jak się nie chce malować Lenina, to trzeba wiedzieć, jak Lenin wygląda, bo może człowieka spotkać przykra niespodzianka. Tak jest, panie Jerzy. W każdym razie, to jest zasadniczy powód, dla którego przestałem chodzić do naszego kościoła. Wie pan, ja zbyt często bywam we wnętrzach ozdobionych portretami Iljicza, żebym jeszcze musiał w kościele doznawać tego rodzaju, powiedzmy sobie jasno, mieszanych uczuć. Kiedy ze dwa, trzy razy do roku odczuwam nieprzepartą potrzebę nawiedzenia domu Bożego jadę do Ustronia i fertig. A poza tym, rzecz jasna, zraziłem się do sztuki. Więcej powiem, ja sztuką gardzę. Wiem, że brzmi to zgoła barbarzyńsko, ale doszedłem do wniosku, że faceci, którzy nie znają aktualnych cen podstawowych artykułów konsumpcyjnych oraz aktualnego kursu dolara, niczego mi nie są w stanie powiedzieć o świecie ani w swojej liryce, ani w swojej plastyce, ani w swojej muzyce. Być może przemawia przez nich pozaziemski duch, ale oni przez swoje ziemskie lenistwo nie są przygotowani, by w pełni zrozumieć język tego ducha. Powtarzam, zdaję sobie sprawę, że to jest niesprawiedliwe, ale ja, Arcymajster Swaczyna tego się trzymam. Trzy razy w roku jadę do kościoła w Ustroniu i raz do roku czytam Czarodziejską Górę i ta strawa starcza duchowi mojemu. Amen. Amen, panie Jerzy. Niech pan biegnie, nabożeństwo zaraz się zacznie. Niech pan biegnie, niech się pan modli, niech pan chwali Pana śpiewaniem psalmów i niech pan za często nie zerka w kierunku witraża.
Już wysiadałem z samochodu, już ogarniała mnie misyjna muzyka, śpiewały chórzystki, dzwoniły wittenberskie dzwony, nadchodzili zborownicy, już miałem przekroczyć chłodny cień wysokich ścian kościoła, gdy Arcymajster Swaczyna wychylił się z auta i raz jeszcze mnie zawołał:
– Panie Jerzy, najmocniej pana przepraszam, ale nieomal całkiem zapomniałem o arcypilnej sprawie. Proszę łaskawie przekazać ojcu, panu naczelnikowi, iż przedmiot, o którym rozmawialiśmy, ojciec będzie wiedział, o co chodzi, pan zresztą też, proszę przekazać ojcu, iż poleciłem wykonanie prototypu w jednym z moich warsztatów.
Arcymajster przyjrzał mi się uważnie, zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów i dodał ze śmiertelną powagą:
– Niechże się pan nie turbuje, panie Jerzy. Pan będzie świetnie wyglądał z kuszą na ramieniu.
Nie śpiewałem psalmów, nie słuchałem kazania, ani razu nie spojrzałem w kierunku frontowej ściany, którą prawie w całości wypełniały wodniste barwy witraża, siedziałem ze spuszczoną głową, modliłem się i definitywnie odganiałem chimerę zdrady. [...]
„Było to, gdym raz po lesie błądził nieszczęśliwy. Nagle słyszę głos się niesie z gąszcza tej oliwy. Gdy w jej cieniu odpoczywałem I śpiew w sercu badać jąłem, Wstałem pokrzepiony” – śpiewał chór Chananejek, Samarytanek i Filistynek, i istotnie w prostocie swojej pokrzepiony wypełniającą mnie zgodą na wszystko, jeszcze wyżej uniosłem głowę i ponad boskimi fryzurami chórzystek spoglądałem na wypełniony falującym światłem witraż, na wyłaniające się z eksplodującego blasku postacie apostołów, i nie było we mnie ani żalu, ani niesmaku, ani rozczarowania, moja transakcja z Arcymajstrem Szwaczyną była w końcu transakcją duchową i ja, Jerzyk, dobrze w dodatku znałem zasady tej transakcji, dobrze przecież i od dawna wiedziałem, że ani w wyobrażonej na szkle postaci, ani w kształcie głowy, ani w wizerunku oblicza apostoła Pawła nie ma nawet cienia podobieństwa do Włodzimierza Iljicza Lenina.
Jerzy Pilch, Tysiąc spokojnych miast. Londyn 1997, s. 91-100.
