Książeczka „Kroniki Bustosa Domecqa” to żartobliwy drobiazg, który można by podsumować jednym zdaniem: Borges jak to Borges. Tym razem wraz z Bioy Casaresem stworzył fikcyjną postać – Bustosa Domecqa, erudytę i znawcę fikcyjnej kultury, autora fikcyjnych kronik, krytyka fikcyjnych nurtów sztuk pięknych, recenzenta fikcyjnych książek autorstwa fikcyjnych pisarzy. Jednak ten fikcyjny świat literacko-artystyczny nieprzypadkowo pełen jest z hiszpańska pobrzmiewających tytułów i nazwisk – zmyślenie przeplatają aluzje do kultury argentyńskiej, a całość, mimo krotochwilności, nie stroni od przyobleczonej w ironię filozofii. Trudno zresztą przeoczyć, że najbardziej nawet wydumana fikcyjna doktryna, po odparowaniu z niej przygodnych szczegółów, mogłaby naprawdę zaistnieć w humanistyce – o ile już nie zaistniała.
„Kroniki” są sztandarowym przykładem fikcjonalistycznej eseistyki, nawet jeśli nie najwybitniejszym, to na pewno klasycznym – pojawia się tu motyw mapy świata w skali 1:1 czy artysty zaciemniającego obraz świata w tworzonych przez siebie dziełach. Bustos Domecq nie rozczaruje wielbicieli argentyńskiego humoru.
***
Przejdźmy teraz do powieści. Herrera, który sprzedał nam jej brulion składający się z czterech rękopiśmiennych tomów, zabronił nam chwilowo ich publikacji, dlatego też oczekujemy godziny jego śmierci, aby oddać je staremu drukarzowi Rañó. Sprawa zanosi się na dłużej, ponieważ atletyczna budowa autora, który jest jednym z tych, co gdy robią głęboki wdech, pozostawiają nas bez tlenu, nie pozwala żywić nadziei na szybki koniec, jaki zadowoliłby zdrową ciekawość rynku. Po skonsultowaniu się z naszym radcą prawnym, spieszymy chwilowo z podaniem streszczenia powieści Niech się stanie stało i jej morfologicznej ewolucji.
Tytuł Niech się stanie stało zaczerpnął oczywiście z Biblii, z wersetu Niech się stanie światło i światło się stało, usuwając, jak to było nieuniknione, środkowe wyrazy. Treścią jest rywalizacja dwóch kobiet, nazywających się jednakowo i zakochanych w pewnym osobniku, o którym mówi się tylko raz w książce i to nazywając go błędnym imieniem, ponieważ autor powiedział nam w pewnym bardzo mu właściwym porywie, przynoszącym zaszczyt jemu i nam, że nazywa się Ruperto, tymczasem napisał Alberto. To prawda, że w rozdziale dziewiątym mówi się o Rupercie, ale to kto inny, wzniosły przykład homonimii. Kobiety zostają uwikłane w poważną rywalizację, której rozwiązanie przynosi masowa dawka cyjanku w mrożącej krew scenie, nad którą to Herrera pracował z mrówczą cierpliwością i którą, oczywiście, pominął. Inne niezapomniane pociągnięcie pędzlem przynosi nam moment, w którym trucicielka odkrywa, poniewczasie!, że na próżno zgładziła tę drugą, ponieważ Roberto nie był zakochany w ofierze, lecz w tej, co została przy życiu. Scenę tę, która wieńczy dzieło, Herrera zaplanował z obfitym luksusem szczegółów, ale nie napisał jej, aby nie musieć jej skreślać. [...] Bohaterowie, do których czytelnik ma dostęp, są zwykłymi statystami, wziętymi może z innych książek, i nie mają większego znaczenia dla wątku. Tracą czas na rozmowach bez znaczenia i nie orientują się, co się dzieje. Nikt niczego nie podejrzewa, a najmniej czytelnicy, mimo iż dzieło zostało przełożone na niejeden język obcy i otrzymało honorową opaskę.1
*
Kapitan Evita pochodzi z roku 1947 i ukazanie się utworu uczczono z wielkim hałasem na Plaza de Mayo. W kilka godzin później Vilaseco został wicedyrektorem Komisji Kultury; poświęcił tę bezczynność opracowywaniu planów poematu, który miał być, niestety, jego ostatnim. Zmarł bowiem dużo wcześniej niż Tulio Herrera, który do dnia dzisiejszego czepia się życia jak rzep psiego ogona. Oda do integracji była jego łabędzim śpiewem zadedykowanym rozmaitym dygnitarzom. Umiera skoszony w pełnej starości, zdążywszy zebrać w tomie swoją pełną produkcję. Patetyczna plaquette, którą podpisał in articulo mortis pod naszym przyjacielskim wymuszeniem w chwilę przedtem, zanim porwali go pracownicy przedsiębiorstwa pogrzebowego, rozpowszechni jego dzieło w kręgu bibliofilów, którzy podpiszą na nie subskrypcję, w moim prywatnym domu przy ulicy Pozos. Pięćset egzemplarzy na papierze czerpanym, bardzo skrupulatnie ponumerowanych, stanowi praktycznie editio princeps i, po dokonaniu wpłaty gotówką, zostaną one przekazane pocztą, która kursuje jak ta lala.2
Ocena: 4/6
1 Borges Jorge Luis, Bioy Casares Adolfo, „To, czego nie ma, nie przynosi szkody”. Tłum. Andrzej Sobol-Jurczykowski. W: Kroniki Bustosa Domecqa. Kraków – Wrocław 1985, s. 60n.
2 Borges Jorge Luis, Bioy Casares Adolfo, „Wielostronny Vilaseco”. Tłum. Andrzej Sobol-Jurczykowski. W: Dz. cyt., s. 62n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz