wtorek, 9 listopada 2010

Arnaldur Indriðason, „W bagnie”

Do kryminału „W bagnie” Arnaldura Indriðasona łatwo się zniechęcić już na pierwszy rzut oka. Po pierwsze, autor przedstawiany jest przez polskiego wydawcę jako „islandzki Mankell” – co brzmi jak „prawie jak dobre”. Po drugie, jest to pierwszy przełożony na polski tom cyklu, w oryginale stanowiący część trzecią – co na część czytelników (to ja! to ja!) zadziała jak płachta na byka. Po trzecie, całość poprzedza patetyczne motto autorstwa protagonisty – o ile po ludziach nobilitujących własne słowa cudzysłowem z reguły spodziewam się wszystkiego najgorszego, o tyle po autorze cytującym własnego bohatera nie spodziewałam się już nic.

Po tak obiecującym początku mogło być tylko lepiej. Ale tak dobrze, jak być mogło – nie było. Komisarz Erlendur Sveinsson to rzeczywiście kalka Mankellowskiego Wallandera – kalka właśnie, nie zaledwie przedstawiciel tego samego archetypu, ale bezczelna podróba. Te same przejawy dysfunkcyjności – od problemów rodzicielskich przez samotność po niską samoocenę – przeżywa z tym samym refleksyjno-marudnym zacięciem. Podobnie jak Kurt, Erlendur wybrzydza na świat czepiając się byle pretekstu – a to, że naukowcy zbierają ludzkie preparaty w formalinie, a to, że firma genetyczna zbiera historie chorób. Od Wallandera różni Sveinssona (poza brakiem ojca malującego landszafty z ptaszkiem lub bez) głównie to, że jest całkowicie, a nie tylko częściowo, antypatyczny. Podobnie jak wszyscy jego znajomi z policji.

Na resztę bagna składają się ludzie o coraz dziwaczniejszych imionach oraz ich coraz dziwaczniejsze perypetie. To drugie jest mięskiem kryminału, skupię się więc na pierwszym. Jeśli wierzyć Indriðasonowi, islandzka policja wszystkich woła po imieniu. Co zresztą nie dziwi, skoro każdy glina ma lub miał coś wspólnego z każdym przestępcą, a między sobą też się znają przynajmniej z widzenia (można wręcz pomyśleć, że w całej Islandii mieszka góra dwieście osób). Wygląda na to, że Islandczycy zamiast nazwisk mają patronimiki – których w dodatku używa się lub nie. Rodzinna niemal sielanka.

Poza tym miłym akcentem Islandia, którą pokazuje Indriðason – czy raczej Arlandur, syn Indriða – ma jednak niewiele uroku. Kraj wypełniają osiadające budynki zbudowane na bagnach, wszędobylski smród i stęchlizna. Również etos zbrodniarzy należałoby przewietrzyć: zamiast popełniać wyszukane przestępstwa, które ożywiłyby policyjne serce, działają byle jak, do zrozumiałej niechęci do miejscowych walorów krajoznawczych przydając kompleks „niechlujnych islandzkich morderstw”. Erlendur, syn Sveina, miał jednak szczęście – trafiło mu się śledztwo dotyczące kazirodztwa, gwałtów, a nawet kradzieży mózgu. Kto wie, może Arlandur do spółki z Yrsą od skradzionych oczu zwalczą stereotyp niechlujnych morderstw, zastępując go stereotypem organowego fetyszyzmu.

Bagno Indriðasona wciąga i nie wypuszcza z objęć. Nie da się ukryć, że to co najmniej poprawny, żeby nie powiedzieć: dobry, kryminał. Który, niejako mimochodem, odbiera siły i chęć do życia. Jeśli komuś niestraszne islandzkie przygnębienie, kilkakrotnie silniejsze niż szwedzkie, lodowate i brudne – polecam.




Ocena: 4/6

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...