– Natychmiast – Arcymajster Swaczyna w pośpiechu wdziewał marynarkę – natychmiast pana odwożę. Pani Małgorzato, zaraz wracam, odwiozę pana Jerzego i zaraz będę z powrotem. Do kościoła się nie wybieram, niestety.
Gdy wsiedliśmy do samochodu, uświadomiłem sobie, iż przez cały czas oczekiwałem jakiejś snajperskiej aluzji, iż mniej lub bardziej świadomie oczekiwałem, że Arcymajster Swaczyna porówna któryś ze swoich celnych strzałów z jakimś bardzo słynnym skrytobójczym strzałem, spodziewałem się, że być może wymieni w pewnej chwili nazwisko I sekretarza Władysława Gomułki, że w ogóle w jakikolwiek sposób da mi do zrozumienia, że wie. Ale Arcymajster Swaczyna majestatycznie zmieniał biegi, z fantastyczną nonszalancją wystawiał łokieć przez otwarte okno i leniwie objaśniał mi powody, dla których przestał chodzić do kościoła:
– Rzecz nie w tym, że straciłem wiarę, panie Jerzy, przeciwnie, ja zachowałem wiarę, co więcej, ja zachowałem moją dziecinną wiarę, dalej mi się wydaje, dalej jestem pewien, iż Pan Bóg, gromowładny starzec z siwą brodą nie spuszcza ze mnie oka. Rzecz jasna utrzymuję bliskie kontakty z rządzącymi obecnie tym krajem ateistami, są to kontakty tak bliskie, iż ktoś może powiedzieć: Arcymajster Swaczyna wręcz należy do grona rządzących obecnie tym krajem ateistów. Ale wie pan, panie Jerzy, ateiści przeminą, a ja, Arcymajster Swaczyna, nie przeminę. Zaczną rządzić tym krajem fundamentaliści religijni i ja będę utrzymywał bliskie kontakty z fundamentalistami religijnymi. Przyjdą tu Czesi – wyciągnął dłoń w kierunku granicy biegnącej szczytami gór – będę robił interesy z Czechami. Wrócą tu Niemcy, proszę bardzo. Ruscy słysząc, że ich imperium zaczyna trzeszczeć niczym kra pękająca, Ruscy poczną spazmatycznie i przedśmiertnie umacniać swoją władzę, nie widzę przeszkód, i z konającymi bolszewikami pójdziemy w alianse. Powiem panu, panie Jerzy, zdarzy się tak, że przyjdą tu Hotentoci i ja w ich wysokiej hotentockiej radzie plemiennej też będę zasiadał. Pan Bóg to widzi i Pan Bóg to rozumie. Pan Bóg powierzył człowiekowi świat widzialny po to, aby ten go kiełznał i handlował ze wszystkimi. Pan Bóg nie spuszcza ze mnie oka i Pan Bóg doskonale rozumie, dlaczego ja nie chodzę do naszego kościoła. Panu Bogu przecież, na miłość Boską, też nie może się podobać, że wyobrażony na naszym witrażu apostoł Paweł jest łudząco podobny do Włodzimierza Lenina. Zauważył pan to złowieszcze podobieństwo, panie Jerzy? Niech się pan przyjrzy dokładnie, choć skądinąd potrzeby dokładności nie ma tu żadnej, to się samo rzuca w oczy. Na witrażu, jak pan doskonale wie, wyobrażeni są patronowie naszego kościoła, apostołowie Piotr i Paweł. Jeśli idzie o apostoła Piotra, wszystko jest w jak największym porządku, przystojny, dojrzały mężczyzna o lewantyńskim typie urody, rybacka sieć na ramieniu, uniesiona prawa dłoń wskazuje uwikłanego w cierniach baranka, w porządku. Natomiast Paweł, mój ulubiony pisarz biblijny... Szata, w porządku. Pielgrzymia laska w garści, w porządku. Druga ręka uniesiona w kierunku krzyża, w porządku. Wszystko w porządku z wyjątkiem głowy. Bo postać apostoła Pawła zwieńczona jest, wypisz wymaluj, głową Włodzimierza Iljicza Lenina. I to jest, panie Jerzy, przykre. Pal sześć identyczną łysinę, w końcu wszyscy łysi są do siebie podobni. Ale tu jest ta sama fizjonomia, te same skośne azjatyckie oczy, te same kości policzkowe, tak samo przystrzyżona broda... Dajcie spokój... Wie pan, panie Jerzy, ja początkowo myślałem, że to coś znaczy...
Arcymajster zamilkł na chwilę, z martwą uwagą przyglądał się trzem niezwykle urodziwym letniczkom zbiegającym stromym brzegiem ku wodzie.
– Myślałem, że to coś znaczy, bo w ogóle był w moim życiu taki zgubny okres, kiedy wydawało mi się, że sztuka coś znaczy. Sporo czytałem swojego czasu, a i sztuki piękne mnie ciekawiły. Niezupełnie bezinteresownie, szczerze powiedziawszy. Wydawało mi się na przykład, że kto wie, czy niepoczytalny rytm przypływu i odpływu pieniądza nie jest zapisany w dziełach artystycznych, w tych, jak mi się wydawało, natchnionych, wyprzedzających rzeczywistość pracach. Nawiasem mówiąc, w najwybitniejszych dziełach na przykład w Czarodziejskiej górze albo w Statku szaleńców ten rytm, figura tego rytmu, owszem, jest odnotowana, ale mniejsza o to. Niemożliwe, żeby to był przypadek, myślę sobie, ta oczywista, w charakterystyczny sposób rozdęta czaszka wodza rewolucji na ewangelickim witrażu to nie może być przypadek. Zwłaszcza że artysta-witrażysta, niechaj nazwisko jego na wieki zostanie zapomniane, tworzył dzieło swoje w latach trzydziestych. I żeby to był jakiś kretyn, Janko-muzykant o wąskiej specjalizacji. Ale gdzie tam! To był człowiek o szerokich horyzontach i rozległych zainteresowaniach. Malował, rzeźbił, pisał. I ja, ciężki frajer, zaczynałem się zastanawiać, co ten człowiek przez swoją ryzykowną koncepcję estetyczną chciał wyrazić. Zacząłem badać sprawę. Wydawało mi się, na przykład, że ten azjatycko-leninowski łeb apostoła Pawła to może być jakaś aluzja do Lutra. No bo wie pan, panie Jerzy, niczego nie ujmując naszemu reformatorowi, to wyglądu chłop nie miał. Czytał pan Czarodziejską górę?
Przecząco pokręciłem głową.
– Niech pan przeczyta. To jest lektura, na którą nigdy nie jest ani za wcześnie, ani za późno. Jak pan przeczyta, to trafi pan na fragment, w którym pan Settembrini tak mówi do Hansa Castorpa, znam ten cytat na pamięć. Otóż Settembrini mówi tak: „Niech się pan przyjrzy Lutrowi! Niech się pan przyjrzy jego portretom młodzieńczym i późniejszym! Co to za czaszka, co za kości policzkowe, jak szczególnie osadzone oczy! Przyjacielu, to Azja!” Tak, panie Jerzy, niech się pan przyjrzy Lutrowi. Mocna rzecz, mocny fragment, zważywszy że Tomasz Mann był ewangelikiem, choć raczej należałoby powiedzieć, iż był, żył na świecie taki ewangelik, który był Tomaszem Mannem. Wątpię, żeby to było dobre dla ewangelizmu. W każdym razie poszedłem tym azjatyckim tropem, badałem, studiowałem, dociekałem, interpretowałem i wie pan, co się okazało? Okazało się, iż widniejący w naszym kościele wizerunek apostoła Pawła z głową Lenina to jest wynik przypadkowej, choć przez to nie mniej haniebnej niewiedzy! Trafiłem w końcu na pamiętnik tego, pożal się Boże człowieka renesansu. Gość po prostu nie tylko nie wiedział, jak Lenin wygląda! Gość w roku pańskim tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim w ogóle nie wiedział, że kilkaset kilometrów stąd miała miejsce rewolucja bolszewicka! Zielonego pojęcia o Bożym świecie, wyłącznie wysoka sztuka. Botticelli, Rubens i Rembrandt, Chopin, Schubert i Schumann. I bardzo dobrze. Ale ja uważam, panie Jerzy, że jak ktoś nie wie, jak wygląda Lenin, nie powinien się brać do malowania apostoła Pawła. Tak uważam.
– Ale jakim cudem on namalował, co prawda na niewłaściwym miejscu, a jednak namalował, głowę Lenina, jakim cudem to zrobił, skoro nigdy nie widział głowy Lenina? – Sam byłem zdumiony własną bystrością.
– A jakimś diabelskim cudem, proroczym splotem podświadomych okoliczności. Jak się nie chce malować Lenina, to trzeba wiedzieć, jak Lenin wygląda, bo może człowieka spotkać przykra niespodzianka. Tak jest, panie Jerzy. W każdym razie, to jest zasadniczy powód, dla którego przestałem chodzić do naszego kościoła. Wie pan, ja zbyt często bywam we wnętrzach ozdobionych portretami Iljicza, żebym jeszcze musiał w kościele doznawać tego rodzaju, powiedzmy sobie jasno, mieszanych uczuć. Kiedy ze dwa, trzy razy do roku odczuwam nieprzepartą potrzebę nawiedzenia domu Bożego jadę do Ustronia i fertig. A poza tym, rzecz jasna, zraziłem się do sztuki. Więcej powiem, ja sztuką gardzę. Wiem, że brzmi to zgoła barbarzyńsko, ale doszedłem do wniosku, że faceci, którzy nie znają aktualnych cen podstawowych artykułów konsumpcyjnych oraz aktualnego kursu dolara, niczego mi nie są w stanie powiedzieć o świecie ani w swojej liryce, ani w swojej plastyce, ani w swojej muzyce. Być może przemawia przez nich pozaziemski duch, ale oni przez swoje ziemskie lenistwo nie są przygotowani, by w pełni zrozumieć język tego ducha. Powtarzam, zdaję sobie sprawę, że to jest niesprawiedliwe, ale ja, Arcymajster Swaczyna tego się trzymam. Trzy razy w roku jadę do kościoła w Ustroniu i raz do roku czytam Czarodziejską Górę i ta strawa starcza duchowi mojemu. Amen. Amen, panie Jerzy. Niech pan biegnie, nabożeństwo zaraz się zacznie. Niech pan biegnie, niech się pan modli, niech pan chwali Pana śpiewaniem psalmów i niech pan za często nie zerka w kierunku witraża.
Już wysiadałem z samochodu, już ogarniała mnie misyjna muzyka, śpiewały chórzystki, dzwoniły wittenberskie dzwony, nadchodzili zborownicy, już miałem przekroczyć chłodny cień wysokich ścian kościoła, gdy Arcymajster Swaczyna wychylił się z auta i raz jeszcze mnie zawołał:
– Panie Jerzy, najmocniej pana przepraszam, ale nieomal całkiem zapomniałem o arcypilnej sprawie. Proszę łaskawie przekazać ojcu, panu naczelnikowi, iż przedmiot, o którym rozmawialiśmy, ojciec będzie wiedział, o co chodzi, pan zresztą też, proszę przekazać ojcu, iż poleciłem wykonanie prototypu w jednym z moich warsztatów.
Arcymajster przyjrzał mi się uważnie, zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów i dodał ze śmiertelną powagą:
– Niechże się pan nie turbuje, panie Jerzy. Pan będzie świetnie wyglądał z kuszą na ramieniu.
*
Nie śpiewałem psalmów, nie słuchałem kazania, ani razu nie spojrzałem w kierunku frontowej ściany, którą prawie w całości wypełniały wodniste barwy witraża, siedziałem ze spuszczoną głową, modliłem się i definitywnie odganiałem chimerę zdrady. [...]
„Było to, gdym raz po lesie błądził nieszczęśliwy. Nagle słyszę głos się niesie z gąszcza tej oliwy. Gdy w jej cieniu odpoczywałem I śpiew w sercu badać jąłem, Wstałem pokrzepiony” – śpiewał chór Chananejek, Samarytanek i Filistynek, i istotnie w prostocie swojej pokrzepiony wypełniającą mnie zgodą na wszystko, jeszcze wyżej uniosłem głowę i ponad boskimi fryzurami chórzystek spoglądałem na wypełniony falującym światłem witraż, na wyłaniające się z eksplodującego blasku postacie apostołów, i nie było we mnie ani żalu, ani niesmaku, ani rozczarowania, moja transakcja z Arcymajstrem Szwaczyną była w końcu transakcją duchową i ja, Jerzyk, dobrze w dodatku znałem zasady tej transakcji, dobrze przecież i od dawna wiedziałem, że ani w wyobrażonej na szkle postaci, ani w kształcie głowy, ani w wizerunku oblicza apostoła Pawła nie ma nawet cienia podobieństwa do Włodzimierza Iljicza Lenina.
Jerzy Pilch, Tysiąc spokojnych miast. Londyn 1997, s. 91-100.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz